- W empik go
Opowieści naszych dni. Tom 1 - ebook
Opowieści naszych dni. Tom 1 - ebook
„Opowieści naszych dni” to złożona z dziesięciu opowiadań antologia literacka napisana przez ludzi, dla których słowo ma uniwersalne, niezmienne, fundamentalne znaczenie.
W książce znajdziemy między innymi oryginalną historię kryminalną, opowieść o fascynacji nowoczesnymi technologiami, bajkę do wspólnej lektury dla dzieci i dorosłych, wspomnienia z dzieciństwa, zapis strumienia świadomości i krótką tragiczną historię przyjaźni młodych ludzi. Wspólnym mianownikiem tej antologii jest człowiek ze wszystkimi lękami, słabościami i pragnieniami. Bo pisanie to nie tylko dzielenie się refleksjami o świecie, wyrażanie siebie, swoich marzeń, emocji, uczuć. To także troska o innych.
Autorzy „Opowieści naszych dni” analizują otaczającą ich rzeczywistość, skupiając się na tym, co jest dla nas ważne, bez czego nie wyobrażamy sobie życia: to konieczność ocalenia nadziei, gdy na świecie szaleje wirus, dbałość o relacje międzyludzkie, w których najważniejsze są miłość i zrozumienie, pielęgnacja codziennych rytuałów nadających życiu sens i poszukiwanie osobistego spełnienia.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66616-70-7 |
Rozmiar pliku: | 443 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siła „Opowieści naszych dni” tkwi w połączeniu uniwersalności i wyjątkowości. W tej antologii znajdziemy bowiem historie przedziwne, surrealistyczne, sięgające do tematów trudnych, kontrowersyjnwych i bolesnych. Warto się w nie zagłębić, by lepiej poznać siebie. Bo czyż nie po to sięgamy po dobrą literaturę, aby odnaleźć odpowiedzi na ważne dla nas pytania? Antologia Wydawnictwa Borgis to pretekst do tego, by zatrzymać się na moment i wsłuchać w swój wewnętrzny głos. Jego szczere brzmienie na pewno nas zaskoczy.
WydawcaKAZIMIERZ BANEK
Emerytowany profesor, były pracownik UJ. Zajmuje się porównawczą historią religii (religie antyczne, Bliskiego i Dalekiego Wschodu) i politologią religii. Autor dziewięciu i redaktor trzech książek naukowych, 50 rozdziałów w książkach zbiorowych, 54 artykułów w czasopismach naukowych (polskich, niemieckich, ukraińskich, czeskich i rosyjskich), 1163 haseł w encyklopediach i leksykonach. Najważniejsze publikacje: _Amfiktionie_ _starożytne_ (Kraków 1993), _Mistycy_ _i_ _bezbożnicy_. _Przełom_ _religijny_ _VI–V w. p.n.e._ _w_ _Grecji_ (Kraków 2003), _Historia_ _religii. Religie_ _niechrześcijańskie_ (Kraków 2007), _Opowieść_ _o włosach_. _Zwyczaje–rytuały–symbolika_ (Warszawa 2010), _W kręgu_ _Hermesa Trismegistosa_ (Warszawa 2013). W 2014 r. wydał tom opowiadań _Gorzkie ciastka_, w którym znajduje się opowiadanie _Kudu_, publikowane w antologii polskich opowiadań w RFN (Stuttgart 1975).
