- W empik go
Opowieści nadzwyczajne - Tom I - ebook
Opowieści nadzwyczajne - Tom I - ebook
Pierwszy tom opowiadań amerykańskiego poety i nowelisty Edgara Allana Poe. Twórca tak zwanego czarnego romantyzmu w swoich utworach zabiera czytelników w świat pełen grozy i niepokoju. Buduje wnikliwe studia ludzkiej psychiki wystawianej na ekstremalne sytuacje. „Opowieści nadzwyczajne" w mistrzowskim przekładzie Bolesława Leśmiana są zaproszeniem do świata pełnego mrocznych tajemnic.
Spis utworów:
1. WYSPA ZAKLĘTA
2. MORELLA
3. SERCE OSKARŻYCIELEM
4. BECZKA AMONTILLADA
5. MILCZENIE
6. STUDNIA I WAHADŁO
7. CIEŃ
8. DJABEŁ NA WIEŻY
9. KRÓL DŻUMIEC
10. ZAGŁADA DOMU USHER’ÓW
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-9557-6 |
Rozmiar pliku: | 494 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nullus enim locus sine genio est1 .
Servius.
_Muzyka_ — mówi Marmontel w tych _Bajkach Obyczajowych_, które nasi tłomacze, jakby własnym istotom na urągowisko, _Bajkami Obyczajnemi_ uporczywie przezywają, — _muzyka jest jedynym darem, który sam ze siebie czerpie swe upojenie; wszystkie inne pożądają widzów._
Marmontel gmatwa w tych słowach rozkosz chłonięcia dźwięków powabnych z władzą tworzenia tych dźwięków. Muzyce w tej samej mierze, co wszelkim innym _darom twórczym_, brak mocy udzielania zadowoleń całkowitych bez obecności osoby postronnej, gwoli oceny dokonanych zamiarów. Zaś owa władza tworzenia zjawów, które pełnią upojeń samotnika obdarzają, nie jest jej wyłącznym przywilejem, lecz i wszystkich innych sztuk wspólnotą. Myśl, której wspomniany twórca bajek nie zdołał ująć wyraźniej, lub którą w swem określeniu poświęcił narodowym umiłowaniem _skrótów_, niewątpliwie zawiera bardzo uzasadnione twierdzenie, że muzyka w stylu najwyższym udziela się najcałkowiciej naszym wyczuciom wówczas, gdy jesteśmy bezwzględnie samotni. Wniosek, w ten
sposób ujęty, znajdzie gościnę przedewszystkiem u tych, którzy kochają lirę dla samych ukochań lirnych i dla jej wnętrznych zdobyczy. Wśród upojeń istnieje wszakże jedno, zawsze dosiężne dla zwykłego śmiertelnika — i, być może, jedynie dosiężne — które dla doznania więcej nawet, niż muzyka, wymaga obwarowań samotniczych. Mam na myśli szczęście, doświadczane w chwili oglądania krajobrazu. Zaiste — kto pragnie oko w oko oglądać chwałę Boga na ziemi, winien tę chwałę oglądać w samotności. Dla mnie przynajmniej obecność nie tylko życia ludzkiego, lecz życia pod wszelką inną powłoką, prócz tej, co rozzielenia roje istnień, któremi ziemia porasta, a które są bez głosu, — plami krajobraz, jest bowiem w rozterce z duchem krajobrazu. Tak, zaprawdę, lubię oglądać doliny cieniste, i szarawe opoki, i wody, które się zacisznie uśmiechają, i bory, które drzemota nieukojna do westchnień przynagla, i wyniosłe a baczne góry, które na wszystko poglądają z wysoka. Lubię widzieć w tych dziwach to, czem są w istocie: olbrzymimi strzępami przestronnej całości, żywej i czujnej. Kształt tej całości (kształt kulisty) jest najdoskonalszym i najpojemniejszym ze wszystkich ukształtowań. Jej wędrówkom towarzyszą inne planety. Jej paziem przesłodkim jest księżyc. Jej władyką współzależnym jest słońce. Jej trwaniem jest wieczność. Jej myśl jest myślą Boga. Jej radością jest świadomość. Jej przeznaczenia zatracają się w bezmiarach. My zasię w jej pojęciu jesteśmy tem samem, czem są dla nas nurtujące mózg żyjątka. Istotę ową z naszego stanowiska uważamy za bezduszną i do cna materyalną
— ocena wielce podobna do tej, którą o nas winny powziąć owe żyjątka.
