- W empik go
Opowieść o jednej znajomości - ebook
Opowieść o jednej znajomości - ebook
Świat jest pełen znaków – musisz tylko nauczyć się je odczytywać
Olga to młoda kobieta, która dzień po dniu stara się zmieniać na lepsze. Kiedy nieoczekiwanie traci pracę, uznaje to za dobry pretekst do działania i wyrusza na pielgrzymkę, chcąc umocnić swoją wiarę i odnaleźć poczucie sensu w życiu. W drodze do Częstochowy poznaje Mateusza, który stopniowo będzie stawał się dla niej coraz ważniejszy, a przypadkowa znajomość zacznie przeradzać się w poważne uczucie... Jak w tym wszystkim sprawdzi się teoria Olgi o właściwym odczytywaniu boskich znaków? Kto dostanie SMS-a z nieba? Jak skończy się historia tej jednej znajomości?
Szczera, odważna, nieulepszona na siłę historia skomplikowanej relacji. O zaufaniu, niełatwych wyborach, znakach od Boga i miłości. Niekoniecznie z happy endem. Coś dla poszukiwaczy treści z posmakiem goryczy. Bo przecież w prawdziwym życiu nie zawsze dominuje słodycz. - Weronika Tomala, ktoczytaksiazki-zyjepodwojnie.blogspot.com
„Opowieść jednej znajomości” to niebanalna i niosąca ze sobą pozytywne przesłanie historia o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, wypatrywaniu znaków i sile wiary, która napawa optymizmem i skłania do refleksji. - Karolina Galewska, przychylnymokiem.wordpress.com
Karolina Wakuła
Przekroczyła dwudziestkę. Jest kobietą o wielu pasjach. Pisze, śpiewa, maluje, podróżuje, chwyta się wielu rzeczy, a doba wciąż jest dla niej za krótka. Z dystansem podchodzi do siebie, świata i ludzi. Jest autorką blogów „Polka w Miami” (mojamerykanskisen.blogspot.com) oraz Anonimowy Chrześcijanin (dziennikupadajacegochrzescijanina.blogspot.com). Dziś stawia pierwsze kroki na rynku wydawniczym.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-107-7 |
Rozmiar pliku: | 1 021 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nauczona doświadczeniem, że niektórym ludziom nie warto artykułować swoich myśli, postanawiam przelać je na papier. Przelać i wystukać na klawiaturze pozbawionego uczuć laptopa – wszystko to, co siedzi mi w głowie. A jest tam cały burdel. Potok słów, które od jakiegoś czasu nie mają żadnego ujścia. Bo niby którędy miałyby uciekać? Ludzie, uwikłani w swoje chore historie, tak naprawdę mają gdzieś twój bałagan. Na dobrą sprawę mają gdzieś i ciebie. Tak, ciebie, który dla przyjaciół zrobiłbyś wszystko. I tym jednym zdaniem wchodzisz w otchłanie niewiadomych, które krzyczą: „Przyjaciół”?! Hola, jakich przyjaciół, kogo tak nazywasz?! I zaczyna się… Znów ta sama gonitwa myśli. Już wiesz, jesteś w domu. Ty i twoje pokrętne myśli. No, aby było śmieszniej: ty – stara panna, twoje pokrętne myśli i twój rudy kot.
