- promocja
- W empik go
Opowieść o naszym domu - ebook
Opowieść o naszym domu - ebook
Piękna, pełna ciepła opowieść o latach spędzonych w Tymoszówce, we dworze na dalekich kresach Rzeczpospolitej. Zofia Szymanowska, najmłodsza siostra Karola Szymanowskiego, wspomina beztroskę lat dziecięcych, atmosferę pogody ducha tamtych dni, radość, nadzieje i wszechobecną muzykę…
Dom tymoszowiecki był wielki i trochę mroczny. Szeroki korytarz ciągnął się jak kręgosłup przez całą długość domu… Okna były duże i jasne, zwłaszcza gdy liście opadły, gdyż latem ocieniały je gęsto orzechy i lipy. [...]W sali jadalnej stał dębowy stół i krzesła rzeźbione, na prostych rozchylonych nogach, kryte safianem o dyskretnie barwnych deseniach. W sali wisiały portrety. W dzieciństwie bałam się ich bardzo…
W swej opowieści autorka przeplata losy rodziny i ludzi z jej otoczenia, pojawiają się cudowne ciotki, niańki, służący, goście, a wśród nich Artur Rubinstein, Harry Neuhaus, Paweł Kochański, wspomina także rozliczne konie, psy i zabawy. I oczywiście Karol Szymanowski, poważny, zapracowany, pochłonięty muzyką i tworzeniem – ukochany brat.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-637-5 |
Rozmiar pliku: | 7,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzieliśmy na wzgórzu na ławce ponad stawem.
Ten letni wieczór był jak złota harfa, której strunami były: łagodny, jednostajny brzęk komarów i czuły dwugłos zasłuchanych w siebie żab.
Stawy w dole migotały płynnym złotem.
Gdzieś z daleka, znad wody, dochodził miarowy stuk kijanki, a różanym powietrzem niósł się rozlegle czysty, piersiowy głos piorącej dziewczyny:
Oj zza hir, zza hir,
Wylitaje sokił...
A zza Dunaja
wylitaje dwaaa...
Każda zwrotka pieśni kończyła się jakby jękiem urywanym na niskiej nucie, jakby zawodzeniem dzikim i uroczym.
Nad cerkiewką otwierała się wśród chmur purpurowa brama, w którą wchodziło słońce. Jego ostatnie, potargane promienie rzucały złote błyski na chytrze nasuwające się ze wschodu fioletowe obłoki.
Obserwowaliśmy płynące po niebie okręty, smoki i dziwne ryby, których powiewne kształty rozpływały się miękko w chwili powstania.
Jutro będzie zapewne wiatr...
W ślad za obłokami podnosił się znad dalekiego lasu płaski, jak z papieru wycięty, księżyc o zdziwionych oczach i szeroko otwartych ustach. Twarz jego miała wyraz żałosny i śmieszny.
Gama siedziała obok nas milcząca, solidarna i pełna taktu, i podniesionym pyszczkiem chwytała lekko wiatr w ruchliwe nozdrza. Zachód barwił na różowo jej białe futro, które wyglądało jak piórka kakadu, a brązowe oczy były tajemnicze i zapatrzone w nieznany nam świat.
Tymoszówka jest piękna – powtórzyłeś – piękna, dobra i droga. I nie wiem, czy mógłbym rozstać się z nią na długo. Nie wiem, jak mógłbym z dala od niej żyć i pracować. Myślę, iż gdybym nie miał możności powrotu do niej co roku i pewności moralnego wypoczynku i spokojnej pracy przez trzy miesiące wakacji w Tymoszówce, czułbym się jak człowiek, który musiałby wciąż pracować i być w ruchu, a nie miałby możności usnąć.
Tak, to jest to właśnie – powtórzyłeś w zamyśleniu. – Byłbym moralnie niewyspany.
W tej chwili myślałam to samo.
Milczeliśmy, patrząc w zachód ponad cerkiewką, w którym migały ku nam uśmiechnięte błyskawice na pogodę, „zarnice”, jak je u nas nazywano.
Milczeliśmy, chłonąc radość, a myśli nasze, rozległe i nieznużone, płynęły leniwie i pogodnie jak lazurowe obłoki po wieczornym niebie.
Niebo było bezkresne – a świat wielki i daleki.
Dziś świat stoi przed nami otworem. Chodzimy po nim tu i tam. Jest nam lepiej lub gorzej.
