- nowość
- W empik go
Opowieści niepokojące - ebook
Opowieści niepokojące - ebook
Archipelag Malajski, francuska prowincja, Afryka, Londyn – tu toczą się akcje pięciu opowieści zgromadzonych w tym tomie. Conrad kreśli w nich portrety ludzi, a mistrzowskie pióro prowadzi tak, jak nakazują reguły thrillera psychologicznego. Te opowieści to podróż – w głąb ludzkiej duszy. Po szlakach wytyczanych nie przez mapy, lecz przez miłość, zdradę, ból, walkę, strach, rozstanie, śmierć. Co jest celem tych podróży? Na to pytanie Conrad nie daje jasnej odpowiedzi.
Oto dumny radża ze Wschodniego Archipelagu, dręczony przez demony przeszłości. Oto mieniący się jego przyjaciółmi obieżyświaty, którzy krążą szkunerem między wyspami, szukając szczęścia i bogactwa. Oto chciwi handlarze kością słoniową, których działania i zaniechania prowadzą do tragedii. Oto małżeństwo wieśniaków w Bretanii, nieszczęśliwych, bo rodzą im się dzieci napiętnowane chorobą psychiczną. Oto małżeństwo z wyższych sfer londyńskich – w zaciszu ich domu rozgrywa się tragifarsa odejścia, niedoszłej zdrady, powrotu. Oto zakochani, którzy uciekli przed światem w głąb dżungli…
Na niniejszy tom składa się pięć opowiadań:
- „Karain: wspomnienie”,
- „Placówka postępu” oraz
- „Laguna” w tłumaczeniu Anieli Zagórskiej, a także
- „Idioci” oraz
- „Powrót” w tłumaczeniu Heleny Gay. To wydanie przygotowaliśmy na podstawie wydania Biblioteki Polskiej z 1939 roku.
Nasze wydanie jest wydaniem poprawionym, z uwspółcześnioną pisownią.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-972-1594-8 |
Rozmiar pliku: | 535 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Joseph Conrad
Z pięciu nowel zawartych w tym tomie, Laguna, ostatnia z kolei, jest najwcześniejsza. Była to pierwsza nowela, jaką kiedykolwiek napisałem i zamyka, że tak powiem, pierwszy okres mojej twórczości – okres malajski – o specjalnym wątku zaczerpniętym nieraz ze słyszanych przeze mnie opowiadań. Poczęta w tym samym nastroju, który wydał Szaleństwo Almayera i Wykolejeńca, wypowiedziana jest tym samym tchem (a raczej resztką tchu, która została mi po ukończeniu Wykolejeńca), objęta tą samą wizją, oddana tą samą metodą – jeśli w ogóle zamierzałem wówczas poddawać jakiejś metodzie swoje pisanie, które było dla mnie jak gdyby najnowszą z przygód. Bardzo wątpię, czy miałem taki zamiar. Najpierw dokonywa się dzieła, a potem wysnuwa się z niego teorie. To ostatnie zajęcie, bardzo miłe i egotyczne, a przy tym nikomu na nic nieprzydatne, może doprowadzić równie łatwo do fałszywych jak i do prawdziwych wniosków.
Każdy pozna, że ostatni rozdział Wykolejeńca i początek Laguny pisało to samo pióro – mówiąc w przenośni. W danym wypadku przenośnia jest także dosłowną prawdą. Było to istotnie to samo pióro: pospolita stalówka. Ponieważ oskarżano mnie o nieczułość, miło mi stwierdzić, że przynajmniej w jednym wypadku uległem sentymentalnemu porywowi. Przyszło mi na myśl, że ta stalówka była dobrą stalówką, że dzielnie mi się przysłużyła i włożyłem ją do kieszeni od kamizelki, aby ją przechować jako pamiątkę, na którą będę mógł kiedyś czule spoglądać. Potem owa stalówka ukazywała mi się od czasu do czasu w przeróżnych miejscach – na dnie małych szufladek, między spinkami w tekturowych pudełeczkach – aż wreszcie znalazła stały przytułek w dużym drewnianym pucharze zawierającym kilka kluczyków, kawałeczki laku, sznurki, drobne łańcuszki, nieco guzików i tym podobne szczątki, które wykruszają się z ludzkiego życia i osiadają w schowkach tego rodzaju. Widywałem ją od czasu do czasu z uczuciem wyraźnego zadowolenia, aż pewnego dnia spostrzegłem ze zgrozą, że w pucharze znajdują się dwie stalówki. Jakim sposobem druga trafiła do pucharu zamiast znaleźć się w koszu z papierami albo w kominku – nie mogę zrozumieć; ale oto leżały obok siebie, obie pokryte skorupą zeschłego atramentu i niemożliwe do rozróżnienia. Sytuacja przedstawiała się rozpaczliwie, postanowiłem więc nie dzielić uczuć między dwie stalówki, a z drugiej strony nie narażać się na obdarzanie sentymentem przybłędy i rzuciłem obie przez okno na kwietnik; nasuwa mi to obecnie refleksję, że taki poetyczny grób bardzo jest odpowiedni dla okruchów czyjejś przeszłości.