Siedzisz. W głośnikach stary, dobry chillout, jeszcze lepszy z mocnym basem. Na kolanach kot. Przed tobą laptop. Jak to się stało? Jak doszło do tego, że chcesz tylko usiąść i pisać? I nawet nie łudzisz się, że słowa te powinnaś kierować do jednej, konkretnej osoby. Do tej, której chciałabyś powiedzieć wszystko. Do tej, dla której produkujesz tysiąc myśli na minutę. Do tej, która jest w stanie przyjąć tylko jedną taką myśl, no, może jedną na tydzień. Zaganiana, zapracowana, uwikłana, może po prostu niedojrzała? Ale ty masochistycznie lubisz niedojrzałość, prawda? W głębi duszy lubisz pakować się w to, co z daleka wieje porażką. Czasem mam wrażenie, że lubisz nawet przegrywać – ty, która uchodzisz za zwyciężczynię. Ty, która jesteś przykładem dla wielu, i której piękna maska nie spadnie, gdy dookoła stoi publiczność. W domu opada, przy twoim rudym kocie. A przecież chciałabyś, żeby to był On. Kolejny na liście On, którego trzeba wykreślić. W pewnym wieku trudniej przychodzi wykreślanie z życia osób, więc kreślisz tych kilka słów. O żałosna! O bezlitosna kobieto, dla której karma przestała być łaskawa.TYDZIEŃ PÓŹNIEJ
Przez tydzień nic nie pisałam. Udawałam sama przed sobą, że wszystko jest okej, że już nie muszę uzewnętrzniać swoich myśli. Wszystko jest tak, jak być powinno, plan Boży itd. A wystarczył jeden głupi romans, aby spojrzeć z dystansu na te kilka (kilkanaście?) wiadomości, które nie doczekały się odpowiedzi. Sama nie doczekałam się odpowiedzi, żadnego sensownego wytłumaczenia ani słowa „przepraszam”. Nic się nie wydarzyło, nie wydarzyło się kompletnie nic, a mimo to zastanawiam się, czy pokochałam. Bo to jest nierealne, aby przeżywać tak mocno coś, co trwało zaledwie chwilę, a potem zostało ci bezceremonialnie zabrane (zabrane, chociaż nigdy nie było twoje). Przeżywać to całym sercem i umysłem, chociaż serce nigdy nie miało pokrycia w słowach. Gra ciał jest niebezpieczna. Nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Jak ja, będąc taką kobietą, jaką jestem – silną, niezależną, sarkastyczną – mogłam pozwolić, aby tak szybko zmiękły mi kolana, abym zagłuszyła wszystkie wewnętrzne „nie” i zamieniła je w głośne, radosne „tak”? Ale po kolei…
Należę do tych dziewczyn z zasadami, które twardo stąpają po ziemi, zawsze mają swoje zdanie, są supertowarzyskie, a przy tym religijne. Prawdopodobnie gatunek dawno wymarły. Jakiś czas temu zdecydowałam, że pójdę na pielgrzymkę, jeśli zostanę zwolniona albo mnie samej puszczą nerwy i zwolnię się w takim okresie, że wypowiedzenie pozwoli mi na tę pielgrzymkę pójść. Myślisz sobie teraz: „O, jakaś bogobojna cnotka, to będzie nudna opowieść”. Właściwie może i będzie, ale to, co mogę ci zagwarantować, drogi Czytelniku, to że nie będzie happy endu. Zawsze lubiłam opowieści bez happy endu, ale podkreślam – opowieści, a nie historie z własnego życia. Wtedy, kiedy tak szarpałam się z własnymi uczuciami – zwalniać się, nie zwalniać, męczyć się dłużej, zatracać się w tej pracy czy rzucić to wszystko w pierony – mój szef ułatwił mi zadanie. Nie minął tydzień, odkąd zaklinałam Boga, żeby dał mi znak, co mam robić: czy mam iść na pielgrzymkę, czy jest mi to potrzebne, czy jest dla mnie jakaś inna nadzieja. Szef wezwał mnie do siebie ostatniego dnia, kiedy mój okres wypowiedzenia wynosił równo miesiąc, więc idealnie. Zwolnił mnie za porozumieniem stron i bez podania przyczyny. Między Bogiem a prawdą nie miał powodu, o czym doskonale wszyscy wiedzą, dlatego sorry, ale musiałam widzieć w tym rękę Boską. Od pierwszego sierpnia miałam być więc wolnym człowiekiem. Pielgrzymka ruszała drugiego. Wiedziałam, że to znak, chociaż im bliżej było pielgrzymki, tym bardziej mi się nie chciało. Biłam się z myślami, czy w ogóle jest sens, ale wewnętrznie czułam, że muszę.
