Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Opowieści Niesamowite i Niepoważne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Luty 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieści Niesamowite i Niepoważne - ebook

Jest to zbiór ośmiu opowiadań. Cześć z nich, znana jest już czytelnikom doskonałego magazynu internetowego literackiego „Esensja“, dwa mają swoją premierę w tym zbiorze - „Ścianowce“ oraz „Autobus Zbawiciela“. Od humoru i światu absurdu „Bitwy o Różę“, „Urlopu“, „Sezonu Ogórkowego“ i „Opowieści Dziadka Georga“ przez cyberpunkowe „aI“ i „Muzeum Opowieści“ , krótką historię grozy „Ścianowców“ do metafizycznego „Autobusu Zbawiciela“.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-3882-5
Rozmiar pliku: 409 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

aI

Pustka to ból, niezapomnienie. Czemu? Czemu… Zacznijmy, zagrajmy, zaśmiejmy się raz jeszcze…

Pewien głupi grek, o wspaniałym imieniu Arystoteles, ułatwił mi pewną sprawę. “Ułatwił”, znaczy poinformował o niej. Jego przyjaciel miał znajomego (który miał znajomego i tak dalej… każdy się pilnuje, prawda?), który był pielęgniarzem w prywatnej klinice. Standardowo podawane neurotransmitery są legalne i nie szkodzą zdrowiu. Wszystkie inne są nielegalne, szkodliwe i hackerskie. Są, o czym wszyscy wiedzą, “bezsensowne”. Nie pływasz już w Sieci. Ty idziesz gdzieś indziej. Wprawdzie wcześniej czy później wracasz, aby nie stracić siebie, lecz co Twoje to Twoje. Otóż w tej klinice wykorkowało dwóch pacjentów. Zarzygali się na śmierć, lub coś w tym stylu. Kolejne syntetyczne neuro które prowadziło donikąd. Oczywiście znajomy (i tak dalej) mojego znajomego greka, zdołał przemycić troszkę tego środka. Cena nie była wygórowana.

Sieć. Ontologia jednego postrzegania. Zbudowana tak, aby nie było w niej anomalii. Hackerów. Piratów. Zła. Jak? Prosto. Przez wiedzę. Widząc ścianę, nie próbujesz przez nią przejść - jeśli wiesz co to jest ściana. Wiedząc co to grawitacja, nie rozkładasz rąk to lotu - wiesz, że i tak nie polecisz. Widząc kamień, nie wkładasz go do ust, bo wiesz, że go nie zjesz. Wiedza, znaczy władza. Zbuduj odpowiedni opis świata, spraw aby został uznany jako “twarde fakty” i uśmiechnij się - wygrałeś. Niegdysiejsze obawy o bezpieczeństwo sieci, okazały się zupełnie bezsensowne. Jeżeli przez ostatnie 2000 lat nikt, prawie nikt z ludzi nie wątpił w to co nazywał “realnym światem”, nie wątpił też w swoją wtórną rolę przy jego poznaniu. On tylko “odkrywał” to co było w “naturze”. Tedy, za nic nie mógł stworzyć czegoś zupełnie nie zależnego. Potem, stało się inaczej. Wystarczyło pokazać jak własne założenia, przekonania, kultura, religia, polityka, władza, jak to wszystko tworzy pewne opisy, które z czasem stają się faktem. Rzeczywistością. Bo czyż można przejść przez ścianę? Można, bo zarówno ściana, jak i przejście przez nią są “tylko” opisem. Konstruktem. Tworem sztucznym. Wszystko jest tekstem. Zatem, wiedząc to, wiedząc jakie procesy chemiczne są podstawą pamiętania i kojarzenia w mózgu, wiedząc jak działa skomplikowana aparatura neuronalna, można było zaprojektować Sieć. Dano taki jej opis, taką ontologię, która uniemożliwiała to co nie było zaplanowane. Nie można przejść przez ścianę. Nie można zostać hakerem, nie można oszukać rzeczywistości. Nie można latać. Oczywiście owe „nie” kryło w sobie starannie zaplanowane „tak”.