Ale opowiadanie pozostało. Pojawiło się najpierw w „Cornhill Magazine” jako pierwszy mój występ w piśmie periodycznym, a żyłem jeszcze dość długo, aby ujrzeć je skarykaturowane w przewrotny sposób przez p. Maxa Beerbohma w tomie parodii pod tytułem Gwiazdowy wieniec, gdzie znalazłem się w bardzo dobrym towarzystwie. Niezmiernie mi było przyjemnie. Uwierzyłem w swoją publiczną egzystencję. Zawdzięczam wiele Lagunie.
Najbliższą moją próbą nowelistyczną był wyjazd; mam na myśli wyjazd z Archipelagu Malajskiego. Bez premedytacji, bez żalu, bez radości i prawie nieświadomie wkroczyłem w zupełnie odmienną atmosferę Placówki postępu. Znalazłem tam inny grunt moralny. Zdawało mi się, że potrafię doznawać nowych uczuć, ulec nowym podszeptom, że nawet nowy rytm wprowadzę do stylu. Przez chwilę cieszyłem się najczarowniejszym ze złudzeń: wydałem się sobie nowym człowiekiem. Złudzenie to przylgnęło do mnie na pewien czas: złudzenie-potwór o kadłubie, który był na wpół pewnością a na wpół nadzieją, o tęczowym ogonie z marzeń i głowie zmiennej jak plastyczna maska. Dopiero w jakiś czas później przekonałem się, że – podobnie jak wszyscy ludzie – podlegam prawom nieubłaganej konsekwencji. Nie można uciec od samego siebie.
Placówka postępu stanowi najlepszą część łupu, który wywiozłem z Afryki Środkowej, zasadniczą bowiem jego częścią jest oczywiście Jądro ciemności. Inni ludzie znaleźli w Afryce rzeczy zupełnie odmienne i żywią przyjemne przeświadczenie, że to, co stamtąd zabrali, nie na wiele by się komukolwiek przydało. A trzeba jeszcze zaznaczyć, że objętość tego łupu bardzo była mała. Mogłem zmieścić wszystko razem w bocznej kieszeni, starannie go złożywszy. Co się tyczy samej noweli, zbliżona jest do rzeczywistości w głównych zarysach. Niewyczerpana pomysłowość w opowiadaniu celnych kłamstw wymaga talentu, którego nie posiadam.
Pochodzenie noweli Idioci tak jest wyraźne i oczywiste, że niepodobna mi tu nic o niej powiedzieć. Pobudką do niej było wrażenie bynajmniej nie intelektualne, tylko czysto wzrokowe: widok owych idiotów. Po długiej przerwie wypływającej z braku decyzji i przebierania wśród różnych pomysłów – przerwie, która skończyła się z chwilą, gdy zacząłem pisać Murzyna – przystąpiłem do trzeciej z rzędu noweli, umieszczonej w tym tomie na pierwszym miejscu: Karain: wspomnienie.
Gdy czytałem to po wielu latach, Karain zrobił na mnie wrażenie czegoś, co oglądam przez lunetę z dość korzystnego punktu widzenia. W tym opowiadaniu nie powróciłem na archipelag, tylko zbliżyłem się do niego, aby raz jeszcze nań spojrzeć. Byłem pochłonięty tym odległym widokiem – i to tak dalece, że nie zauważyłem podobieństwa – a nawet prawie identyczności – motywu tego opowiadania z motywem Laguny. Zasadnicza myśl obu nowel jest jednak bardzo różna. Karain upamiętnił mi się głównie przez to, że był pierwszą rzeczą, jaką drukowałem w „Blackwood’s Magazine” i że stąd wynikła moja znajomość z wydawcą tego pisma. P. William Blackwood wyraził się o mej noweli powściągliwie a trafnie, co umiałem należycie ocenić. Wziąłem się zaś do Karaina pod wpływem nagłego popędu – w trzy dni zaledwie po napisaniu ostatniego wiersza Murzyna. Trudności nastręczone przez to opowiadanie zlewają mi się we wspomnieniu z udręką niedokończonego Powrotu, ponieważ właśnie wtedy podjąłem znów pracę nad ostatnimi stronami tej noweli; jest to w mym życiu jedyny wypadek, kiedy usiłowałem pisać jak gdyby jednocześnie obiema rękami.