Pielgrzymka jest mi rzeczą znaną od dziecka. Dwutygodniowe pielgrzymowanie przed tron Matki Boskiej w Częstochowie. Spanie w namiocie i w zasadzie na każdym możliwym dłuższym postoju, jedzenie pasztetu do każdego posiłku, śpiewanie na trasie, chodzenie w sandałach do skarpetek w kwiatki, droga w słońcu, deszczu, skwarze i ulewie. To wszystko to mój świat. Świat, za którym po kilkuletniej przerwie mocno zatęskniłam. Wyraźnie czułam, że w tym roku coś na tę pielgrzymkę mnie ciągnie. Że potrzebuję tego rodzaju wykończenia fizycznego, ale jednocześnie umysłowego ładowania baterii. Trudno opisać zalety pielgrzymki komuś, kto nigdy na niej nie był. Bo co może być ciekawego w myciu się w misce lub załatwianiu w kukurydzy? A jednak. Gdyby tak nie było, drogi Czytelniku, to tyle osób rokrocznie nie poświęcałoby urlopu czy wakacji, aby tak właśnie je spędzić. Ja pielgrzymkę opisuję jako magię. No, nawet pomimo tego, co się wydarzyło w tym roku.
Przenieśmy się teraz na trasę pielgrzymki. Wychodzimy z naszego małego miasta. Pierwszy dzień – gromada ludzi. Mama mnie odprowadza, jak to jest już w zwyczaju rodzin. Kiedyś sama chodziła, a dziś przekazała stery młodszym. Zaraz ma się zmyć, a ja znam praktycznie samych starców, których pamiętam jeszcze z dziecięcych lat. Ale hola! Dziewczyno! Kto jak kto, ale ty sobie z tym raz-dwa poradzisz! No i tak też się stało. Pod koniec dnia miałam już koleżankę, z którą miałam spać pod namiotem, ba, nawet namiotem, który praktycznie sam się rozkładał! Ciężko jest mi się skupić na opowiadaniu tych pierwszych dni, tak bardzo chciałabym pisać już o finiszu, ale cierpliwości, cierpliwości, na cierpienie zawsze przyjdzie czas. Lepiej później niż od razu. Chociaż… w zasadzie…?
Więc pierwszy dzień minął przyjemnie, w granicach zdrowego rozsądku. Odwykłam już przecież trochę od tego trybu. Iść, na chwilę siąść, iść, iść, ciągle iść w stronę słońca. Ludzi też zebrało się zbyt wielu i nie wiadomo było, kto idzie przez pełne dwa tygodnie, a kto tylko dzisiaj. Mimo to wiedziałam, że pcha mnie jakaś magiczna siła, a początki zawsze i wszędzie łatwe nie są. Drugiego dnia zaczęłam już swoje posługi – kwatermistrzostwo, muzyczni, cały czas było co robić. Z tym chciałam porozmawiać, tam chciałam polecieć, aż w końcu koleżanka, która, notabene, ocaliła mnie pierwszego dnia, stwierdziła, że zmienia grupę. Nasza widocznie nie była dość dobra dla owej panienki. Nie przejęłam się tym mocno, był już trzeci dzień i zdążyłam zebrać gromadkę znajomych. A i namiot się znalazł! Ba, ten też rozkładał się sam! Miałam już swój team, dobry team, z którym wiedziałam, że mogę iść dalej niż do Częstochowy. Atmosfera była coraz piękniejsza. Rozmowy coraz głębsze. Trasy coraz dłuższe. Posiłki coraz rzadsze. Wstawanie coraz wcześniejsze. A co najdziwniejsze, wszystkie niedogodności coraz przyjemniejsze! Więc kiedy już tak idę, szczęśliwa, zjednoczona, wydarza się to. Przydarza mi się On. A było to przypadkowe, jak większość rzeczy w moim życiu. Krótkie i intensywne. Niespodziewane i nieproszone. Nawet głupie. A było to tak.