Teleskopy nasze i badania matematyczne — wbrew obłudzie dotkniętego najskrajniejszem nieuctwem kleru — utwierdzają nas całkowicie w tem przekonaniu, że przestrzeń, a więc i pojemność posiadają doniosłe względy w oczach Wszechmogącego. Kręgi, których śladem toczą się gwiazdy, są jaknajtrafniej zastosowane do zabezpieczonego od zderzeń obrotu możliwie największej ilości ciał. Kształty ciał owych są skutkiem zmyślnego doboru, gwoli skupienia na danej powierzchni najsutszych zasobów materyi. Układ zaś samych powierzchni nadaje się do gęstszego zaludnienia, niźli te same powierzchnie w innym układzie. Z zasady nieskończoności przestrzeni nie można wysnuć żadnego wniosku przeciw temu twierdzeniu, że pojemność ma wagę w oczach Boga; ku wypełnieniu bowiem tej przestrzeni przypuścić należy nieskończoność materyi. Ponieważ tedy wskroś widzimy, że obdarzenie materyi przepychem życia jest zasadą, — a nawet, ile sądzić zdołamy, zasadą najprzedniejszą czynów Bożych, — miał-że by wobec tego podstawy logiczne domysł uwięzienia tej zasady w obrębie ułamku, kędy ją oczom naszym powszedniość ukazuje, — i wyświecenia jej z państwa bezmiarów? Jeżeli raz po raz bez końca wykrywamy orbity w orbitach, których zespół wszakże wiruje wokół jedynego a nieskończenie dalekiego ośrodka, przyrównanego Bóstwu, — cóż nam wzbrania zgadywać istnienie w istnieniu — pomniejsze w donioślejszem
— wszystkie zaś razem w Duchu Bożym? Słowem błądzimy szaleńczo w swej pysze, rojąc, że człowiek w swych doczesnych lub pozgonnych przeznaczeniach ma wyższą rangę we wszechświecie, niźli ta rozległa _glina padolna_, którą uprawia, a którą pogardza, odmawiając jej duszy na tej niezbyt głębokiej zasadzie, iż nie przyłapał tej duszy na gorącym uczynku widomego działania. Te i tym podobne wnioski przydawały zawsze mej zadumie wśród gór i lasów, w pobliżu rzek i oceanów — ów odcień, który ludzie gminni skwapliwie napiętnują przezwiskiem fantastyczności. Częste były, osobliwie ciekawe, powielekroć samotne włóczęgi moje błędne wpośród takich właśnie zakątków. Wzruszenie, towarzyszące mym wędrowaniom po przez więcej, niż jedną dolinę przepastną i zamierzchłą, lub moim wypatrywaniom _podniebia_ w wielu a wielu przezroczach jeziornych, — należało do rzędu tych wzruszeń, które wzrastały niepomiernie na samą myśl o tem, że błądzę samopas, — że _samopas_ wypatruję. Cóż to za Francuz gadatliwy, napomykając o słynnym dziele Zimmermana, orzekł:
_„Samotność jest dobrym wynalazkiem, lecz konieczna jest obecność kogokolwiek, coby nam powiedział, że samotność jest dobrym wynalazkiem“?_ Świetny epigramat, lecz — _konieczna jest!_ Konieczność owa jest czemś, co nie istnieje.
Stało się podczas jednej z mych wycieczek samotnych, w krainie bardzo odległej, — wzgórza, wzgórzami zwikłane, przeguby rzek melancholijnych, jeziora ociemniałe i senne, — stało się, żem zdybał pewien ruczaj niewielki i wyspę na tym ruczaju. Przybyłem tam niespodzianie, w dniach pewnego czerwca — miesiąca rozlistwienia — położyłem się na ziemi pod gałęzistą osłoną wonnego krzewu, który mi był nieznany, — położyłem się takim obyczajem, ażeby grążącemu się w drzemocie zwolić oglądania krajobrazu. Uznałem, że tylko w ten sposób zdołam go oglądać należycie, — tak dalece zdawał się być — przywidzeniem.