I rzeczywiście mam teraz najgłębsze poczucie, że Powrót jest niejako produkcją z lewej ręki. Przeglądając niedawno to opowiadanie, doznałem wrażenia, że siedzę pod wielkim i kosztownym parasolem wśród głośnego plusku wściekłej ulewy. Bardzo to było przykre. Mimo ogólnego hałasu słyszałem wyraźnie, jak każda kropla bębni o gruby, naciągnięty jedwab. Przeczytawszy do końca, zaniemówiłem na resztę dnia – nie tyle ze zdziwienia, co wskutek jakiejś przykrej niepewności. Nie chcę mówić lekceważąco o żadnym ze swych utworów. Ta moja próba opierała się istotnie na pewnych danych psychologicznych – i warto było ją podjąć, chociażby tylko po to, aby się przekonać, do jakich wybryków jestem zdolny w tego rodzaju wirtuozerii. Muszę tu wyrazić zdziwienie wobec faktu, że wbrew całemu analitycznemu aparatowi, jaki w ruch wprawiłem, opowiadanie to polega przeważnie na opisach wrażeń fizycznych – słuchowych i wzrokowych – wywołanych przez stacje kolejowe, ulice, kłusującego konia, odbicia w lustrach itd. Wrażenia owe podałem w taki sposób, jak gdyby stanowiły cel same w sobie i połączyłem je z wysubtelnionym opisem ponętnej miejskiej siedziby, zamieszkanej przez ludzi średniego stanu, która to siedziba wywołuje efekt raczej ponury. Zresztą każde miłe słowo o Powrocie (a słowa takie były wypowiadane w różnych czasach) budzi we mnie najwyższą wdzięczność, gdyż pamiętam dobrze, ile znoju, irytacji i rozczarowania kosztowało mnie napisanie tej fantazji.
Joseph ConradKarain: wspomnienie
I
Znaliśmy go w owych czasach pełnych bujności i swobody, kiedy wystarczało nam to, że byliśmy panami swego życia i majątku. Obecnie chyba nikt z nas majątku nie posiada, niektórzy zaś przenieśli się lekkomyślnie na tamten świat; ale jestem pewien, że ci nieliczni, którzy pozostają jeszcze przy życiu, zachowali wzrok dość bystry, aby przy czytaniu dzienników o solidnej reputacji i treści dość mglistej – nie pomijać wzmianek o różnych malajskich powstaniach na Wschodnim Archipelagu. Blask słońca bije spośród wierszy tych krótkich notatek – blask słońca i lśnienie morza. Jakieś dziwne imię budzi wspomnienia; drukowane słowa czuć z lekka dymem naszej atmosfery, lecz bije od nich zarazem subtelny i przenikliwy zapach nadbrzeżnych powiewów ciągnących pod gwiaździstym niebem dawno minionych nocy; ognisko-sygnał błyszczy jak klejnot na wyniosłym czole ciemnej skały; wielkie drzewa – niby wysunięte naprzód placówki olbrzymich lasów – stoją czujnie i cicho nad sennymi rozlewiskami szerokich wód; biały przypływ grzmi o pusty brzeg, pieni się płytka woda między skałami, a zielone wysepki leżą o cichej, południowej godzinie rozsypane po morskiej gładzi jak garść szmaragdów rzucona na stalową tarczę.
