- W empik go
Opowieści nie-mojego dziadka - ebook
Opowieści nie-mojego dziadka - ebook
Któż z nas nie wspomina usłyszanych dawno temu historii, które kiedyś rozpalały naszą dziecięcą wyobraźnię? Czy nie warto byłoby jeszcze raz sięgnąć pamięcią do tych niesamowitych, pouczających i pełnych przygód gawęd, opowiadanych nam przez dorosłych?
Książka, którą trzymasz w ręce, to zbiór takich właśnie historii. Ich narrator zgłębia najskrytsze zakamarki swojej pamięci, by odszukać w nich strzępki zasłyszanych w dzieciństwie opowieści. Na podstawie wspomnień oraz odnalezionych na strychu pamiątek rekonstruuje opowiadania, które – tak jak dzieciństwo – wbrew pozorom wcale tak łatwo nie ulatują z naszych głów i serc.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-976-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak wszystkim wiadomo, a przynajmniej tym, którzy widzieli coś więcej niż pokrzywy za płotem zagrody, Europa zawsze była areną wojen i niepokojów. Od starożytności aż po dziś dzień nie było nawet dnia bez ścinania głów, wzajemnego przebijania się mieczami, podrzynania gardeł, strzelania z armat, palenia domów i zarzynania niewiniątek. Odkąd tylko ludzie zeszli z drzewa, walczyli między sobą. Pierwsze wojny były prawdopodobnie całkowicie prywatne i dwuosobowe i chodziło w nich pewnie o udowodnienie przeciwnikowi tego, kto jest bardziej człowiekiem. Później, gdy ludzie zebrali się już w większe grupki, jakieś stada czy klany, walczyli zapewne o tereny obfite w pożywienie i gdzieś blisko jakiegoś zbiornika wodnego czy rzeki. Z czasem klany połączyły się w wioski, wioski rozrosły się w miasta, a miasta przekształciły się w państwa.
W ludziach wyewoluowało oczywiście coś takiego jak świadomość i wyobraźnia. Gdy już byli rozumni na tyle, by mieć pojęcie o przynależności do jakiejś grupy, na przykład Klanu Krótkonogich znad rzeki, walczyli w obronie wszystkich, którzy się takimi nazywali, nawet jeżeli wcześniej nigdy na oczy ich nie widzieli. Gdy zaczęli wymyślać swoje wierzenia i religie, walczyli, by udowodnić, że to ich bóg jest najpotężniejszy, z tymi, co wymyślili innych bogów. Przez wieki narody, państwa i wierni różnych religii walczyli o coś, lecz po tysiącach lat bezsensownej rzezi wszyscy zapomnieli już, o co tak naprawdę się biją. Walczyli więc już z czystej, wzajemnej nienawiści, która zapisała się pomiędzy narodami jakby w ich genach.
Narody nienawidziły się wzajemnie, choć każde państwo, każdy naród i każda religia miały swoje miejsce na ziemi, miały swoje dobra, które wystarczały im do spokojnego życia bez większych zmartwień o przyszłość, i wszystkim było ciepło i przytulnie. Co dziwniejsze, w czasie tych wszystkich wojen ludzie wędrowali, przemieszczali się z jednego końca świata w drugi i co za tym idzie – mieszali się między sobą. Cóż bowiem może czynić naród po podbiciu innego? Bierze sobie mężczyzn za niewolników a kobiety za nałożnice. Gwałtom nie było końca. Zdarzali się też romantycy, którzy brali sobie żony z innego, wrogiego klanu czy narodu i mieli potem pewnie z tuzin małych, romantycznych brzdąców. Po tych tysiącach lat mieszania się genów ludzie wciąż potrafili znaleźć jakiś aspekt, który odróżniał ich od innych tak dalece, by można się było posunąć do zabijania. Cóż, tak było, jest i będzie. Nie o tym jednak miałem opowiadać. Dywagacje na tematy takie pozostawiam antropologom, historykom, psychologom i innym gogom, którzy zapewne też znajdą jakiś powód, by się wzajemnie poniżać i tłuc bez pamięci. Ta historia, którą zaraz przytoczę, będzie o człowieku, który… Zresztą zobaczycie sami.