Opracowywałem małe reklamy dla światów sieciowych. Nic nie tworzyłem. Reklama nie jest twórcza, nic nie narzuca, jest kurewsko wtórna. Dostaje od szefa zamówienie na reklamę wycieczki do Chin. Świat koncernu podróżniczego “Dotknij Świat”. Klient życzy sobie takie coś - historyczno-rozrywkowo-turystyczne - dla osób w średnim wieku, z kręgu kultury europejskiej, z przeciętnym wykształceniem i dochodami, lekkie aspiracje poznawcze, duży snobizm. Zlecam mojemu aIagentowi, który wygląda jak piękna i młoda panienka, odszukanie raportu speców od psychosocjologii na temat tej grupy ludzi. Za chwilkę mam wszystko. Co lubią, czego oczekują, ile jedzą, śpią, jak uprawiają seks, w co wierzą, czego się boją, o czy marzą, co robią a czego nie robią. Wiem jaki świat widzą i jaki chcą widzieć. Z tego wykręcam reklamę mającą zachęcić do podróży. Chiny stają się mieszanką ich wyobrażeń, lektur albumów, wizji z innych reklam i seriali holo, bajek dla dzieci i światów porno. Mówię im to co sami już wiedzą o “Chinach”. Pomagam im zrozumieć, że chcą tam jechać, że spotkają tam to wszystko co chcą spotkać. I tak się dzieje. Jadą do “Chin”. Nie wiem czy kogoś obchodzą jakieś “realne” Chiny. Mnie nie.

Pierwszy “lot” w Sieci, stał się udziałem pewnego więźnia. Wbrew jego woli, skazańców nie pyta się o zdanie, a już szczególnie tych z cel śmierci. W Sieci było wszystko - banki, rządy, biblioteki, archiwa - wszystko i jeszcze raz wszystko. Góra złota. Na pozór niczym nie chroniona. A to kusi. W żaden sposób nie można było obejść kombinacji neuronalno-semantycznej która była podstawą Sieci. Jednak, tym co było na zewnątrz, tym co było łączem między dwoma światami to końcówka neuronalna. To ona właśnie, poprzez odpowiednie sprzężenie z mózgiem, plus właściwe neurotransmitery, umożliwiała połączenie, to ona tworzyła zręby semantycznej ontologii Sieci. Jądro to mój mózg, odpowiednio wykastrowany chemicznie, wspomagany elektronicznymi sieciami neuronalnymi, przyjmujący za rzeczywistość podane dane. Końcóweczka była tak zaprogramowana aby pracować wyłącznie z legalnym neurotransmiterem. Tylko, że to oprogramowanie było “normalne”. Komputerowe. Absolutnie do złamania. Wystarczyło zmienić, czy wręcz wywalić sekwencję sprawdzającą i można było użyć np. herbaty zamiast neurotransmitera. Efekt? Informacyjnie żaden. Jeśli przeżyło się takie połączenie, wkraczało się w chaos, w świat obcy. Inny. Nie do poznania. Bez wiedzy, bez świadomości “co jest co”, jest się ślepym, bezrozumnym. Nie ma rzeczywistości, bez uprzedniego jej opisu. Teoretycznie, gdyby pozostać w takim chaosie wystarczająco długo, powstałby może “gest Adama”. Powstałyby opisy a więc i “twardy” świat. Nie można jednak długo przebywać w zupełnym chaosie. Zazwyczaj kończyło to się katatonią ryzykującego. Próbowano tak dobrać neuro, aby nie naruszał rdzEnia ontologii Sieci, aby umożliwiał coś więcej, nie odcinając się jednocześnie od całości. Sieć była całością, jej części było zrozumiałe tylko wtedy kiedy znało się całość. Wszystko albo nic. Każde “inne”, zmiana, powodowała na tyle duże zaburzenia w odbiorze, iż świat rozpadał się, ginął, sensowne zachowanie przestawało być osiągalne. Zatem i działanie stawało się niemożliwe. Owszem, wiedziano, że gdyby, wszyscy użytkownicy sieci, wszystkie aI, zmienili swoją ontologię, swoje neuro, powstałby nowy świat. Nowa Sieć. Ale co to by zmieniło? Jak stary rysunek głowy kaczko-królika. Albo widzisz kaczkę, albo widzisz królika. Nigdy nie widzisz ich obu. To co osiągnięto, to co można było sobie zafundować, to jedynie wycieczki w lekko obce światy. Miało to wartość estetyczną. Jak narkotyk powodujący wizję. Przyjęto nazywać to “lotem”, pewnie na wzór narkotycznych, czy alkoholowych “odlotów”. Nie miało to nic wspólnego z tym co kiedyś zwało się hackerstwem. Słowo to, jeśli było używane, to jako dekoracja, pewien snobizm, odwołanie do istniejącego kiedyś stereotypu.