Majaczą mi się i twarze – ciemne, srogie, uśmiechnięte; szczere, śmiałe twarze ludzi bosych, zbrojnych i cichych. Zapełniali wąski a długi pokład naszego szkunera barbarzyńskim, strojnym tłumem, który mieniąc się pstrymi barwami kraciastych sarongów, czerwonych zawojów, białych kaftanów, haftów – rozsiewał błyski pochew, złotych pierścieni, amuletów, naramienników, lanc i rękojeści sadzonych drogimi kamieniami. Ludzie ci zachowywali się swobodnie a powściągliwie, z oczu patrzyła im stanowczość; i – zda się – słyszymy jeszcze łagodne głosy, które mówią o bitwach, podróżach, ucieczkach; przechwalają się statecznie, żartują ze spokojem; niekiedy sławią w wyszukanych słowach własną odwagę lub naszą hojność, albo z lojalnym zapałem wynoszą pod niebiosa cnoty swojego władcy. Pamiętamy twarze, oczy, głosy, widzimy znów połysk jedwabiu i metali, patrzymy na szemrzące rozkołysanie tej ciżby – wspaniałej, świątecznej, wojowniczej; i czujemy, zda się, dotknięcie przyjaznych, brudnawych rąk, które – po krótkim uścisku – kładą się z powrotem na cyzelowanej rękojeści.
Byli to ludzie Karaina – wierni mu i oddani. Łowili swoje ruchy na jego ustach; czytali swoje myśli w jego oczach; gdy mruknął do nich niedbale o życiu i śmierci, przyjmowali jego słowa w pokorze, jak wyroki przeznaczenia. Wszyscy byli ludźmi wolnymi, a zwracali się do niego, mówiąc: „twój niewolnik”. Z nadejściem władcy uciszały się głosy, jakby go strzegło milczenie; korne poszepty szły za nim. Zwali go swoim wodzem. Był panem trzech osad na wąskiej płaszczyźnie, władcą nieznacznego skrawka ziemi – zdobytego skrawka ziemi – który na kształt księżycowego sierpa leżał zapomniany między pasmem wzgórz a morzem.
Z pokładu naszego szkunera, zakotwiczonego w środku zatoki, Karain wyciągał ramię ku poszarpanym zarysom wzgórz, obejmując teatralnym ruchem całą przestrzeń swej dziedziny. Ten szeroki ruch zdawał się odsuwać wstecz granice jego władztwa, powiększając je naraz do olbrzymich i nieokreślonych rozmiarów; zdawało się nam przez chwilę, że tylko niebo stanowi jego granice. I rzeczywiście: patrząc na to miejsce zamknięte skałami ze strony morza i odgrodzone od lądu stromymi zboczami gór, trudno było uwierzyć w istnienie jakiegokolwiek sąsiedztwa. Był to zakątek cichy, stanowiący całość sam w sobie, nieznany i pełen życia, które tętniło potajemnie, sprawiając niepokojące wrażenie pustki; które w niewytłumaczony sposób zdawało się pozbawione wszystkiego, co mogłoby pobudzić myśl, wzruszyć serce, przypomnieć złowróżbne następstwo dni. Ten zakątek wydawał się nam krajem bez wspomnień, żalów i nadziei; krajem, gdzie nic nie mogło przetrwać nadejścia nocy i gdzie każdy wschód słońca – niby oddzielny, olśniewający akt stworzenia – był oderwany i od wczoraj, i od jutra.
Karain zatoczył ręką łuk w kierunku swego państwa. „Wszystko to moje!”. Stuknął w pokład długą laską; złota jej gałka zabłysła jak spadająca gwiazda; stojący tuż za nim stary Malaj w bogato haftowanym, czarnym kaftanie, jeden jedyny z całej świty nie powiódł oczami za władczym gestem. Nie podniósł nawet powiek. Stał nieruchomo za swym panem z głową spuszczoną, trzymając na prawym ramieniu długą klingę w srebrnej pochwie. Pełnił służbę obojętny na wszystko. Zdawało się, że coś mu ciąży – ale nie brzemię wieku; że ugina się raczej pod ciężarem tajemnicy życia. Karain, ociężały i pełen wspaniałości, stał w pozie wyniosłej i oddychał spokojnie. Była to nasza pierwsza wizyta; rozglądaliśmy się z ciekawością.