LOVERS IN THE WIND
Wyłoniła się z głębokiego mroku, cicho i niespodziewanie, niczym jakaś tajemnicza zjawa. Była w długiej, białej, luźnej sukni, pod szyją zasznurowanej tasiemką, podobnie jak to jest w bluzeczkach ludowych strojów ukraińskich. Twarz miała śliczną, łagodną, w stylu tajskim albo kambodżańskim, z dużymi, zamglonymi oczami, trochę smutnymi i rozumiejącymi wszystko. Kiedy podeszła bliżej, objąłem ją i całowałem po całej twarzy, a ona stała w milczeniu, z rękami opuszczonymi i nie reagowała. Więc rozwiązałem tę tasiemkę pod szyją, na Ukrainie nazywaną _zaścieszką_, rozchyliłem suknię na jej barkach i ramionach, a ta suknia miękko, bezszelestnie zsunęła się na podłogę. Piersi miała urocze, lekko rozchylone na boki, jak to często bywa u Murzynek, sutki drobne, a otoczkę delikatnie różowawą. Pachniały jakimiś przyjemnymi wschodnimi specyfikami, może wanilią albo szafranem. Z wielkim zapałem całowałem je, a jedną wziąłem do ust i zachłannie wciągnąłem prawie całą. Następnie delikatnie uchwyciłem zębami drobny, dziewczęcy jeszcze sutek, obficie zwilżyłem śliną i zacząłem pieścić językiem, i subtelnie zasysać. Westchnęła wówczas cichutko, zagłębiła swoje palce w moich włosach i pieszczotliwie je ugniatała. Wtedy poczułem, jak sutek rośnie i twardnieje w moich ustach, a także rośnie cała pierś. Oderwałem się więc na chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza, niczym nurek, i zaraz w ten sam sposób rzuciłem się w otchłań i przywarłem do drugiej piersi. A potem pochyliłem się i zacząłem obcałowywać pozostałe partie jej ciała, powoli posuwając się w dół. I kiedy, po przyklęknięciu, dotarłem do brzucha, gładkiego i leciutko wypukłego, rozkosznie zagłębiającego się i znikającego w owym tajemnym mroku pomiędzy udami oraz przykrytego tam miękkimi, ciemnymi włoskami, pachnącymi imbirem albo czymś podobnym, nagle rozległ się przeraźliwy, rozdzierający wrzask. Dolatywał on z za ściany, z tej środkowej kawalerki...wrzask dobrze mi znany, bo pojawiający się od czasu do czasu, zawsze w momencie najbardziej nieodpowiednim, a przechodzący w zamierające stopniowo wycie.
I wtedy, niestety, obudziłem się. Z rozpaczą w sercu jeszcze przez chwilę leżałem bez ruchu, porażony urokiem snu, bezradnie obserwując, jak ten sen blednie, rozpływa się i powoli znika w oddali, wracając do swojej krainy. Szybko schowałem się więc pod kołdrę, mając nadzieję, że uda mi się go zatrzymać choć na chwilę, żeby dokończył swoją opowieść. Ale było już za późno, odpłynął na zawsze… Poleżałem więc jeszcze kilkanaście minut, rozpamiętując to, co mi się przyśniło i jakie to było piękne, usilnie starając się utrwalić i zapamiętać ową niezwykłą, ulotną chwilę oraz zachować pod powiekami niepowtarzalny czar fascynującej dziewczyny-zjawy…