Lecz zgasło dalekie światło Tymoszówki, do którego powracaliśmy zawsze z gwarnych bezdroży świata – i do którego chcieliśmy powrócić o zmierzchu...
...Tymoszówki już nie ma.Latem owego roku powracałam do Tymoszówki z Karolem, zwanym w rodzinie Katotem.
Oczekiwał mnie w Salzburgu, dokąd z lekkim biciem serca przyjechałam sama z Genewy.
Bałam się trochę tej pierwszej samotnej podróży, ale byłam też z niej nieskończenie dumna.
Przy tym, co za radość odbyć dalszy ciąg drogi z Katotem. Pobyt z nim był zawsze świętem w moim szarym, szkolnym życiu. Nikt mi go tak nie umiał umilić i uczynić zajmującym, jak on.
W Salzburgu zatrzymaliśmy się krótko.
Toteż zaledwie zdołałam obejrzeć miasto, urocze w swym naiwnym wieńcu zielonych gór i wzruszyć się tragicznym losem Mozarta, gdy już pochłonął nas roześmiany, wiosenny Wiedeń.
Ach, jak tam było wesoło!
Katot opiekował się mną czarująco i niepedagogicznie. Toteż kładłam się spać prawie o świcie, jeździliśmy samochodem z lekkomyślną szybkością, a w lunaparku na Praterze szaleliśmy i wypróbowaliśmy wszystkie zabawy, które się dały wypróbować – od „Luftschiffu”, po którym omal nie zemdlałam z zawrotu głowy – do karuzeli włącznie.
Ku ogólnej radości dosiedliśmy najdroższych i najokazalszych rumaków. Katot szybował na lotnym łabędziu, obok niego Fitelberg, zwany Ficiem na domowy użytek, na doskonale okrągłym Pegazie, a ja w pięknej łodzi w stylu rokoko, różowej z białymi lukrowanymi ozdobami, która wyglądała jak nieświeże ciastko.
I oto, po oszałamiającym dla mnie pobycie w Wiedniu, terkoczące i zaaferowane austriackie wagony wyrzuciły nas na granicy i, nie troszcząc się więcej o nas, odjechały, aby się wysapać, na boczny tor, unosząc z sobą zapach cygar i dymu, zapach „zagranicy”.
Otoczył nas tłum „artielszczików”, tragarzy w białych fartuchach, z blaszanymi numerami na piersiach, a urzędnicy celni zabrali się leniwie do przeglądania naszych waliz.
Rewizja odbywała się dość powierzchownie, gdyż znali oni doskonale zamożnych obywateli ziemskich odjeżdżających jesienią i powracających wiosną, z zegarową punktualnością wędrownych ptaków. Przekonani też byli, nie zawsze słusznie, iż nie był to element wywrotowy.
Rewizja owiana była dla mnie zawsze literacką grozą. Tyle przecież wchłonęłam w siebie zabronionych w Rosji książek.
Jakież było moje przerażenie, gdy ujrzałam, że nie posiadam kluczyka od kufra. Zgubiłam go po prostu. Szukałam, przewracałam torebkę – na próżno.
Celnik spojrzał na mnie z uwagą. Ujrzał moją niekonspiracyjnie zmieszaną twarz i przerażone oczy. Uśmiechnąwszy się w brodę, postukał czerwonym palcem w wieko szkolnego kuferka:
– Ech barisznia, roztrzepana, roztrzepana – mruknął dobrodusznie. Po czym przykleił na kufrze znaczek papierowy, oznaczający ukończoną rewizję.
Teraz przyszła kolej na kurczę pieczone z „małosolnym” ogórkiem w obszernej, pachnącej dobrym jadłem restauracyjnej sali pierwszej klasy.
Na bufecie, ozdobionym palmami i barwionymi na czerwono miotłami sitowia, poruszył się w blaszanych skrzynkach świeży kawior, olśniewający jesiotr, skomplikowane przekąski, bateria wódek w różnokształtnych butelkach oraz wczesne wiśnie i truskawki w osłonie z różowego muślinu.
Za bufetem stał okazały kucharz w białej czapie i znikał co chwila jak Pytia w obłokach pary, unoszącej się z platerowanych półmisków i waz.
Było ciepło, cicho i zamożnie.
Od czasu do czasu, w ospały spokój restauracyjnej sali wkraczał z peronu pełen godności portier w płaszczu z peleryną i potrząsając dzwonkiem huczał monotonnym basem:
Pierwyj zwonok... – wymieniając godziny odjazdu pociągów i odpowiednie stacje.