Zatoka wyglądała jak bezdenna jama, pełna jaskrawego światła. Okrągły płat wody odbijał świetliste niebo, a zamykające go brzegi tworzyły matowy pierścień z ziemi, zawieszony w przejrzystej pustce błękitu. Łańcuch wzgórz, fioletowych i nagich, odrzynał się ciężko na niebie; szczyty zdawały się rozpływać w barwnym drganiu, niby owiane wznoszącą się parą; u stóp stromych zboczy, pokreślonych zielenią wąskich rozpadlin, leżały pola ryżowe, plantacje, żółte piaski. Strumień wił się jak upuszczona nitka. Grupy drzew owocowych wskazywały miejsca wiosek; smukłe palmy łączyły głowy nad niskimi chatami; dachy z suchych liści palmowych jaśniały z dala, za ciemną kolumnadą pni, niby dachy ze złota; barwne postacie przesuwały się, szybko znikając; dym z ognisk tkwił prostopadle nad gąszczami kwitnących krzewów; bambusowe płoty połyskiwały, biegnąc w łamanych liniach między polami. Nagły okrzyk na wybrzeżu dźwięczał żałośnie w oddali i milkł, niby zduszony ulewą światła; lekki podmuch znaczył się błyskawicą ciemności na gładkiej wodzie, owiewał nasze twarze i przepadał. Nic się nie poruszało. Olśniewający blask spływał w świetlistą kotlinę, pełną barw i ciszy.
Tak wyglądała scena, po której stąpał Karain, przybrany wspaniale dla odegrania swej roli, pełen niezrównanego dostojeństwa, wyolbrzymiony przez szczególną, wrodzoną mu siłę, która wzbudzała w ludziach bezsensowne oczekiwanie, że stanie się coś bohaterskiego i buchnie czynem lub pieśnią na wibrujące tło cudownego słońca. Uderzający był – i zagadkowy; nie umieliśmy bowiem zdać sobie sprawy, czy te wymyślne pozory nie kryją jakiejś okropnej pustki. Nie można o nim powiedzieć, aby chodził w masce; za wiele było w nim życia, a maska jest rzeczą bezduszną; lecz występował zasadniczo jak aktor, jak ludzka istota utajona za wyzywającym przebraniem. Najdrobniejsze jego czyny były obmyślone i niespodziane, przemowy poważne, a zdania – pełne złowróżbnych aluzji i zawiłe jak arabeski. Traktowano go z uroczystą czcią, którą bezceremonialny zachód obdarza monarchów tylko na scenie; a przyjmował tę głębokie hołdy z niezachwianym dostojeństwem, jakie widuje się jedynie w świetle kinkietów – w skondensowanej i fałszywej atmosferze jaskrawego tragizmu. Trudno było pamiętać, kim on jest rzeczywiście: naczelnikiem drobnego plemienia w zatraconym kącie Mindanao, gdzie mogliśmy ze względnym bezpieczeństwem łamać prawo zabraniające dostarczania krajowcom broni palnej i amunicji. Co by nastąpiło, gdyby która z obumarłych hiszpańskich kanonierek, tknięta prądem galwanicznym, ożyła nagle do czynnego życia – ta kwestia przestawała nas obchodzić z chwilą, gdy znaleźliśmy się wewnątrz zatoki – tak dalekie państwo Karaina zdawało się leżeć poza obrębem wścibskiego świata; a przy tym mieliśmy w owych czasach dość żywą wyobraźnię i zaprawialiśmy się z pewnego rodzaju wesołą obojętnością na perspektywę, że powieszą nas gdzieś chyłkiem, nie narażając się na dyplomatyczne interwencje. Co się zaś tyczy Karaina, mogło go spotkać tylko to, co spotyka nas wszystkich – przegrana i śmierć; odznaczał się jednak pewną szczególną właściwością: otaczała go zawsze złuda niezawodnego powodzenia. Wydawał się zbyt wspaniały, zbyt potrzebny – stanowił zanadto niezbędny warunek istnienia swego państwa i ludu, aby mogło go coś unicestwić – chyba tylko trzęsienie ziemi. Był wcieleniem swej rasy, swego kraju, żywiołu namiętnego życia i tropikalnej przyrody. Posiadał jej bujną siłę, jej czar; i – podobnie jak ona – krył w sobie zaród niebezpieczeństwa.