Od wszystkich stron, prócz zachodu, gdzie słońce miało się wkrótce pogrążyć, piętrzyły się zieleniejące ściany boru. Drobna rzeczułka, czyniąc nagły zakręt i przeto z oczu pierzchając niespodzianie, nadaremnie, zda się, usiłowała wyszarpnąć się ze swej uwięzi; rzekłbyś natomiast, że od strony wschodniej wsiąkała w pochłonną zieleń drzew. Od strony zaś przeciwnej, (tak mi się widziało leżącemu, jakom się był położył, z oczyma, utkwionemi w niebiosach), spadała w dolinę bez przerwy i bez hałasu kaskada olśnień — ze złota i purpury, wyzionięta przez zachodnie upusty nieba.
Niemal wpośrodku zwężonej perspektywy, którą mój wzrok, majaczeniem zaprawny, ogarniał, drobna, okrągła wyspa, bujnie zieleniejąca, spoczywała na piersi ruczaju.
Brzeg i jego odbicie w taki zamęt ścisły
Zwiały się, jakby wzajem w powietrzu zawisły.
Woda przezrocza tak się nieodparcie zwierciedliła, że prawie nie można było domysłem naznaczyć, w którem miejscu szmaragdowego ukosa poczyna się jej państwo kryształowe.
Stanowisko moje pozwalało mi ogarnąć jednym rzutem oka obydwa krańce wysepki — wschodni i zachodni — i dostrzegłem w ich pozorach różnicę, dziwnie podkreśloną. Zachód był od końca do końca jednym jaśniejącym haremem ogrodowych przepychów. Żarzył się i szkarłacił pod zezem oka słonecznego i uśmiechał się ekstatycznie całem swem rozkwieceniem. Murawa była niska, prężna, wonna i asfodelami zatrzęsiona. Drzewa były gibkie, radosne, proste, bujne, smukłe i czarowne — kształtem i ulistwieniem wschodniej roślinności pokrewne, — o korze gładkiej, połyskliwej i różnobarwnej. Rzekłbyś, iż wszędy krążyło otchłanne poczucie życia i wesela, a chociaż niebiosa nie tchnęły żadnego powiewu, wszystko wszakże roiło się pozornie, dzięki niezliczonej gromadzie motyli, które w swych zalotnych pościgach i zygzagach powietrznych mogły się wydać oku — oskrzydlonymi tulipanami. Drugi brzeg wyspy — brzeg wschodni — zawieruszył się w cieniu najgłębszym. Tam — melancholia ponura, lecz pełna uciszenia i czaru, przesłaniała rzecz wszelką. Drzewa barwy czerniawej, żałobne kształtem i postawą — tężyły się kurczowo w widma smętne a uroczyste, szerząc zadumę o udręce śmiertelnej i o zgonie przedwczesnym. Głęboka zamrocz cyprysowa przyoblekała murawę tamtejszą, a źdźbła jej bezsilnie chyliły swe kończyny. Tam — w rozproszeniu widniała garść pagórków przyziemnych, szczupłych, niezbyt wydłużonych, które, mając wejrzenia mogił, nie były wszakże mogiłami, chociaż je po wierzchu i wokół opełzły ruta i rozmaryn. Cień drzewny ociężale padał na wodę i — rzekłbyś — sam siebie w niej grzebał, sycąc mrokiem bezdeń żywiołu. Śniłem, że cień każdy w miarę, jak słońce staczało się niżej, wciąż niżej, — z żalem odłączał się od pnia, który go stworzył, i zaprzepaszczał się w ruczaju podczas, gdy inne cienie co chwila z drzew wynikały, aby zająć miejsce swych zmarłych przodków.