Miałem z pięć lat może, gdy matka wysłała mnie na pierwsze nauki. Była ona kobietą oczytaną, obeznaną ze światem i ogólnie wykształconą. No tak, ogólnie, bo nigdy nie dowiedziałem się, w jakiej to dziedzinie się wykształciła. W każdym razie dusiła się na gospodarstwie wśród świń, krów i kaczek. Nie wiedziałem, jak można się dusić, gdy wkoło nic, tylko wielkie połacie pól i łąk, a lasy otaczały całą okolicę z każdej strony. Jednakże wciąż powtarzała ojcu, że ona dalej tak żyć nie może, a skoro już musi, to niech chociaż dziecko niewinne, czyli ja, pozna trochę świata i niech się wyszkoli w jakiejś dziedzinie, coby do końca życia nie musiało się za krowami uganiać i łajna spod świń wyrzucać. Ojciec mój, człowiek nad podziw spokojny i ugodowy, nie widział nic złego w takim zajęciu, tym bardziej że nie brakowało ani jedzenia, ani pieniędzy. Bardziej nawet był dumny z tego, że produkuje żywność dla tych, co to sami nie potrafiliby znaleźć jabłka, choćby im ono na głowę spadło. Czasem miał dość już tych nadymanych scen tęsknoty za wielkim miastem oraz pragnienia obcowania ze sztuką i wspaniałymi ludźmi naszych czasów, których tak bardzo pragnęła matka, lecz wreszcie się zgodził. Postanowiono, że pojadę do jakiegoś kuzyna matki z Wiednia, wybitnego skrzypka, co to koncerty dawał na całym świecie, i on to właśnie mnie będzie uczył muzyki. Jak matka moja postanowiła, tak też ojciec uczynił. Nie minęło dni pięć od ich rozmowy, którą przypadkiem podsłuchałem, a już wysiadałem na dworcu w rzeczonym mieście. Wuj Anzelm przywitał mnie z kwaśnym uśmiechem na twarzy i szarpiąc za rękę, poprowadził do swojego mieszkania.
Pierwsze, co uczynił, gdyśmy znaleźli się już u niego w domu, to pouczył mnie o tym, co mi wolno, a czego nie wolno. Tak oto dowiedziałem się, że nie wolno mi biegać, śpiewać, krzyczeć, bawić się rzeczami, które stoją tam, tam i tam. Nie wolno mi również było zadawać pytań i płakać i w ogóle to miałem wrażenie, że nie wolno mi było oddychać zbyt głośno, co zresztą starałem się czynić. Na domiar złego, nie wolno mi było wychodzić z domu pod nieobecność wuja. Byłem odcięty od wszystkich innych dzieciaków, z którymi normalnie biegałbym teraz po lesie i bagnach, skakał po kałużach lub kradł jabłka z sadu sąsiada, a tu bęc. Kolegów ani starych, ani nowych. No i zaczęło się. Z dnia na dzień nic tylko jakieś papierzyska z czarnymi kropkami, które wuj Anzelm nazywał nutami, słuchanie jakiegoś piekielnego rzępolenia, które nazywał muzyką, no i oczywiście dyscyplina. Dzień i noc wszystko na pozwolenia, na rozkaz. Myć się musiałem codziennie, spać szedłem, kiedy wuj zadecydował, że już pora, a jedzenie musiałem przeżuwać trzydzieści dwa razy, zanim mogłem je połknąć.
Nie mogłem za nic pojąć, o co w tym wszystkim chodzi i po co te całe ceregiele przy każdej czynności. Wszystko miało swój czas i odpowiednie przy tym zabiegi trzeba było wykonywać. Przed posiłkiem mycie rąk, trzymanie łokci na stole przyprawiło mnie kilka razy o ból dłoni. Tak, drewniana linijka była wuja ulubionym narzędziem tresury, jeżeli mogę to tak nazwać. Milion różnych widelców, noży, łyżek i szklanek, z których jedna nie różniła się niczym od innych. O poranku jakieś dziwne wygibasy. A to skłony, a to przysiady i jakieś podskoki i wymachy rękami. Po miesiącu miałem już tak wszystkiego dość i tak tęskniłem za domem, że postanowiłem wszystko robić na opak, w nadziei, że rodzice dadzą mi wreszcie spokój z tymi naukami i odeślą do domu. Matka jednak ani myślała odpuścić. Dała pozwolenie wujowi na użycie pasa w razie potrzeby. No i tak też się stało. Wuj tak się rozlubował w wymachiwaniu kawałkiem skóry, że używał go nie tylko po to, by przywołać mnie do porządku, ale także jako karę za głupie pomyłki czy błędy. Tak oto dostawałem lanie nie tylko za stłuczenie jakiegoś drogiego kryształowego kielicha czy za niewstanie o odpowiedniej porze lub podjadanie cukru z kredensu, ale także za nazwanie gamy C dorian majorowej gamą A frygian minorową, co pięciolatkowi może się chyba przydarzyć, choćby przez pomyłkę a nawet roztargnienie, gdyż gamy te można by ostatecznie uznać za jedną i tę samą. Oczywiście teraz już wiem, na czym polega między nimi różnica, ale wtedy musiałem się porządnie zastanowić, by dobrze odpowiedzieć.