Dla ludzi w Sieci, Ci z “poza” Sieci, nie byli zazwyczaj widoczni. Trudno odbierać coś czego nie ma. Czasami byli widziani jako drzewa, jakieś kształty. Zależnie kto jakie miał skojarzenie. Ale to rzadko. Nie ma lotników w świecie gdzie nie można latać.

(…)Muzeum Opowieści

Pan Melbourne szedł powoli przez jasno oświetloną salę muzeum. Dookoła niego, w eleganckich wnękach umieszczonych po obu stronach pomieszczenia, stały stare komputery. Przed każdym z nich umieszczono xLCD gotowe udzielić wszelakich niezbędnych informacji na temat danej maszyny. Matowe powierzchnie ekranów przyjaźnie pochłaniały kolory zachodzącego dnia. Nic nie łamało codziennej ciszy i harmonii wieczoru. Sterylność i aseptyczność pomieszczeń muzeum, jego ciepła cisza, samotność, brak znaków zapytania, wszystko to razem, zadecydowało o przyjęciu tej posady przez pana Melbourne kilka lat temu. Od tego czasu pan Melbourne pracowicie zamykał swój blednący świat w nieskazitelności sal muzeum. Jego „ja”, jego horyzont marzeń, zasnuwał się pogodnie mleczną mgłą starości, zmęczenia. Chociaż pan Melbourne nigdy tak do końca nie przyznawał się przed sobą do efektów lepkich koszmarów, jakie śniły mu się każdej nocy. Nigdy w słoneczne dni, w każdym razie. Kiedy przechadzał się po swoim miejscu pracy, po prostu wyprzedzał nieistnienie, prześcigał pustkę. Był pierwszym. Jego muzeum, kryjące wielkie cielska dwa razy starszych od niego maszyn, wydawało mu się, jeżeli nie spokojnym portem, to przynajmniej kawałkiem oceanu z widokiem na latarnie morską. Lecz jednak… każdy wieczór podszyty był niepokojem. Te same elementy ciszy, koloru, pod wpływem nieuchwytnych impulsów przeradzały się w pytanie. W zbytnią ciszę, w zbyt kolorowe barwy słońca filtrowane zbyt grubą warstwę plastykowych płaszczyzn okien. Jakby zachody słońca nosiły z sobą groźbę… Pan Melbourne nigdy nie odważył się zakończyć tej myśli. Horyzont czasu, który sobie zakreślił, nie powinien przekraczać progu… nowego dnia. Życie jest teraz. Teraz jest życie. W powietrzu brakowało drobinek kurzu, pomyślał pan Melbourne. Sala złociła się światłem. Wielkie komputery w absolutnej ciszy przeliczały swoje istnienie. Pan Melbourne lubił sobie wyobrażać smugi impulsów elektrycznych, biegnących wzdłuż zakurzonych wielowarstwowych bloków nadprzewodzącego żelu, gdzieś tam w czeluściach milczących maszyn, nigdy nie słabnące, zawsze pewne siebie. Przyjemny kontrast w stosunku do codziennego, wieczornego strachu jaki odczuwał. A potem, rankiem zapominał o nim. Praca była dla pana Melbourne błogosławieństwem. To, kim był w swoim muzeum dawało ująć się w jednym słowie. Dekoracja. Twarz pana Melbourne, pokryta starczymi plamami, bladym i niejakim spojrzeniem oczu, wolnym chodem, stanowiła komplet, naturalne dopełnienie dla muzealnych komputerów. Nieliczni zwiedzający traktowali go z równą obojętnością, co szeregi danych technicznych wyświetlanych na xLCd. Pan Melbourne przyjmował to z ulgą. Nie wie, czy zniósłby zainteresowanie swoją osobą przekraczające ramy milczenia. Bowiem wtedy, musiałby stanąć twarz w twarz z czasem, który mu pozostał. A pan Melbourne zapomniał o sobie i swoim czasie. I tak było dobrze.