Myśl ta, zaledwo owładnąwszy moją wyobraźnią, już ją rozpłomieniła tak bardzo, że się natychmiast zapodziałem w marzeniach. — „Jeżeli wyspa kiedykolwiek doznała zaklęcia — rzekłem sam w sobie — jest nią napewno ta oto — nie inna. Oto
— miejsce spotkania kilkorga Wróżek czarownych, które przetrwały zagładę swej rasy. Te zielone mogiły byłyż by ich mogiłami? Czyżby się zbywały swych zwiewnych istnień sposobem człowieczym? Czyli raczej zgon ich jest rodzajem melancholijnego niknienia? Albo też źdźbło za źdźbłem zwiewają swój żywot ku Bogu, jako te drzewa zwiewają swe cienie jeden po drugim? Czemużby życie Wróżki nie miało być tem samem dla chłonącej je śmierci, czem jest drzewo mrące dla wody w chwili, gdy, spijając jego cienie, mrocznieje od żeru, który sama wgarnia?“
Gdym śnił tak właśnie, z oczyma nawpół przymkniętemi, podczas, gdy słońce zdążało pośpiesznie ku swemu łożysku, a fal rozkłęby krążyły wokół wyspy, unosząc na swej piersi przestronne, połyskliwe, białe pierwoliście, od pni sykomorów oderwane, — pierwoliście, które płomienna wyobraźnia, dzięki przeróżnym ich na wodzie układom, mogłaby przedzierzgnąć w przedmiot dowolny, — gdym śnił tak właśnie, przywidziało mi się, że postać jednej z tych samych Wróżek, o których marzyłem,
— odtrącając się od świetlanych, zachodnich dziedzin wyspy, posuwa się zwolna ku ciemnościom. Wyprostowana w swem nad wyraz kruchem czółnie, widmem wiosła znaglała je do biegu. Dopóki trwała w obrębie wpływu cudownych, zapóźnionych promieni, dopóty ruch jej zdawał się zdradzać wesele, — lecz smutek zaniepokoił jej oblicze, skoro wstąpiła w państwo cieniów. Zwolna przebrnęła całą jego długość, krok za krokiem okoliła wyspę i wnikła ponownie w okręg światłości.
— „Koło błędne, którego przed chwilą dopełniła Wróżka, — myślałem dalej, wciąż oddany snowi — jest krótkim okresem jej doczesnego istnienia. Przeszła wskroś swej zimy i swego lata. O rok jeden zbliżyła się do śmierci, — postrzegłem bowiem wyraźnie, że w chwili wnijścia w pomrocze cień jej oderwał się od niej i zaprzepaścił się w wodach zamierzchłych, których ciemnota przeto pociemniała jeszcze“.
I znowu łódź drobna ukazała się wraz z Wróżką, postać jej wszakże zdradzała więcej troski i niepewności, mniej zasię krzepkich uniesień. Żeglowała ponownie od świateł ku ciemnościom, które się co chwila pogłębiały, i ponownie cień jej, oderwany od niej, upadł na płynne hebany i zaprzepaścił się w mroku. I jeszcze kilkakroć okoliła wyspę podczas, gdy słońce na oślep zapadało się w swe podłoża — i za każdem wynurzeniem się na światło postać jej coraz bardziej słabła, i nędzniała i niewidoczniała, — i za każdem wnijściem w mroki odrywało się od niej widmo coraz posępniejsze i grzęzło w cieniu coraz głębszym. Aż wreszcie, gdy słońce znikło doszczętnie, Wróżka — odtąd istne widmo siebie samej — zabrnęła wraz ze swą łodzią — biedna nieukojnica! — w oddale hebanowych porzeczy — i, czy wróciła stamtąd kiedykolwiek — odpowiedzieć nie mogę, gdyż ciemności padły na wszystko dokoła — i już nigdy nie ujrzałem jej postaci zaklętej.MORELLA
Samo w sobie i przez się, w nie-
zmiennej bytujące tożsamości.
Plato
Uczucie, którego doznałem wobec mej przyjaciółki Morelli, było głębokiem, lecz zgoła swoistem uczuciem przywiązania.
Odkąd traf — przed lat szeregiem — zdarzył mi ową znajomość, serce moje od pierwszej chwili naszego spotkania zawrzało nieznanym mu dotychczas płomieniem. Nie od Erosa wszakże ów płomień pochodził, — to też duchowi memu bolesną zgryzotą stało się wzrastające przeświadczenie, iż nigdy nie zdołam określić niezwykłych tego płomienia znamion, ani uśmierzyć jego błędnych rozżarzeń. Tak czy owak — upodobaliśmy siebie nawzajem, i przeznaczenie połączyło nas wobec ołtarza. Nigdy nie mówiłem o pożądaniu, nigdy nie marzyłem o miłości. A jednak — Morella unikała zgiełku światowego i jej wyłączna do mnie przynależność czyniła, żem był szczęśliwy. Jest szczęście w zdziwieniu, — a we śnie czyli zarówno szczęście nie przebywa?