Wreszcie, w szeregu wykrzykiwanych stacji, zabrzmiał najmilszy uchu dźwięk:
Bobrinskaja... Znamenka...
Wstaliśmy szybko od stołu i poprzedzani przez tragarza, weszliśmy do wagonu.
Jeszcze jedna formalność:
Wasz paszportik...
Po czym z grzecznym brzękiem ostróg pozostawiono nas samych w przedziale.
Teraz zajął się nami wygodny, szerokotorowy, miękko wyściełany – rosyjski wagon.
Unosząc nas z sobą, puścił się z dworca ciężkim kłusem. Sapiąc i zacinając się, powtarzał zdyszany:
Tymo... Tymo... Tymo... Tymo...
Po czym uchwyciwszy rytm, rozpędził się i mknął przez szeroki, pogodny, wygrzany letnim słońcem ukraiński krajobraz w srebrną nieskończoność żelaznych szyn. Kołysał nas miękko, nucąc nam do ucha jednostajnie i czule:
Ty-mo-szów-ka, Ty-mo-szów-ka...
Poprawiliśmy walizy w siatce.
Katot położył na kolanach książkę, po czym charakterystycznym ruchem oparłszy twarz na dłoni, przymknął oczy. Myślał intensywnie. Widać to było po skupionym wyrazie twarzy i lekko marszczącym się chwilami czole.
Może komponował. Może w monotonnym turkocie biegnących kół chwytał rozproszoną melodię. Może słyszał ją w jękliwym śpiewie telegraficznych słupów, które stały sztywno na brzegu drogi, zjawiały się na mgnienie i uciekały w przeszłość, powiązane ze sobą na zawsze warkoczami zbiegających się i rozchodzących nieodmiennie drutów.
Rodzeństwo Szymanowskich (od lewej): Stanisława, Feliks, Karol i Anna
Przyglądałam się Katotowi w milczeniu, po czym wychyliłam się przez otwarte okno. Radość ściskała mi serce aż do bólu, a wesoły wiatr stepowy targał mnie przyjaźnie za włosy.
Bobrinskaja... Stąd już zaczynało się wszystko znane i dobre.
Jeszcze niewielki przystanek, Rajgród – i zaraz już Kamionka.
Mijamy pola rażąco złote od pszenicy i świetliście zielone od buraków cukrowych.
Wzdłuż szyn, pod bladym z upału niebem, biegnie rów, przetykany dość gęsto szarą zielenią dzikich oliwek, dławiący się od nadmiaru dziewanny, cykorii i szczawiu.
Wreszcie występują z rzadka pierwsze domki Kamionki.
Rozpędzony pociąg przystaje na chwilę i wyrzuciwszy nas na peron, zapomina już o nas i biegnie dalej po swych błękitnych, srebrem znaczonych drogach, a za nim biegną w nieskończoność szyny, gubiąc się w mgławej dali.
Daleki jest świat, w którym zniknął nasz pociąg. Lecz dla nas końcowym jego etapem jest ta malutka, na czerwono malowana stacyjka, zgubiona wśród bzów i akacji, z której znana, bliska droga prowadzi nieomylnie – ku szczęściu.Wysłano po nas na stację powóz zaprzężony w Alego i Krasawca. Widać je przez okno poczekalni, jak dzwonią niecierpliwie kopytami o bruk, oganiając się od much. O, jest i Anton na koźle. Kochany Anton.
Dzień dobry, Antonie. Jak się macie? Czy wszystko dobrze?
Sława Bohu, pomaleńku – odpowiada, witając się z uśmiechem.
Zza węgła wyskakuje ku nam z powitaniem Mordko Śląski o ponurej twarzy diabła z szopki. Lubi zarobić i lubi czasem naciągnąć, zresztą dobroduszny i jowialny. Gramoli się na kozioł i podwozimy go do odległego o trzy wiorsty miasteczka.
Przejeżdżając przez miasteczko witamy poczciwych, znanych od lat kamieńskich Żydów.
Przed swym pięknym murowanym domkiem kłania się nam życzliwie kupiec leśny, jękliwy Menaszka Brodzki, który o każdy sążeń drzewa targuje się nieustępliwie i żałośnie i tym dorobił się już znacznej fortuny.
Mijamy szereg zaopatrzonych w kolejne numery sklepików, połączonych wspólnym jakby gankiem z daszkiem, wspartym na drewnianych słupkach.
Przed sklepikiem nr 14 „pan Czternasty” i „pani Czternasta”, u których kupujemy stale, witają nas miłym uśmiechem.