Na lanie odpowiadałem jeszcze większą krnąbrnością i nieposłuszeństwem. Beczałem tak głośno i zawzięcie, aż któryś z sąsiadów przychodził i groził, że zawezwie policję, jeżeli wuj nie przestanie znęcać się nade mną. Dawał mi wtedy wiśnie w spirytusie, żebym się uspokoił. Nie smakowały mi one z początku, lecz z czasem stały się one moimi ulubionymi łakociami, więc wymuszałem je, płacząc bez powodu. Koniec końców, jako pięciolatek miałem prawo płakać, kiedy mi tylko przyszła na to ochota. Wujaszek dzwonił do mojej matki wielokrotnie i przekonywał na różne sposoby, że muzyk ze mnie będzie żaden i szkoda mojego dzieciństwa i jego kariery na takie uparte beztalencie jak ja. Ta jednak podsuwała mu coraz to nowe metody wychowawcze lub błagała, by dał mi jeszcze miesiąc, a na pewno ta mała iskra rozbłyśnie wreszcie wielkim, muzycznym płomieniem i wuj będzie kiedyś dumny z tego, że był moim pierwszym nauczycielem muzyki. Mnie jednak nie było po myśli pozostawać u wuja już ani dnia dłużej, gdyż po pół roku zdałem sobie sprawę z tego, iż wszystko, co było przed wyjazdem, pamiętam jak przez mgłę. Pamiętam inne dzieciaki, ich imiona i przygody, któreśmy razem przeżywali, ale musiałem się mocno oczami napracować, by przypomnieć sobie ich twarze. Tęskno mi było do Frędzla, to był mój ulubiony pies wtedy, i do ojca, i do rodzeństwa. Cóż jednak, kiedy matka się uparła. Co gorsza, nadchodziła zima. Pomyślałem o tym, jak wszyscy będą zjeżdżać spod lasu na złamanie karku na sankach i blaszanych misach, a ja tu będę uczył się gam, etiud, solówek i palcówek.
Pięć lat miałem wtedy, lecz wzrok bystry. Dostrzegłem, że wuj za każdym razem, kiedy bierze swoje skrzypce do ręki, to najpierw oddaje się długim ablucjom w toalecie, następnie suszy ręce i twarz taką dziwną ściereczką i smaruje się prawie cały jakimś śmierdzącym olejkiem. Wyraz jego twarzy zmieniał się wtedy i przybierał jakiś taki ciepły i spokojny a zarazem zaniepokojony wygląd. Nie umiem tego zawrzeć w jednym słowie, gdyż na jego twarzy malowało się wtedy z tysiąc różnych emocji, od całkowitego spokoju aż po nieokiełznaną panikę. Ręce jego nie drżały, gdy wyjmował skrzypce z futerału, lecz były jednocześnie tak rozluźnione i spięte, że wydawało się, iż zaraz albo je zgniecie, albo upuści. Był wtedy także jakby nieobecny. Można mu było nawet powiedzieć, że jest starym, spróchniałym kawałkiem drewna, a on nie reagował. Stwierdziłem wtedy i nie pomyliłem się zapewne, że wuj kocha te skrzypce jak ja swojego Frędzla albo rodzeństwo, albo co najmniej jabłka w czekoladzie. Nie mogąc już dłużej znieść tej niewoli, obmyśliłem plan, który miał uwolnić mnie od wuja Anzelma. Plan był doskonały i poskutkował. Zaledwie w dzień po jego zrealizowaniu wuj odprowadził mnie na dworzec i byłem w drodze do domu.
Gdym tylko przekroczył próg rodzinny, zamiast radosnych objęć i całusów rodziców, dostałem takie lanie, że całą zimę nie jeździłem na sankach z obawy, że mi się tyłek zamieni w wiśniową galaretkę. Dowiedziałem się także, że takie małe, drewniane skrzypce kosztują tyle co dwadzieścia krów i z dziesięć prosiaków. Tyle akurat ojciec sprzedał niedługo po moim powrocie do domu.