Morella posiadała wiedzę głęboką. Mam nadzieję, iż złożę dowody niepośledniości jej talentów. Potęga jej umysłu była nadludzka. Nie uszło to mej baczności, i pod wieloma względami stałem się jej uczniem. Wkrótce jednak postrzegłem, że Morella, ulegając presburskim wpływom swego wykształcenia, olśniewała mnie całym szeregiem owych dzieł mistycznych, którym zazwyczaj przypisują wartość mętów pierwotnej literatury niemieckiej. Księgi te — dla niedostępnych mym zrozumieniom powodów — były przedmiotem jej stałych i ulubionych zajęć, a, jeżeli z biegiem czasu stały się tem samem dla mnie, przyczyn po temu szukać należy jedynie w niezawiłym, lecz nieodpartym wpływie przyzwyczajenia i przykładu. Nie pobłądzę, jeśli powiem, że umysł mój w całej tej dziedzinie nie znajdował żadnego ujścia swym czynnościom. Albo zatraciłem już wiedzę o sobie samym, albo światopogląd mój u swoich podstaw był doszczętnie wyzbyty ideału, i, o ile nie mylę się zasadniczo, — ani w mem życiu, ani w mem myśleniu nie można było wyśledzić najmniejszych zakusów mistycznych, pokrewnych rodzajowi mego czytelnictwa. Przekonany o tem, poddałem się naoślep przywództwu mojej żony i wkroczyłem bez wahania w labirynt jej badań. I wówczas, gdy, zatopiony w księgach wyklętych, czułem, jak się we mnie duch wyklęty rozniecał, Morella jawiła się tuż, aby swą chłodną dłoń położyć na mej dłoni i z popiołów martwej filozofii wygarnąć kilka znaczenia pełnych a osobliwych wyrazów, które mocą swej treści dziwacznej ryły się w mej pamięci. Natenczas godzinami trwałem, marząc, u jej boku i chłonąłem melodyę jej głosu, aż do chwili, gdy owa melodya, przedłużona w czasie, zaprawiała się grozą, — i cień padał na mą duszę — i bladłem — i drżałem w sobie na odgłos tych zbyt nieziemskich dźwięków. I oto — upojenie nicestwiało nagle od przerażeń, — i wzór piękna stawał się wzorem grozy, jak ongi dolina Hinnomu — Gehenną. Za zbędne uważam ustalenie dokładnej poznaki owych zagadnień, które, jako posiew ksiąg wspomnianych, stanowiły przez czas długi wyłączną niemal treść rozmów moich z Morellą. W lot je pochwycą znawcy owej dziedziny, której można przydać nazwę wiedzy teologicznej, zaś niewtajemniczeni, tak czy owak, jeno cząstkę maluczką wyrozumieć potrafią. Dziwotworny panteizm Ficthego, Pytagorejska odmiana Palingenezy, a przedewszystkiem nauka o _tożsamości_ w tym kształcie, w jakim ją Schelling podaje, dostarczały zazwyczaj rozmowom tych zadzierzgnięć, z których wyobraźnia Morelli snuła dla siebie najwięcej oczarowań. Ową tożsamość, mianowicie tożsamość jednostki, M. Locke, jak mi się zdaje, słusznie utwierdza na wiekuistości istoty rozumnej. O ile pod jednostką pojmujemy treść myślącą, obdarzoną rozumem, i o ile istnieje świadomość, która nieustannie myśleniu towarzyszy, o tyle i przedewszystkiem świadomość owa pozwala nam być tem, co przezywamy _sobą_, odgraniczając nas w ten sposób od reszty istot myślących i udzielając nam naszej tożsamości osobistej.
Lecz _principium individuationis_ — zasada owej tożsamości, _która po śmierci trwa, lub nie na zawsze zanika_, stała się dla mnie nieustannem i najżarliwszych wysiłków pełnem zagadnieniem, nie tylko naskutek niepokojącej i zawiłej natury pochodnych od niej wniosków, lecz i naskutek osobliwego a gorączkowego rodzaju wysłowień, w które ją ujmowała Morella. Lecz, zaprawdę, nastały oto czasy, gdy tajemniczość, właściwa przyrodzeniu mej żony, zaczęła mię przytłaczać nakształt brzemienia czasu. Nie mogłem nadal znosić dotyku jej bladych palców, ani piersiowych dźwięków jej śpiewnej mowy, ani poblasku jej oczu melancholijnych.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.