Kłania się nam już z daleka krawiec Starodubski, dla przyzwoitości zwany przez ciocię Myńcię panem Starodębskim, ojciec nieskończonej liczby dzieci.
Wse, szczo bihajet w Kamenci, to moje – skarży się zwykle żałośnie.
Uśmiechają się do nas stary, zgięty wpół rymarz Aron i chytry Szloma liwerant1.
Z miasteczka wypadamy wreszcie na szeroką drogę.
Anton, odwracając się z kozła co chwila, opowiada nam swoje końskie sprawy.
Ładne są źrebięta tego roku w stadninie.
Robocza kobyła wcisnęła nogę pomiędzy deski zagrody i wyrwała sobie kawałek mięsa z pęciny. Przyjeżdża weterynarz Połtaweć, sypie jakiś proszek, ale to niewiele pomaga. (Trzeba będzie jeszcze dziś wieczorem zajrzeć na folwark.)
Taras, chłopiec stajenny, nie chce się żenić z Teklą Hryćka Malowanego, bo jest uboga i nie ma nawet dwóch poduszek do wyprawy. Tekla płakała, a starsza pani zawołała Tarasa, robiła mu wymówki, a Tekli darowała dwie poduszki i jeszcze dała „hrosziw” na wyprawę – będzie wesele po żniwach.
A Werwa, taka pannuńciu dobra kobyłka pid werch, szczo Boże mij!
Zapadamy w senną, przedwieczorną ciszę, pachnącą zbożem, ziemią i niebem.
A tu już czernieją przed nami w zachodzącym słońcu dwa naprzeciw siebie stojące wiatraki, obracające się bez pośpiechu w ciepłym wietrze.
Za młynami pierwsze chaty wsi, białe jak zabawki w czerwieni wiśniowych sadów.
Ponury kundel, zwany przez nas „Szlafrokiem mamy” dla swego cętkowanego owłosienia, oszczekuje nas z obowiązku, po czym powraca na dawne miejsce przed chatą i kłapie leniwie zębami na muchy.
Serce dzwoni mi głośno. Dojeżdżamy do bramy.
Na szosie bieleje nieruchoma, mała kupka śniegu. To Gama, która wszystko wie – i czeka.
Jęcząc, śmiejąc się i wijąc z oszalałej radości, gramoli się do powozu, przy czym Anton wstrzymuje pobłażliwie konie. Gama sadowi się na mych kolanach, liże nam twarz i ręce i – jękiem urywanym opowiadając o swojej okrutnej tęsknocie – zajeżdża z nami przed ganek.
Ze wszystkich kątów wystrzelają jak pociski różnokolorowe psy i rzucają się na nas z radosnym szczekaniem.
Olbrzymi, rudy, płaszczący się obleśnie Poker, notoryczny złodziej i łakomczuch, który potrafi wyciągnąć chleb z gorącego pieca i który, gwoli rozrywki, zjadł kiedyś mój gumowy płaszcz, pozostawiwszy jedynie pasek i guziki.
Tymoszówka. Wiatraki na wzgórzu
Równie olbrzymi, najmilszy Dar, pies rasy św. Bernarda.
Brudnożółta Muszka, łobuz i włóczykij.
Bury Sirko, kundel poczciwy, pies niby łańcuchowy i niby zły. Ale spuszcza się go z łańcucha już w porze podwieczorku, „aby się nie męczył”, jest więc dobroduszny, chociaż czujny – i pełen życzliwości dla ludzi.
Ostatni wita nas czule, lecz z pełną godności rezerwą, mąż Gamy, puszysty Scherzo-medalista.
Na hałas wyczyniany przez psy wybiega w uśmiechach kochany lokaj Zacharko, za nim Ostap, chłopiec kredensowy, a po chwili ściągają z różnych kątów domu i ogrodu, z tenisowego placu, znad stawu, od gospodarstwa i z sadu, tymoszowieccy domownicy i stali goście: Mama, Felcio, Felo Zbyszewski, Nula, Stasia, ciocia Myńcia i ciocia Hela, Nulka i Michał Kruszyńscy – a z nimi goście sezonowi, przyjeżdżający na tydzień lub dwa, a pozostający zwykle dłużej.
Było ich wielu, lecz dom tymoszowiecki mógł ich pomieścić zawsze jeszcze więcej.
Radośni i beztroscy zanurzaliśmy się w gorący nurt pogodnego lata.