Po wielu kolejnych odwiedzinach poznaliśmy dokładnie scenę, na której występował – fioletowe zakole wzgórz, smukłe drzewa pochylone nad chatami, żółte piaski, płynną zieleń wąwozów. Wszystko to miało surowy i olśniewający koloryt malowanej dekoracji, jej celowość prawie przesadną i podejrzaną nieruchomość; a scena ta stanowiła tak idealne tło dla zdumiewającego widowiska, jakim był Karain, że reszta świata zdawała się wyłączona na zawsze ze wspaniałego przedstawienia. Nic nie mogło istnieć poza tym. Odnosiło się wrażenie, że ziemia odsuwa się, wirując, coraz dalej, rzuciwszy w przestrzeń tę kruszynę swojej powierzchni. Karain wydawał się odcięty od wszystkiego – prócz słońca – a nawet i słońce było jakby tylko dla niego stworzone. Gdy raz zapytałem, co się znajduje po drugiej stronie wzgórz, odrzekł ze znaczącym uśmiechem: „Przyjaciele i wrogowie – liczni wrogowie; inaczej dlaczegożbym kupował wasze strzelby i wasz proch?”. Takim był zawsze – odmierzał słowa ze wzorowym taktem, stosując się wiernie do pewników i tajemnic swego otoczenia. „Przyjaciele i wrogowie” – nic poza tym. Pojęcie nieuchwytne i szerokie. Ziemia toczyła się zaiste coraz dalej, usunąwszy się spod jego kraju, i oto pozostał z garścią swojego ludu, otoczony bezgłośnym zamętem – jak gdyby jego państewko było oazą w świecie swarliwych cieni. I rzeczywiście, żaden dźwięk z zewnątrz nie przedostawał się za łańcuch wzgórz. „Przyjaciele i wrogowie!”. Mógł był dodać: „i wspomnienia” – przynajmniej o ile chodziło o niego samego – lecz nie uczynił tego wówczas. Dowiedzieliśmy się o tym później, ale już po ukończeniu codziennego przedstawienia – za kulisami, że się tak wyrażę, i po zgaszeniu świateł. A tymczasem roztaczał na scenie swój barbarzyński majestat.
Przed jakimi dziesięciu laty Karain poprowadził na zdobycie zatoki swój lud, garść zebranych przygodnie wędrownych Bugisów – a teraz pod jego dostojną pieczą poddani zapomnieli o przeszłości i zbyli się wszelkiej troski o przyszłość. Obdarzał ich mądrością, radą, nagrodą, karą, życiem lub śmiercią, zachowując zawsze niezachwianą pogodę w mowie i wyglądzie. Znał się na nawadnianiu pól i sztuce wojennej, na broni i budowaniu statków. Umiał zataić swoje uczucia; miał więcej wytrwałości niż którykolwiek z jego poddanych, potrafił pływać dłużej i lepiej sterować łodzią; a strzelał celniej i prowadził układy bardziej zawile od wszystkich ludzi z jego rasy, jakich zdarzyło mi się spotkać. Był to morski awanturnik, wygnaniec, władca – i mój serdeczny przyjaciel. Życzę mu nagłej śmierci wśród walki, śmierci w blasku słonecznym, albowiem zakosztował władzy i wyrzutów sumienia, a żaden człowiek nie może więcej od życia wymagać. Dzień po dniu zjawiał się przed nami, niezachwianie wierny scenicznej perspektywie, a o zachodzie pochłaniała go noc, jak spuszczona kurtyna. Porysowane wzgórza zamieniały się w czarne cienie, sterczące wysoko na czystym niebie; nad nimi błyszczący bezład gwiazd podobny był do obłąkanego zamętu, uciszonego jednym gestem; wszelkie dźwięki milkły, ludzie usypiali, kształty się rozpływały – i pozostawała tylko istota wszechświata – przedziwna otchłań mroku i świetlistych migotów.