Pan Melbourne znał na pamięć dane każdej z maszyn. Wszystkie były bardzo stare. Dwie generacje przez Metamorfami, czyli maszynami zdolnymi do idiosynkrazji. Pan Melbourne nigdy nie akceptował współczesnych sobie maszyn. Bał się ich. Przerażała go ich domyślność, wiedza, za którą zdawała czaić się litość. Nie miał na to sił, wszystkie, jakie posiadał skierował na siebie, na ochronę swojego Teraz. Ale starych maszyn się nie bał. One były kalekie, miały tylko jedną stronę, w przeciwieństwie do współczesnych polirzeczywistych maszyn. Były jak same czasowniki, bez rzeczowników, w jednym gramatycznym zdaniu. Pan Melbourne pamiętał starą myśl św. Tomasza, iż Bóg jest czasownikiem. Kilka wielkich Czasowników, drzemiących sobie w jego muzeum. To była bardzo przyjemna myśl. Strach pana Melbourne zdawał się topnieć w obliczu zatrzymanego czasu. Czymże innym w końcu jest czasownik, jak nie wiecznością? Dlatego pan Melbourne kochał stare maszyny. Muzealne komputery umiały trwać w swoich światach. Były za mało potężne na to, aby mieć świadomość przyszłości. Miały za mało pamięci, aby zatrzymać w sobie przeszłość. Były tym, czym chciał z całego serca stać się Pan Melbourne – były wieczną chwilą. Pan Melbourne znał historię ich powstania, znał zastosowanie i metodykę metaprogramowania, które zostało następnie udoskonalone do formy metamorficznej. Co zaowocowało kolejną generacją komputerów. Jednakże teraźniejszość, zbyt jasna, zbyt oczywista, stanowiła tylko tło dla nieśmiałych rozważań pana Melbourne. Nigdy na długo nie wkraczał w jej ramy. Czas wszakże dawno zatrzymał się dla muzealnych maszyn. Kiedy pan Melbourne przychodził na świat, one już były stare i niepotrzebne. A jednak one trwały. Dla Pana Melbourne czas i trwanie posiadały magiczną moc.

(…)Autobus Zbawiciela

Wystarczy stanąć na przystanku, aby dać szansę Wielkiemu Przypadkowi. Każdego ranka kilkadziesiąt istnień ludzkich, prozaicznie nudzi się czekając na swój środek komunikacji. Każde z nich, sowicie zaopatrzone w gotówkę myśli czy marzeń, cierpliwie przeczekuje odmierzany leniwie czas rozkładu jazdy. Tupają nogami, patrzą na kolorowe plakaty upstrzone uśmiechniętymi kobiecymi twarzami prezentującymi przerażająco białe zęby i starają się nie zauważać lawin sunących nieopodal samochodów pachnących słowem wolność… Ale wszystko ma swoją cenę. Puszka samochodu, mknąca wraz z swym pracowitym panem ulokowanym wygodnie w środku, nie jest w stanie przebić się przez błonę niezwykłości. Samochody nikną w dali horyzontu zdarzeń… by nie powrócić więcej. Autobus przeciwnie, jest za duży, aby banał dał radę go zniknąć. Autobus wypełnia się nieświeżym oddechem zmęczenia na równi z niecierpliwością porannej i niezaspokojonej młodzieńczej erekcji. Autobus łamie asymetrię i nierówność bycia na rzecz solidarnej mieszanki woli przemieszczenia się, która spłaszcza gusowską rzeczywistość. Autobus to magiczna machina…

Pora dnia, zwana porankiem, dzieli się na kilka diametralnie różnych faz. Faza pierwsza, która zaczyna się wraz z pierwszymi, omszałymi jeszcze po nocy autobusami jest porą pokory. Jest zbyt wcześnie, aby naprawdę być niewyspanym, jest zbyt pusto, aby poczuć się samotnym. Jest to pora najlepsza, pora milczenia, pora w której się słucha – w zimie cudownie obojętna, a w lecie, cudownie rozświetlona świeżym, wonnym światłem. Faza druga zaczyna się wraz z niechętnym pochodem ludzi pracy, śpieszącym ku płacowym przeznaczeniom. Ludzie milczą na przystankach, bezmyślnie wpatrując się w obłoczki pary oddechu, albo w komunię kąpieli wróbla w malutkiej, roziskrzonej słońcem kałuży. Jest to pora, kiedy śpioch nie chce uciec z oczu, kiedy przenika on z duszy, zagrzebanej jeszcze w niebieskiej kołdrze, na świat dookoła. Smaki różnicy pór roku zamierają, mglą się a kontury kształtów nikną w ziewaniu. Jest to środek ranka. Faza trzecia rozpoczyna się w raz z wrzaskliwym, samolubnym i bezgrzesznym śmiechem dzieci szturmujących bramy cudownego nowego dnia. Jest to faza aktywności świata, zimowe kule śnieżek ścigają się z letnimi snami o gorących morskich plażach. Świat zakręca się jak aksamitna sprężynka, aby po chwili wystrzelić w południe, popołudnie, wieczór. Jest to pora w której ranek umiera niezauważony przez nikogo. Taka jest kolej rzeczy.