Zimę spędziłem w domu, lecz matka na wiosnę dostała nowych ataków duszności i postanowiła mnie wysłać tym razem do Rosji. Tam mieszkała jakaś jej kuzynka czy siostra żony jej kuzyna, która pracowała w jakimś teatrze jako magazynierka, ale była w bliskiej zażyłości z bratem jakiejś primabaleriny. Ta oto primabalerina miała nauczyć mnie, jak być tancerzem baletowym. Nie powiem, pani była miła i wesoła i nawet śmieszna czasami, ale w jednej z telefonicznych rozmów powiedziała mojej matce, że owszem, tańczyć mogę, ale hołubca i chodzonego, a najlepiej bez muzyki, żeby nikt nie zauważył, że poczucie rytmu mam jak wół podczas zalotów do koślawej krowy. W dodatku miałem podobno nogi wystrugane z graba a kręgosłup z dębu co najmniej. Wielokrotnie oglądałem dokładnie swoje nogi, ale żadnych drzazg nawet w nich nie dostrzegłem. Co do mojego kręgosłupa, to wolałem tam nie zaglądać, tym bardziej, że nie wiedziałem nawet, jak by się do tego zabrać, więc uwierzyłem jej na słowo. Po zaledwie kilku tygodniach byłem znowu w domu. Niestety moja matka nie dawała tak łatwo za wygraną, gdyż chciała ze swej pociechy zrobić światowego i obeznanego z jakąś sztuką czy dziedziną nauki dżentelmena. Ach, gdyby tylko wtedy biedna kobieta zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo rozminąłem się z jej oczekiwaniami.
Kolejnym moim nauczycielem był niejaki Pablo. Był to człowiek dziwaczny. Młody i zdrowy, a cały czas opowiadał tylko o śmierci i starych ludziach. Mieszkał w miejscowości o nazwie, na której wtedy łamałem sobie język. Alberobello było maleńkim miasteczkiem we Włoszech i jedno, co zapamiętałem, to to, że było chyba całe pobielane wapnem. Wszystko tam było białe. Domy, ulice, nawet takie dwa małe kopczyki i chyba nawet krzaki przy drodze były białe. Wujek Pablo może od tej białej monotonii zrobił się za młodu taki smutny i myślał tylko o śmierci. Pablo był malarzem i tej sztuki miał mnie naumieć, jak mawiała matka. Cóż z tego, że malować to ja lubiłem, kiedy ja miałem niespełna sześć lat jeszcze i dobrze pomalować umiałem płot albo chlew wapnem obielić. W dodatku dowiedziałem się, że kolorów jest więcej, niż ja widzę, i że mogą one być ciepłe albo zimne. Macałem różne kolory całymi dniami i nie wyczułem żadnej różnicy temperatur pomiędzy żółtym a niebieskim albo czarnym a czerwonym. Wuj Pablo mówił, że jestem jakimś młodym pędem czy nasieniem, mającym wnieść świeżość w jego spróchniałą duszę. Przeraziłem się tych słów nie na żarty, bo oto znowu ktoś mi insynuował, że są we mnie jakieś części drewniane czy też jakiekolwiek inne mające coś wspólnego z roślinami. Po trzech miesiącach jednak doznał jakiejś strasznej, rzadkiej choroby i zmarł, zanim zdążył mi wytłumaczyć, dlaczego białe płótno trzeba zamalować na czarno, jeżeli chce się je pomalować na biało. Nie wiem tego zatem do dzisiaj i niewiele mnie to, mówiąc szczerze, wtedy obchodziło. Po pogrzebie, który odbył się w maleńkim kościółku, ktoś wsadził mnie w pociąg i po tygodniu byłem znowu w domu.
Przez kolejnych kilka miesięcy rodzice albo kłócili się, albo nie rozmawiali ze sobą wcale. Ojciec zaczął chlać jak opętany, a matka miała coraz częstsze napady duszności i omdleń. Ja nie przejmowałem się tym nic a nic i robiłem dalej swoje. Niestety jednak po jakimś czasie doszli oboje zgodnie do wniosku, że muszą nadal szukać we mnie jakiegoś talentu, i poczęli mnie rozsyłać po kuzynach, ciotkach, wujkach, siostrach kuzynów prababek i córkach mężów teściów kuzynek. Włócząc się od jednego wybitnego kogoś tam do następnego wspaniałego owego, spędziłem ponad trzy lata a może i pięć. Nie pamiętam już nawet wszystkich imion oraz tego, kto był kim i gdzie mieszkał. Pamiętam zaledwie kilka profesji, do których próbowano mnie przyuczać. Miałem być księgowym a później bankierem, potem archeologiem, matematykiem i filozofem nawet. Jeden jegomość uczył mnie sztuki łapania motyli, a inny chciał udowodnić, że gwiazdy poruszają się po niebie. Tylu ich było i tak różne i dziwne rzeczy próbowali mi wbić do głowy, że chyba zadziałał mój instynkt samozachowawczy i próbując ochronić mnie przed tymi pomyleńcami i ich urojonymi światami, nakazał mojemu mózgowi zapomnieć to wszystko. Co nieco jednak się zachowało i jeszcze jako tako pamiętam niektóre wydarzenia, ale tylko jako strzępki całości.