A potem znów przysnąłem na krótko. Tym razem zobaczyłem coś zupełnie innego. Oto znalazłem się nad zalewem w Radłowie. Był piękny słoneczny dzień, w wodzie i na brzegu żadnych amatorów kąpieli lub opalania, a w pobliskich krzakach pan Zagłoba przebierał się za dziada-lirnika, tak jak to było w czasie ucieczki z Rozłogów, zaś Helena Kurcewiczówna samotnie zażywała kąpieli w wodach zalewu. Potem wyszła na brzeg i stanęła na skarpie, owiewana wiatrem od wschodu, całkiem naga, poprawiając sobie włosy i jakby zapominając o tym, że w biały dzień bezwstydnie i bez żadnego skrępowania prezentuje pełnię swojego białego, jak na prawdziwą szlachciankę przystało, dorodnego ciała, godnego Afrodyty. Próbowała się wytrzeć ręcznikiem, który jej nieopatrznie podałem, a do niej dołączyły zaraz Natalia i Monika, które także wyszły właśnie z wody. August Renoir, widząc okazję do stworzenia dzieła wiekopomnego, szybko rozstawił przed nimi sztalugi, pociągnął z flaszki głębszy łyk wina i z fajką w zębach oraz w kapeluszu z wielkim rondem, trzymając w jednej ręce paletę, a w drugiej pędzel, wprawnymi pociągnięciami malował je jako trzy Gracje albo sąd Parysa. Bo jeszcze nie miał pewności, co z tego będzie. Obok, na trawie, stała Ela, obiema rękami podtrzymując po bokach dół swojej długiej spódnicy i obszernymi ruchami wachlowała nią w górę i w dół, najwidoczniej próbując ochłodzić swoje spocone uda. Kiedy około południa nadjechali Skrzetuski z Wołodyjowskim, temu pierwszemu modestia nakazała odwrócić głowę, żeby nie oglądać scen nieobyczajnych w postaci trzech kobiet, stojących nago przed Francuzem, który je malował, a ten drugi zsiadł z konia i machnął szablą, obcinając wąsy malarzowi. Helena, która przez swoje roztrzepanie do tej pory nie zdążyła przyodziać szat i obnosiła się ze swoimi cielesnymi urokami niczym jakaś głupia kurew na St. Pauli w Hamburgu, natychmiast padła do nóg Skrzetuskiego, zalała się łzami i chciała mu stopy całować, niczym Oleńka Kmicicowi, kajając się i przepraszając, że przed obcą nacją wystawiała na światło dzienne goliznę swojego niewinnego ciała… ale Azja Tuhajbejowicz, okrutny jak kontynent, którego imię nosił, _rozzsierdyłsja_ nie na żarty i polecił sprośnym ordyńcom rozciągnąć ją na dywanie oraz przykładnie wybatożyć korbaczem, a na koniec, zapłakaną i rozdygotaną, z pośladkami pociętymi do krwi, oddał im na całonocną cielesną rozpustę oraz wieczne pohańbienie. A w tym czasie Wołodyjowski zdołał już zapałać szalonym afektem do Natalii, która szybko owinęła się ręcznikiem, i groźnie ruszając wąsem, wyzwał Renoira na pojedynek na szable do krwi ostatniej. Na sekundantów wyznaczono Maneta, malującego w pobliskim lesie _Śniadanie_ _na_ _trawie_, oraz Joyce’a, który z powodu słabego wzroku oraz dużej ilości alkoholu, pitego non stop przez dwa tygodnie z Hemingwayem i Scottem Fitzgeraldem najpierw na ranczo pod Cooke City w Montanie, a potem w Key West na Florydzie, zamiast do Paryża trafił na kozackie Dzikie Pola.
Kiedy się obudziłem tym razem, uznałem, że wszelkie dalsze próby w dziedzinie snu nie mają najmniejszego sensu, więc po prostu wstałem z łóżka, nieodwołalnie porzucając świat nocy oraz wszystkie jego tajemnice i wkroczyłem do twardej, brutalnej rzeczywistości. Oczywiście, najpierw, jak zwykle, poszedłem do kuchni. Spojrzałem przez okno i po ciemnych, nisko płynących chmurach poznałem, że nie będzie to dzień ani udany, ani przyjazny. Nie bawiąc się więc w żadne rutynowe, zupełnie w tej sytuacji bezsensowne działania typu śniadanie, kawa i tak dalej, od razu wziąłem z lodówki butelkę piwa, otworzyłem i potraktowałem ją bezkompromisowo, czyli w krótkim czasie wypiłem całą. Natychmiast poczułem ulgę.