Obywatel stał, jak co zwykłe, jak co rano, na przystanku. Niewyspanie niechętnie tuliło go w swych ramionach. Robiło to bez miłości, rutynowo, organicznie. Obywatel nie był śpiący dlatego, iż zarwał noc, kochał się szaleńczo, grzesznie z kobietą czy pił na umór z przyjaciółmi. Nie, Obywatel niewyspany był niejako z urzędu, ponieważ tak już jest, iż o tej porze, czuje się to, co czuć się powinno. Świat dookoła, zanurzony w jesieni, zdawał się przychylać ku podobnym wizją. Obywatel wszakże nie był w stanie zobaczyć wielu oznak rebelii, które szalały dookoła jego senności. Do świtu brakowało jeszcze dwóch godzin, niebo już ulegle zachodziło ciemną zielenią, a liść leżący tuż pod nogą Obywatela, powoli stawał się cudem. Na wpół zanurzony w płytkiej, chłodnej kałuży, rozczepiony został na dwa stany – pyszności powolnego gnicia oraz napuchania, napęcznienia wodą. Zimna, czysta woda delikatnie wnikała w jego martwe tkanki, pozbywając je aromatu jesieni na rzecz zapachu zimy. Jego klonowy ogonek, chciał dumnie uschnąć na powietrzu, ale mądrość tej poru roku, nie pozwalała mu na to. Powietrze jesieni jest wilgotne, jak powierzchnia ust nieskończenie cierpliwej kochanki – i ono właśnie nieskończenie i cierpliwie całując zabijało tą część liścia, rodząc aromat śmierci. Tak pachnie jesień rano. Liść umierał różnorako, dwojako, podwójnie pięknie. Lecz Obywatel nie był świadom tego procesu. Całość bycia sobą ograniczył do senności i bezpłodności niewyspania. Obywatel był jałowy. Być może działoby się tak do końca jego dni, gdyby nie zdarzyło się coś, co czasem zdarza się tylko na przystankach autobusowych. Stała się bowiem Zmiana.

(…)Ścianowiec

Środa.

Od początku tygodnia padało. Osiedle mokło. Domy powoli pokrywały się mokrymi, ciemnymi plamami wilgoci, protestując przeciw nieustannemu pluskowi kropel, jasnymi światłami wieczornych okien. Daremnie. Deszcz jak padał, tak padał. Beta lubiła taką pogodę. Zza szyb okna, kaprysom natury można wiele wybaczyć. Stary wieżowiec z wielkiej płyty, choć z trudem radził sobie z nadgryzającym go szczerbatym zębem czasu, akurat wilgoć i zimno chłonął jak gąbka, pozostając zadziwiająco suchym i ciepłym w środku. Betę niespecjalnie to dziwiło, lecz Jacek zawsze żartował, iż wieżowiec spala krople, trawiąc strużki wody gdzieś w środku, głęboko, mlaszcząc mokrym, betonowym jęzorem… Teoria szalona jak każda inna, lecz fakt pozostawał faktem, po PRL-owskie mieszkadło, dziurawe jak ser, nigdy nie ocieplane płatami styropianu, stworzone na bazie podłej jakości prefabrykowanej płyty, pod tym względem mogło konkurować z przysłowiowymi wiórami. Może dlatego właśnie Beta czerpała tyle ukrytej radości z przebywania w mieszkaniu, kiedy na zewnątrz szalał wrogi żywioł wodny, a w środku brzucha gmaszyska było tak miło. Czuła się bezpiecznie.