Najlepiej pamiętam ostatniego mojego nauczyciela. Był to tym razem brat ciotki szwagra kuzyna mojego ojca. Nie pamiętam niestety już ani kraju, do którego mnie wysłano tamtym razem, ani imienia mojego mistrza. Jedyne, co pamiętam, to to, że miał on mnie nauczyć sztuki wypiekania tortów, smażenia marmolad, wytapiania lukru z cukru i ozdabiania wypieków kolorowymi, słodkimi kulkami. To spodobało mi się tak wielce, że postanowiłem wreszcie porzucić tęsknotę za domem na rzecz tak wspaniałego, słodkiego fachu. Cóż bowiem mogło być piękniejszego dla dziesięcioletniego chłopczyny niż całe góry słodkości, których trzeba było obowiązkowo kosztować, aby stwierdzić, czy aby na pewno zasmakują klienteli o wyszukanym smaku. Mój smak nie był wtedy zapewne wyszukany i zadowalał się byle czym, co choćby stało obok miodu czy cukru, jednak było to dość, bym postanowił zostać cukiernikiem. Zamieszkałem więc w domu tego jegomościa, jego żony i gromadki dzieci. Było ich chyba z sześcioro czy ośmioro. Nie pamiętam teraz. Najbardziej jednak zaprzyjaźniłem się z jego synem, który miał wtedy jakieś piętnaście lat. Był on niezwykle spokojny i ułożony. Nigdy nie widziałem, aby się spóźnił z porannym wstawaniem, i nie słyszałem, żeby kiedykolwiek powiedział komuś coś przykrego. Wesoło też był usposobiony i zawsze uśmiechnięty. Dziwny to był uśmiech na jego twarzy. Zawsze wyglądało to tak, jakby się miał rozpłakać, a jednak się uśmiechał. Odpowiadał na moje pytania z cierpliwością godną świętego i objaśniał wszystko powoli i dokładnie, pytając zawsze na koniec, czy wszystko rozumiem i czy nie chcę jeszcze aby czego wiedzieć. Na imię miał chyba Alex. Nie jestem pewien tego imienia, lecz przy nim pozostanę, gdyż jakoś muszę go nazwać, ponieważ to właśnie z tym chłopakiem wiąże się sedno tej opowieści.
To Alex właśnie zastąpił mi wszystkich moich kolegów z rodzinnej wioski. Mimo że był parę lat starszy, wygłupiał się razem ze mną, pokazał mi, gdzie są sady z najsłodszymi jabłkami, jak przechytrzyć gospodarza i uśpić czujność kundli. Razem łaziliśmy po lesie w poszukiwaniu orzechów laskowych i jelenich rogów. Pływaliśmy po jeziorze na tratwie zbitej z obrzynków desek i udawaliśmy piratów albo nurkowaliśmy w poszukiwaniu skarbów. Robiliśmy różne psikusy. Raz zamieniliśmy wujowi etykiety na workach z solą i cukrem. Tyłki bolały przez tydzień, ale warto było cierpieć, by patrzeć na ludzi kosztujących pączków i kremówek. Ich twarze przybierały tak śmieszne kształty i kolory po pierwszym kęsie, że turlaliśmy się ze śmiechu. Łapaliśmy też żaby i jaszczurki i wrzucaliśmy je siostrom Alexa do łóżek. Pofarbowaliśmy pewnej nocy wszystkie bezpańskie psy i zdziczałe koty na zielono, a rankiem biegaliśmy od domu do domu, krzycząc, że nastąpił atak Marsjan. Pewnemu dorożkarzowi pomalowaliśmy niezmywalną farbą konie w zebry. Kradliśmy słodycze ze sklepów, chociaż u wuja słodkości było pod sufit i mogliśmy mieć ich tyle, żeby nas zemdliło. Alex mówił tylko:
– Kraść cukierki to obowiązek każdego niewinnego dziecka. Dopóki masz radochę z tego, że przechytrzyłeś sprzedawcę, jesteś niewinny. Kiedyś cofniesz rękę i nie ukradniesz, a potem już nic nie będzie takie samo.
Wtedy smutniał i wzdychał, lecz po chwili już biegliśmy na wyścigi do „tamtego kamienia”.
Nie wiedziałem jeszcze, o czym mówił Alex, i szybko zapomniałem te słowa. Zapomniałem je na bardzo długo, aż do chwili, kiedy dowiedziałem się, że na świecie są dzieci, które kradną jedzenie nie dla zabawy.