Chmury tymczasem przerzedziły się, podniosły i na chwilę zaświeciło słońce. Odczytałem to jako znak zesłany z niebios, a mianowicie, że rzecz rozpoczętą w sposób tak udany należy kontynuować. Zrobiłem to więc na balkonie, delektując się widokiem świeżej zieleni drzew i krzewów oraz słuchaniem śpiewu ptaków. Z okna sąsiedniego mieszkania dolatywały dźwięki melodii _Lovers in the wind_ Rogera Hodgsona. Słuchałem jej z wielką przyjemnością, bo to była nie tylko jedna z moich ulubionych melodii, ale przede wszystkim wiązała się z nią piękna historia sprzed wielu lat. Bo właśnie dzięki tej melodii poznałem wtedy w Czarnym Potoku Klaudię i potem spędziliśmy ze sobą trzy wspaniałe, niezapomniane lata. I to przez nią, przez Klaudię Iwanowną, bo tak ją nazywałem, tak trudno było mi później znaleźć odpowiednią kobietę. Żadna nie mogła się z nią równać.
W tym momencie niespodziewanie wpadła mi do głowy jakaś piękna, głęboka i bardzo odkrywcza myśl na temat życia, miłości i niespodzianek, które na nas czekają w ukryciu, i przez chwilę zachwycałem się nią oraz rozważałem, do czego by ją wykorzystać. Ale odruchowo spojrzałem na drzewa i chmury, które po stronie zachodniej kłębiły się w sposób niepokojący, i natychmiast o niej zapomniałem. Nie zdążyła mi się utrwalić w pamięci. A była taka piękna i mądra… Skoncentrowałem się więc na słuchaniu ptaków. Bardzo aktywny był pierwiosnek, który od jakichś dwóch tygodni pojawiał się na naszym osiedlu i dawał znać o sobie, zwłaszcza w godzinach porannych. Po prostu był niezmordowany. Ale rozpoznałem też ziębę i kosa. Zupełnie tego do tej pory nie doceniałem, jak wiele radości i naturalnego uroku wnoszą do naszego świata ptaki. Bez nich byłoby znacznie smutniej. Pomimo że mieszkałem prawie w centrum miasta, nagle poczułem siłę swoich powiązań z przyrodą… Żyłem tu przecież w otoczeniu klombów z kwiatami, drzew iglastych, rozłożystych krzewów, pełnych rozświergotanych wróbli, bujnej zieleni oraz barwnego i niezwykle zróżnicowanego chóru śpiewającego ptactwa, zwłaszcza szalejących pod wieczór jaskółek. Z jakimś przedziwnym, łagodnym i refleksyjnym rozrzewnieniem spoglądałem na białe, postrzępione obłoki, szybko przesuwające się po bladym niebie, który to widok przypomniał mi dawne lata... lata szkolne i studenckie, kiedy lubiłem wylegiwać się w sadzie na bujnej, rzadko koszonej, chłodnej trawie, po której niezdarnie gramoliły się chrząszcze, koniki polne i zapobiegliwe mrówki. Z dziecinnym i trochę naiwnym zachwytem wpatrywałem się wówczas w przeróżne konstrukcje chmur, wciąż na nowo kłębiących się i kotłujących, przybierających najdziwniejsze kształty, rozmyślając przy tym, jak to dziwnie się w świecie dzieje, że takie ulotne, mało konkretne i martwe byty potrafią być tak ruchliwe, twórcze i nieobliczalne.
I po raz kolejny pogrążyłem się w smutnej świadomości, że tego sadu już nie ma… A nie ma w sposób nieodwracalny, bo wycięto go ponad trzydzieści lat temu, żeby na jego miejscu wznieść dwa bloki mieszkalne, które zasiedliło kilka rodzin cygańskich. A wraz z tym sadem wycięto też kawał mojego tamtego, radosnego i beztroskiego życia.