Mimo wczesnego popołudnia, półmrok wkradał się do pokoju. Ekran komputera zostawiał coraz jaśniejszą poświatę na ścianach. A ona musiała pisać, choć rytm kropel deszczu co chwilę zakłócał bieg jej myśli. Na jutro coś by trzeba było przygotować… Jutro… Czas… Zegar. Dobrze, iż wcześniej pomyślała o prezencie. Prezent – zegar. Dobrze. Nieważne teraz. Nie mogła się skupić. Beta westchnęła. Za bardzo lubiła taką pogodę, by móc porządnie pracować. Obowiązki zawsze mogły poczekać… czas na małe-co-nieco.

Przygotowując sobie herbatę, uderzyła się boleśnie kolanem o kant stołu. Zawsze o ten kant. Immanuel… Wyobrażenia o przestronności kuchni, zdążyły się dawno zmienić od późnych lat 70, niestety sama przestrzeń już nie. Kuchnia była malutka. A ona zawsze chciała mieć stół tuż przy oknie, aby móc wypić poranną herbatę, patrząc prosto w przestrzeń zza nim. I to tak stół, umiejscowiony właśnie pod oknem, zajmując lwią przestrzeń kuchni, mając po swojej lewej stronie szafki a na przeciw nich płytę gazówki, został adresatem większości przekleństw słownych jakie padały w mieszkaniu. I żartów o prawdziwej naturze rzeczy. Także czasem czynów naruszających jego nietykalność osobistą. Wszakże, skoro cel uświęca środki… Gorący kubek w ręku i szary ranek zza oknem – warte są poświęceń. A przecież wczesna jesień uwielbiała składać się z takich deszczowych momentów. Właśnie wczesna jesień, którą niektórzy mylnie nazywali późnym latem.

Koniec końców, na parę godzin praca wyłączyła ją z nurtu świadomości czasu. Lakoniczne słowa przeznaczone dla reżyserów dźwięku. Gładsze zdania dla klientów. I nawiasy dla ludzi z działu marketingu, aby mieli w czym manewrować. Lecz podświadomie nie zapomniała o deszczu. Przyłapała samą siebie na wpisywaniu słów w jego rytm, coraz natrętniej wygrywany na szybie okna. Dźwięk ów nie tyle ją rozpraszał, co zachęcał do zaprzestania myślenia. Do swoistego zawieszenia ciągłości strumienia „Ja”. „Ja”? Beta głośno się roześmiała. No tak. Właśnie dlatego. Dlatego tak silnie można kochać deszcz. Daje dystans. Okna zatrzęsły się miękko od mocniejszego uderzenia wiatru. Na zewnątrz przestrzeń dosłownie wypełniła się szarą, gąbczastą ścianą wody. Lało już potężnie. A ona nagle poczuła ciepły powiew na policzkach. Zdziwiła się. Ogrzewanie…? Ich spółdzielnia miała wprawdzie różne, nowatorskie pomysły na poprawienie sobie sytuacji finansowej - czyli fajnych zamorskich wakacji prezesa jak dodawał zwykle Jacek – no ale…? Wstała by podejść do grzejników. Były chłodne. Wiatr uderzył w szyby. Beta odruchowo się cofnęła. I ponownie poczuła ciepły, łagodny powiew na policzkach. Wydało to się jej dziwne. Choć miłe.

Zapewne wiatr… widok strug deszczu ochoczo ścigających się po szybie, nasuwał na myśl raczej zimne, lodowate doznania. Beta uchyliła na momencik okno. Zaraz tego pożałowała. Do pomieszczenia wdarł się na sekundę mokry, zamszowy wilgocią, śmiech ulewy. Lodowate wręcz powietrze potargało jej włosy a krople deszczu ściekły chłodną ścieżką w dół szyi. Zamknęła okno czym prędzej, w samą zresztą porę by zdążyć przed kolejnym uderzeniem ponurej pogody. W tej samej chwili odczuła ciepły tak kontrastujący z zimnem panującym na zewnątrz, powiew. Zimny wiatr zza oknem, a tutaj… przytulnie, jasno… ciepło. Beta wzruszyła ramionami. Jak się mieszka w takim wieżowcu pochodzącym z słusznie minionej epoki, wypada być przyzwyczajonym do różnych cudów. Wiedziała, iż ich stary blok lubi deszcze, lubi w jakiś dziwaczny, niewytłumaczalny sposób wilgoć, wiatr, zawieje. I niskie temperatury. Lecz właściwie… nigdy do tej pory się nie zdarzyło aby tak… Lecz i z drugiej strony, tak koszmarnej ulewy, także dawno nie było. Ciepły powiew dotknął delikatnie jej policzka.