W wiosce, w której się urodziłem, nie było takich chłopców jak Alex. Tamci w jego wieku byli już prawie dorosłymi mężczyznami. Nie wygłupiali się, nie biegali po lesie i nie podkradali jabłek z sadu sąsiada. Większość ciężko pracowała lub uczyła się na uniwersytetach. Początkowo myślałem, że Alex jest trochę dziecinny i niedorosły jak na swój wiek. Kiedy go zapytałem, dlaczego zadaje się ze mną, skoro w mieście jest pełno chłopaków w jego wieku, którzy palą już papierosy i uganiają się za dziewczynami, odpowiadał tylko, że dopóki jest się dzieckiem, można jeszcze marzyć o przyszłości. Byłem chyba jedynym dzieciakiem w tej mieścinie, który chciał się z nim zadawać, dlatego pewnie zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi.
Cała rodzina zresztą była do mnie przyjaźnie nastawiona i nie zaznałem tam nigdy krzywdy, a co najlepsze, nie panowała tam taka wojskowa dyscyplina jak u moich poprzednich dobroczyńców. Żyło mi się tam dobrze i spokojnie i niczego mi nie brakowało. Może tęskniłem trochę zimą za ośnieżonymi pagórkami a latem za chłodnym potokiem, w którym można było łapać raki i ryby, ale krzywdy te wynagradzałem sobie pączkami, bułkami z czekoladą, szarlotkami, kremami i tysiącem innych specjałów, które pozwalały choćby na moment uśmierzyć tęsknotę za rodzinnymi stronami.
Czasy te były w Europie względnie spokojne. Biorąc pod uwagę całą historię tego kontynentu, był to okres niespotykanego dotąd pokoju, który objął cały ląd. Żadnych wielkich wojen czy poważniejszych zatargów nie było już od ponad czterdziestu czy pięćdziesięciu lat. Dzięki dawnym wojnom moja matka mogła mnie wysłać w dowolny zakątek Europy, gdyż z dawnych zawieruch pozostałością byli krewni – ci przelewający szlachetnie krew innych ludzi w obronie swego czegoś lub ci pojmani przez strasznego i okrutnego wroga w jeniecką niedolę. Krewni ci mieli potem dzieci i te dzieci miały potem swoje rodziny. Nie zapominali oni jednak o swoim pochodzeniu. Dlatego też rodzina moja porozrzucana była po całym świecie i matka moja mogła mnie wysłać wszędzie, gdzie tylko chciała. Teraz jednak wszystkie kraje żyły w zgodzie, współpracując na każdym polu, narody zapomniały o dawnej zawiści pradziadów, a wszyscy wyznawcy wszystkich religii modlili się na jednym placu co niedzielę. Czasem tylko dało się słyszeć opowieści o okrutności tej czy innej nacji, o prymitywizmie tamtych czy zbytnim rozpasaniu owych. Takie i inne anegdotki i opinie roznosiły się po okolicy, gdy jakiś obcy zjawił się w mieścinie. Po niedługim czasie jednak wszystko cichło, a obcy był przyjmowany jak swój i swoim też stawał się z czasem. Wszelkie zatargi czy zawiłości współpracy pomiędzy państwami rozstrzygane były polubownie lub – w bardziej skomplikowanych przypadkach – przez jakieś forum międzynarodowe wydające najbardziej sprawiedliwe i obiektywne wyroki, z których obie strony były zadowolone.
Wszędzie na świecie trwały jakieś wojny, jakieś bitwy, wciąż zarzynano się dla ropy i złota pod pretekstem obrony uciśnionych w jakimś dyktatorskim, obrzydliwym kraju. Wszędzie panowała nędza, głód, smród i ubóstwo, tak materialne, jak i kulturowe i intelektualne. Jednym słowem, cały świat był jednym wielkim kotłem barbarzyństwa. Europa jednak szczyciła się swoim ponadczasowym rozwojem kulturalnym i wielką inteligencją społeczną. To tutaj właśnie ludzie zrozumieli, że kijem wojuje troglodyta i człek słaby. Ludzie silni lecz mądrzy i światli oraz niezmiernie inteligentni, a co za tym idzie, w swej wielkości skromni, wiedzieli, że jedynie rozum i współpraca doprowadzą wszystkich do wielkości, dobrobytu i spokoju. Głosiła te nowinki cała Europa, jak świat długi i szeroki, ganiąc resztę globu za prymitywizm, egoizm i niszczenie niewinnych istnień ludzkich w imię fałszywej sprawiedliwości, pod którą kryła się tylko chęć zysku i zawładnięcia całą planetą. W takich to czasach przyszło mi żyć jako dziecko. Tak oto żyliśmy w tym zakątku świata, świadomi wszelkiego zła, jakie niosą ze sobą wojny. Wiedzieliśmy to zarówno z przeszłych wydarzeń, które wciąż jeszcze mocno zakorzenione były w świadomości ludzi, jak i z wydarzeń obecnych, rozgrywających się na światowej arenie. Żyliśmy więc w tej Europie spokojnie i bezpiecznie, obawiając się jedynie barbarzyńców zza oceanu.