II
Dopiero nocą mówił z nami otwarcie, zapominając o wymaganiach scenicznej etykiety. Za dnia rozprawialiśmy uroczyście o interesach. Na początku naszej znajomości dzieliła go ode mnie jego wspaniałość, moje nikczemne podejrzenia i sceniczny krajobraz, który wdzierał się do realnego życia i przesłaniał je fantastycznością barw i kształtów. Liczna świta tłoczyła się wkoło Karaina; nad jego głową szerokie ostrza włóczni tworzyły najeżoną aureolę z żelaza; odgrażał go od ludzkości połysk broni, lśnienie jedwabi, podniecony i korny gwar zapalczywych głosów. Przed zachodem słońca żegnał nas ceremonialnie i odjeżdżał pod czerwonym parasolem, otoczony orszakiem dwudziestu łodzi. Wszystkie wiosła błyskały jednocześnie, zanurzając się z potężnym pluskiem, który rozbrzmiewał głośnym echem we wspaniałym amfiteatrze wzgórz. Szeroki strumień olśniewającej piany wlókł się za flotyllą. Łodzie wydawały się bardzo czarne wśród białego syku wody; głowy w zawojach chyliły się w tył i naprzód; mnóstwo ramion w czerwonych i żółtych rękawach wznosiło się i opadało jednym ruchem; włócznicy stojący w tyle łodzi mieli barwne sarongi i ramiona błyszczące jak u brązowych posągów; strofy pieśni, skandowanych półgłosem przez wioślarzy, kończyły się w miarowych odstępach żałosnym krzykiem. Orszak malał w oddali, urywała się pieśń; wysiadali i roili się na brzegu wśród długich cieni padających od zachodnich wzgórz. Promienie słońca ociągały się jeszcze, lgnąc do purpurowych szczytów; widzieliśmy wyraźnie Karaina wiodącego orszak ku swemu częstokołowi. Szedł z gołą głową, wielki i ociężały, wyprzedzając o dobry kawał luźno rozsypaną świtę i podpierał się miarowo hebanową laską sięgającą mu wyżej głowy. Mrok gęstniał szybko; pochodnie błyskały od czasu do czasu za krzakami; kilka razy rozległy się przeciągłe nawoływania w wieczornej ciszy i wreszcie noc zaciągała gładką zasłonę na wybrzeże, światła i głosy.
Potem, gdy zabieraliśmy się już do spoczynku, wartownik szkunera okrzykiwał daleki plusk wioseł w gwiaździstym mroku zatoki; jakiś głos odpowiadał mu ostrożnie, a nasz serang, wtykając głowę przez otwartą lukę świetlną, oznajmiał bez zdziwienia: „To radża przyjść. On już tu być”. Karain ukazywał się bez szmeru na progu małej kabiny. Wydawał się wówczas uosobieniem prostoty – odziany w biel, z zawojem na głowie; za całą broń miał tylko kris o zwyczajnej rogowej rękojeści, przy czym zasłaniał go uprzejmie fałdą saronga, nim próg przestąpił. Za jego plecami widniała zawsze zniszczona i ponura twarz starego Malaja noszącego miecz – twarz pokryta tak gęstymi zmarszczkami, że zdawała się patrzeć skroś oczek cienkiej, ciemnej siatki. Karain nie ruszał się nigdzie bez tego zausznika, który stał tuż za nim albo przysiadał na piętach. Radża nie lubił czuć za sobą otwartej przestrzeni. A nawet więcej niż nie lubił; zdawało się po prostu, że się lęka – że niepokoi go to, co się dzieje za jego plecami. Nie mogliśmy tego zrozumieć wobec jawnej i zapamiętałej wierności, jaka go otaczała. Znajdował się przecież sam wśród oddanych mu ludzi; nie czyhały na niego ani sąsiedzkie zasadzki, ani braterskie ambicje, a jednak niejeden z naszych gości zapewniał, że władca nie znosi samotności. Mówili nam: „Nawet kiedy je albo śpi, jest przy nim zawsze na straży człowiek, który posiada broń i siłę”. I rzeczywiście zawsze mu ktoś towarzyszył – ale nasi informatorzy nie mieli wyobrażenia ani o broni, ani o sile tego strażnika, które były zaiste ciemne i straszliwe. Przekonaliśmy się o tym, ale dopiero później, słuchając pewnego opowiadania.
Zauważyliśmy tymczasem, że nawet podczas najważniejszych rozmów Karain wzdrygał się często i, przerywając swoje wywody, sięgał w tył nagłym ruchem, aby się przekonać, czy stary Malaj jest za nim. A stary Malaj, tajemniczy i znużony, był zawsze na stanowisku. Dzielił pożywienie władcy, jego spoczynek, jego myśli; znał jego plany, strzegł jego tajemnic i – niewzruszony wobec wzburzenia swego pana, nie drgnąwszy nawet, szeptał mu kojąco nad głową jakieś nieuchwytne słowa.