Jak zwykle w takich sytuacjach drugie piwo smakuje lepiej od pierwszego. Uznałem więc, że na tym należy poprzestać. Bo w innym przypadku mogłoby to oznaczać, że jestem uzależniony. A przecież wcale nie jestem uzależniony, absolutnie. Dlatego zostawiłem piwo w spokoju, a nalałem sobie zgrabną szklaneczkę Soberano. Soberano pije się bardzo smacznie, prawie tak jak Metaxę, ale jest ono zdecydowanie bardziej hiszpańskie... o czym najlepiej świadczy ów czarny byk na żółtej etykietce. Czarny, groźny byk kastylijski lub aragoński, na przykład z Saragossy, albo nawet z dalekiej Pampeluny. W trakcie tej degustacji, przebiegającej wśród odległych wspomnień z Katalonii, zwłaszcza z Gerony, Montserrat, Barcelony i Lloret de Mar, ale też z mrocznego Toledo, porytego głębokimi jarami oraz uwiecznionego na wspaniałym obrazie El Greca, nadeszły nowe, szaro-granatowe chmury, pociemniało i przeleciał szybki, drobny, chłodny deszczyk. Zdecydowanie mało hiszpański… Raczej litewski albo ukraiński.
Na pobliskich drzewach zasiadły jakieś nowe ptaki i znów zaczęły z wielkim ożywieniem radośnie śpiewać. Tym razem rozpoznałem tylko bogatkę i piecuszka… a wśród gęstych gałęzi świerków przy ulicy ostro skrzeczały i zajadle kłóciły się sroki. Wtedy podjąłem męską decyzję, a mianowicie dotyczącą możliwości wypicia trzeciego piwa. Sprawę tę miałem dobrze przemyślaną. Jest przecież rzeczą prostą i oczywistą jak budowa cepa, że nie zachodzi tu przypadek uzależnienia, bo gdybym był uzależniony, to nic bym nie rozważał, tylko od razu poszedł po flaszkę i sobie ją po prostu obciągał. A ja tutaj prowadzę uczciwy dyskurs z samym sobą. Ja tu coś rozważam… jakieś za i przeciw. Mogę więc, w sposób nadzwyczaj roztropny i przenikliwy, podjąć decyzję taką albo inną. I właśnie tak się stało: z pełną świadomością oraz odpowiedzialnością podjąłem akurat taką. Czyli nie chodzi tu o prymitywną kwestię jakiegoś uzależnienia, ale o umiejętność podejmowania decyzji. Ot co…
Oczywistą jest sprawą, i wcale nie zamierzam tego rozwijać szerzej, że trzecie piwo było tak samo smaczne, a może nawet bardziej… Tak czasem bywa. Pijąc je, rozkoszowałem się myślą, że całkowicie kontroluję sytuację, bo przecież w każdej chwili mogę butelkę odstawić… Na przykład, mogę pójść do kuchni i wylać resztkę piwa do zlewu… nawet pół butelki. Jak wtedy na balkonie w Taorminie albo w biurze recepcji w Czarnym Potoku. Ale z drugiej strony, jest też wiadome, że wcale nie muszę tego robić, ponieważ całkowicie nad wszystkim panuję. W ogóle nie dopuszczam możliwości, żeby ktokolwiek lub cokolwiek mogli mną powodować.
W tak zwanym międzyczasie z niezbyt dużą uwagą wysłuchałem wiadomości z radia i stało się oczywiste, że ludzkość rzeczywiście coraz bardziej grzęźnie w swoim bagnie. Po prostu schodzi na psy. Wszędzie tylko walka o władzę, coraz bardziej nachalna i brutalna, a także pełno afer, oszustw, kłamstw, przeróżnych przekrętów, nadużyć i korupcji na wielką skalę – i to bez najmniejszego wstydu czy zażenowania. Jacyś nieudolni i niedouczeni ludzie, za to nadzwyczaj chciwi i bezwzględni, wszelkimi sposobami pchają się do władzy, obiecują wszystko, co się da, nawet jeśli jest to niemożliwe do zrealizowania, dorywają się wreszcie do tych wysokich stanowisk i potem bronią ich za każdą cenę, nawet po trupach. A społeczeństwo, które do tych godności ich wyniosło i sowicie wynagradza, mają za nic. Codziennie i na całym świecie dzieją się rzeczy okrutne i przerażające, wołające o pomstę do nieba, a tymczasem media z ogromnym zaangażowaniem informują nas o tym, że królowa belgijska wystąpiła w nowym kapeluszu i zaraz po śniadaniu kichnęła, albo zachwycają się faktem, że księżniczka Jakaśtam uśmiechnęła się do księcia Jakiegośtam, a nawet, że spędzili ze sobą wieczór w mało znanej restauracji pod Paryżem. Nie ulega wątpliwości: uczciwość, przyzwoitość i umiar ośmieszono już całkiem i zepchnięto do podziemia, a wszędzie zwycięża chamstwo, nieuctwo, nieudolność, demagogia, pazerność i buta. Pewne jest więc, że koniec świata musi być blisko. Dlatego nie ma sensu zaprzątać sobie głowy czymkolwiek.