Sielskość i bajkowość trwałaby nadal, gdyby nie jedno niefortunne zdanie wypowiedziane przez jednego z namiestników króla, który to władał ówcześnie tym państwem. Chociaż był to władca, którego można by przedstawiać jako wzór. Za priorytet stawiał on sobie prawo i sprawiedliwość, jednak poddanym żyło się dość nędznie. Byli oczywiście tacy, co pieniędzy mieli w nadmiarze. Niestety jednak państwo to nie miało ani dobrze rozwiniętego przemysłu, ani wielkich złóż dóbr mineralnych, a o rolnikach chyba zapomniano już ze sto lat wcześniej. Dlatego większość ludzi żyła poniżej poziomu, który można by uznać za skromny. Z roku na rok coraz bardziej ubożejące społeczeństwo zaczęło wytykać władcy i szlachcie rozpustę, sobiepaństwo, niegospodarność i lekceważenie problemów najbiedniejszych. Król oczywiście miał to wszystko na uwadze i na każdy głos krytyki odpowiadał rzeczowo, obiecując, że już wkrótce wprowadzi odpowiednie reformy, które poprawią kondycję finansową państwa i obywateli. Niestety, czasem głos w takich przypadkach zabierali także inni wielmożni, doradcy króla oraz jego dworzanie.
No i stało się. Do stolicy przyjechała delegacja hodowców drobiu z wnioskiem o zmianę ustawy, która to nakazywała im, aby kury przeznaczone do tak zwanej produkcji jaj musiały być wyprowadzane na godzinny spacer po lesie z co najmniej jednym opiekunem na sto sztuk drobiu i z lektorem czytającym im tak dzieła najwybitniejszych pisarzy tegoż państwa, jak i wielkie dzieła literatury europejskiej. Oprócz tego, kury miały słuchać muzyki klasycznej przynajmniej pół godziny wieczorem, a także mieć dostęp do sauny. W każdym kurniku musiało być przynajmniej jedno pomieszczenie na sto sztuk drobiu, które miało im służyć jako pokój osobisty, do którego udawały się kury chcące pobyć chwilę w samotności i zrelaksować się lub urządzić sobie wieczór we dwoje z kogutem. Każda kura musiała raz w tygodniu spędzić minimum piętnaście minut z psychologiem, który stwierdzał, czy aby jest ona w dobrej kondycji i czy nie jest zbyt zestresowana, by swobodnie nieść jaja.
Hodowcy chcieli znieść niektóre z zarządzeń, twierdząc, że aby zapewnić kurom takie warunki, ceny jaj muszą podnieść się co najmniej o trzysta procent i że ucierpią na tym wszyscy, od zwykłych jajożerców poczynając, a na piekarzach, cukiernikach i murarzach kończąc, co i tak odbije się powrotnie na finansach tych najbiedniejszych.
Króla niestety w tym dniu nie było w pałacu, gdyż udał się z wizytą do innego kraju negocjować warunki handlu zapałkami i gęsim puchem w zamian za pomady do włosów i sprężyny do zegarów. Drobiowych delegatów przyjął więc jeden z urzędników, który był wiecznie zabiegany i zapracowany, najczęściej szukaniem kogoś, kto mógłby mu pomóc ogarnąć wielką liczbę wyznaczonych mu zadań. Zapewne połowę swoich prac wykonałby w czasie, gdy szukał kogoś do pomocy, ale nie o tym tu mowa. Przyjął więc delegatów pospiesznie i byle jak na zamkowym krużganku, pomiędzy śniadaniem a porannym czytaniem gazety. Kazał im mówić prędko, gdyż nie miał czasu. Wyłożyli więc oni sprawę prosto i spiesznie, czekając następnie na obietnice, przyrzeczenia czy choćby potwierdzenie, że postulat został przyjęty do wiadomości i zostanie przekazany królowi, gdy ten wróci. Szlachcic jednak zamiast tego powiedział coś, co poruszyło całą Europą. Rzekł on mianowicie, co następuje:
– Wszyscy tylko narzekacie, że bieda, że to źle, a tamto niedobrze. Jak wam się nie podoba, to się wyprowadźcie do takiego to a takiego kraju, tam rządzi taki to a taki król, co jest despotą i tyranem. Tam podatki wysokie i w dodatku nie wolno tego, tego i tamtego i owego też nie wolno. Jak wam tak źle tutaj, to się wyprowadźcie do tego niewolniczego kraju. Żegnam panów i życzę szczęścia. Królowi oczywiście przekażę, co sobie życzycie.