Dopiero gdy Karain znalazł się na szkunerze, otoczony białymi twarzami, wśród nieznanych sobie dźwięków i przedmiotów, zdawał się zapominać o dziwnym niepokoju, który wił się jak czarna nić przez wspaniałość i pompę jego publicznego życia. Nocą zachowywaliśmy się wobec władcy w sposób swobodny i niewymuszony, nie posuwając się jednak aż do klepania go po plecach, istnieją bowiem poufałości, których należy się wystrzegać w stosunku do Malaja. Oświadczył nam, że podczas tych wizyt jest tylko człowiekiem prywatnym, który przybywa w odwiedziny do ludzi równych sobie urodzeniem. Zdaje się, że miał nas aż do końca za tajnych wysłanników rządu popierających za pomocą nielegalnego handlu jakiś plan wysoce dyplomatyczny. Nasze zaprzeczenia i protesty były bezskuteczne. Uśmiechał się tylko uprzejmie a dyskretnie i zapytywał o królową. Każda wizyta rozpoczynała się od tego pytania; żądny był wszelkich szczegółów o niej; czarował go urok władczyni, której berło rzucało cień sięgający z zachodu przez ziemie i morza – aż hen daleko poza piędź ziemi zdobytą przez Karaina. Wymyślał coraz to nowe pytania; nigdy nie był syty wiadomości tyczących się monarchini, a mówił o niej z podziwem i rycerską czcią – z pewnym rodzajem tkliwości i grozy. Dowiedzieliśmy się później, że był synem kobiety, która przed wielu laty rządziła małym państwem bugiskim i wpadliśmy na domysł, że widać pamięć o matce – a wspominał ją zawsze z zachwytem – stapiała się niejako w jego umyśle z wyobrażeniem, które usiłował sobie wytworzyć o dalekiej królowej, zwanej przez niego Wielką, Niezwyciężoną, Pobożną i Szczęśliwą. Musieliśmy w końcu wymyślać różne szczegóły, aby nasycić jego natrętną ciekawość; należy to wybaczyć naszej lojalności, gdyż usiłowaliśmy dostroić informacje do wzniosłego i wspaniałego ideału, jaki sobie Karain wytworzył. Rozmawialiśmy bez końca. Noc przesuwała się nad nami, nad cichym szkunerem, nad śpiącym lądem i nad bezsennym morzem, które grzmiało wśród skał na zewnątrz zatoki. Wioślarze Karaina – dwaj zaufani ludzie – spali w łodzi u stóp okrętowej drabiny. Stary zausznik, zwolniony ze swego obowiązku, drzemał na piętach, oparłszy się plecami o odrzwia; a Karain siedział rozparty w drewnianym fotelu pod z lekka rozkołysaną lampą – z cygarem w ciemnych palcach – przed szklanką pełną lemoniady. Bawił go syk ulatniającego się gazu; pociągnąwszy jeden lub dwa łyki, czekał aż się napój wyszumi, po czym z dwornym ruchem ręki prosił o świeżą butelkę. Dziesiątkował nasz skromny zapas, lecz gościliśmy go chętnie, bo rozgadywał się, opowiadał bardzo interesująco. Musiał być ongi wielkim bugiskim dandysem, gdyż nawet w owym czasie (a znaliśmy go już w wieku późniejszym) – nieskazitelna czystość cechowała zawsze wspaniały jego strój, a włosy barwił na kolor jasnobrązowy. Spokojne dostojeństwo jego obejścia zamieniało źle oświetloną kajutę na salę posłuchań. Mówił o sprawach polityki na archipelagu z bystrością pełną ironii i melancholii. Napodróżował się mnóstwo, wiele przeszedł – spiskował, walczył. Znał tutejsze dwory, osady europejskie, lasy, morze i – jak się sam wyrażał – rozmawiał swego czasu z wielu sławnymi ludźmi. Lubił ze mną gawędzić, ponieważ znałem niejednego z owych potentatów; zdawał się sądzić ze wspaniałą pewnością siebie, że umiem ocenić jego wielkość i orientuję się, o ile on sam stoi wyżej od innych znakomitości. Ale chętniej jeszcze rozmawiał o swoim kraju rodzinnym – małym państewku bugiskim, leżącym na wyspie Celebes. Ponieważ byłem tam na jakiś czas przedtem, rozpytywał mnie usilnie o szczegóły. Gdy podczas rozmowy wypływały imiona różnych ludzi, mówił o tym lub owym: „Pływałem z nim w zawody, gdy byliśmy chłopcami”; albo: „Polowaliśmy razem – władał pętlą i włócznią równie dobrze jak ja”. Niekiedy toczył niespokojnie wielkimi, sennymi oczami; marszczył brwi, albo uśmiechał się albo zamyślał i, patrząc przed siebie w milczeniu, kiwał z lekka głową ku jakiejś nieodżałowanej wizji z lat minionych.