A jeśli chodzi o konkrety, czyli aktualną sytuację, oczywiście wyłącznie moją, to istotne jest, że całkowicie panuję nad wszystkim i dzięki temu mogę podjąć decyzję dowolną. Mogę zrobić tak albo inaczej. Rozważyłem zatem, a zrobiłem to nadzwyczaj, czy nie będzie rzeczą słuszną, jeśli przystąpię do kontynuowania dzieła rozpoczętego wcześniej. Chodzi mianowicie o dalszą konsumpcję piwa. Było to tym bardziej oczywiste, że w każdej chwili, jeśli tylko tak postanowię, mogę tę konsumpcję przerwać. Ot, tak sobie… postanawiam i przerywam. Z wieloletnich doświadczeń wynika, że działania takie najlepiej sprawdzają się w zimie, bo wtedy są skoki narciarskie i można naszym kibicować. Skaczą gdzieś tam w Kuusamo na Rukatunturi albo w Innsbrucku czy też w Vikersund i Planicy. Najlepiej w Planicy, na Letalnicy, bo tam skaczą daleko. Zawsze któryś z naszych wygra albo stanie na podium i wtedy normalną sprawą jest, że trzeba walnąć dużego kielicha. A potem drugiego. Ale nawet jeśli nasi nie wejdą do trójki, to zawsze można kibicować naszym odwiecznym i wypróbowanym braciom, Madziarom. Wprawdzie ci Madziarowie skaczą nad podziw rzadko i do tego jeszcze nieporadnie, czyli niezbyt daleko, ale przecież jest to naród w wysokim stopniu z nami zaprzyjaźniony, _Lengyel Magyar kettö unokaöccs_.
No więc wszystko szło lekko, sprawnie i beztrosko, a kiedy we wczesnych godzinach popołudniowych przeliczyłem puste butelki, okazało się, że było ich osiem. W takiej sytuacji nie pozostało mi nic innego, tylko dokończyć Soberano... tak sobie, na luzie, spokojnie i z dystansem. Żeby poczuć coś przyjemnego na języku. Na przykład, Hiszpanię… na języku... I wtedy przemknęła mi przez głowę taka niepokojąca myśl: więc to już wszystko? to na tym polega? i o to chodzi... żeby wypić jeszcze jedno piwo albo wino? jakieś Campari, Amaretto, Martini albo Schwartzhoga… i żeby jeszcze raz obudzić się rano, kiedy wstało słońce, i jeszcze raz zjeść śniadanie, a potem obiad, wyjść na ulicę i spotkać znajomych, a wieczorem jeszcze raz obejrzeć telewizję lub przelecieć jakąś panienkę... przelecieć ją z nudów albo dlatego, żeby nie wyjść z wprawy. A potem jeszcze raz… i jeszcze raz… Aż do znudzenia i bez większego sensu. Tylko po to, żeby przeżyć jeszcze jeden dzień… jeszcze jeden dzień o niczym…
Bystro spojrzałem przez okno i zobaczyłem, że sroka przeleciała między blokami… tak nisko przeleciała, tuż nad ziemią, w zupełnej ciszy, z tej nadłamanej brzozy po lewej stronie do dużego świerku przy ulicy, rzadko i nieregularnie poruszając skrzydłami… i wtedy uświadomiłem sobie w całej pełni, że wczoraj rano odeszła ode mnie żona.