To powiedziawszy, wyszedł i udał się czytać poranną prasę.
Nie byłoby całej zawieruchy, która później przywędrowała nad Europę, gdyby nie prasa właśnie. Przy każdym takim spotkaniu z królem czy to z jakimś namiestnikiem obecny był pismak urzędowy, który następnie zdawał relację z tych spotkań zainteresowanym redaktorom. Słowa, które wypowiedział ów zabiegany jegomość, trafiły więc do gazet. Społeczność troszkę się oburzyła, lecz była przekonana, że król, gdy tylko wróci z negocjacji, całą sprawę wyprostuje, a niefrasobliwego pomocnika każe co najmniej wychłostać za lekceważenie poddanych króla. Zanim to się jednak stało, któryś z obywateli rzeczonego „niewolniczego” kraju, przebywający akurat z wizytą u kuzyna czy jakiegoś innego krewnego, przeczytał ową obraźliwą wypowiedź i czym prędzej poinformował owego „tyrana”, władcę sąsiedniego królestwa, o tym, jak się tutaj o nim wyrażają i co się tutaj o nim myśli. Ten, poczuwszy się głęboko dotknięty taką obrazą, wystosował do tutejszego władcy ultimatum, które to mówiło, iż oczekuje on przeprosin i stosownego ukarania autora tych słów. Żądał także wyjaśnień, dlaczego to obywatel tego państwa wyraża się o nim w taki sposób, i czy jest to opinia i stanowisko oficjalne możnych tego kraju. Czasu na realizację tego ultimatum dawał pięć dni i ani godziny dłużej. Po upływie tego czasu miał wypowiedzieć wojnę ze skutkiem natychmiastowym, którym miał być atak wszystkich wojsk, jakie tylko miał na podorędziu. Nikt bowiem nie będzie szargał imienia jego majestatu i to w dodatku bezpośrednio przed pospólstwem, którymi byli hodowcy drobiu.
Niestety król tutejszego państwa zabawił na negocjacjach prawie trzy dni, o niczym nie wiedząc. Sprawca całego zamieszania w swym zabieganiu również nie zdążył zapoznać się z relacją posłów i zupełnie nie zdawał sobie sprawy z międzynarodowego zatargu, który sam wywołał, i najspokojniej w świecie udał się w odwiedziny do jakiegoś znajomego, zamieszkującego gdzieś na jakiejś wsi. Był tak zajęty dokańczaniem ważnych spraw państwowych, że zapomniał powiadomić odpowiednich ludzi o tym, dokąd i na jak długo się udaje. Król natomiast wrócił dnia trzeciego bardzo późnym wieczorem, tak wyczerpany i znużony, że pod groźbą kary publicznej chłosty zakazał jakichkolwiek odwiedzin aż do rana dnia następnego. O wszystkim dowiedział się czwartego dnia ultimatum i to dopiero w południe. Do późnego wieczora zajęło przybocznym króla szukanie tego, co słowami swymi obraził władcę sąsiedniego państwa. Niestety poszukiwania spełzły na niczym i król pozostał z burzliwymi myślami sam na sam. Przepraszać sam osobiście nie miał zamiaru, gdyż godziłoby to w jego godność i honor. Przepraszać za poddanego? Przepraszać za człowieka niższego stanu i to za słowa, które nawet nie były wypowiedziane w jego obecności? Nigdy! Król wolał zdecydować się na wojnę i wysłać miliony w obronie swojego honoru niż oszczędzić żywota choćby jednego poddanego i przeprosić. Nie przespał nocy, rozmyślając, jak by tu udobruchać rozgniewanego sąsiada, który znany był ze swej porywczości i tego, że niestety nigdy nie rzucał słów na wiatr. W pierwszej chwili chciał go oszukać i przekazać wiadomość o rzekomym wymierzeniu niegodziwcowi kary śmierci, lecz szybko porzucił tę myśl. Zbyt wielu obywateli tamtego kraju szwędało się po stolicy i zbyt wielu go znało. Szwindel mógł wyjść na jaw, co byłoby jeszcze gorszą zapewne obrazą dla tamtego.