(…)Urlop

Postanowiłem wziąć urlop. Od zbyt dawna z tą decyzją zwlekałem, lecz wiadomo jak to jest, są rzeczy pilne i pilniejsze. W końcu, załatwiwszy, na kilka dni wprzód wszystkie co ważniejsze zawodowe sprawy, podjąłem cały tydzień wolnego. I nie zamierzałem go zmarnować. Rzecz pierwsza, to wybór właściwej Agencji. Jest ich dziś wiele, lecz wszyscy wiemy, jak diametralnie różny może być poziom świadczonych usług. Znajomi polecali mi zwłaszcza „Męską Przygodę Wieków”, solidną, profesjonalną i posiadającą doskonałe pakiety urlopowe. Niestety, nie była to firma tania. Znajomi argumentowali, iż tylko specjaliści, perfekcjoniści drążący do cna upodobania jednego tylko typ klientów, są w stanie dostarczyć naprawdę wysoki poziom usług. A to musi przecież kosztować. Nie powiem, aby taką argumentacją przekonali mnie do końca. Jednakże, pamiętałem wcześniejsze własne doświadczenia z przeróżnymi Agencjami „rodzinnymi”, „wakacyjnymi” i „wszechstronnymi” które jedyne co mogły zaoferować, to ból głowy… Postanowiłem zatem zaryzykować i zaufać wąskiej specjalizacji Agencji „Męska Przygoda Wieków”.

Pozostał odwieczny problem – dokąd się udać? Grecja? Może Rzym? Albo słoneczna Aleksandria. Zawsze kusiła mnie też północna Europa. Francja też nie byłaby zła… Nigdy nie wiem, nigdy nie umiem się zdecydować. Dlatego zazwyczaj jestem łatwym łupem dla pracowników dowolnej Agencji Turystycznej. Niestety. Wypadało mi mieć nadzieję, iż peany znajomych nad profesjonalizmem „Męskiej Przygody Wieków” nie okażą się czcze. Że będą oni umieli doradzić mi naprawdę sensowne miejsce wypoczynku. Za takie pieniądze…!

Tak więc, w przed dzień urlopu, zaraz po pracy, udałem się do siedziby wybranej Agencji. Mieściła się ona w zaiste imponującym budynku, przypominającym trochę w swym kształcie gigantyczną szminkę do ust. Robiło to nijakie wrażenia i jasno dawało do zrozumienia: „iż, mamy się dobrze pod względem finansowym…”. W recepcji, przystojny, jawnie nie ogolony recepcjonista, przyjął mnie uprzejmie, zweryfikował moją wypłacalność, po czym umówił na rozmowę z Doradcą, nijakim panem Robinsem.

Pan Robins, który wkrótce podszedł do mnie sprężystym krokiem, okazał się mężczyzną dobrze po 40’stce, ogorzałym, z przyprószonymi siwizną skrońmi, ubranym w beżowy, lekko prążkowany garnitur. Przedstawił się, błysnął nienaganną bielą swego uśmiechu i niezwłocznie zaprosił do swojego gabinetu. Po wstępnych formalnościach, pan Robins rozsiadł się wygodniej, zaproponował szklaneczkę szkockiej i zagaił:

- No cóż, panie Szacki, chlubą naszej Agencji jest zasada indywidualnego podejścia do każdego klienta. Nie oferujemy zasadniczo grupowych wycieczek. A to oznacza, iż wymagamy większego stopnia zaufania, rzekłbym, a nawet, bezpośredniej szczerości wobec nas.

Pan Robins zrobił znaczącą przerwę

- Rozumie pan – staramy się jak najlepiej dostosować się do preferencji naszego klienta.

Przytknąłem z zrozumieniem. Wyjaśniłem, iż nigdy nie umiem się zdecydować, czego właściwie oczekuje od podróży. Wszystko mnie kusi – Grecja, Rzym, Europa, Bizancjum…

- Tak… – pokiwał głową pan Robins – Zaraz ustalimy na czym panu właściwie zależy. Doskonale… Chciałby pan spędzić swój urlop w sposób najbardziej odpowiadający pana upodobaniom… Zatem, na początek, czy ma pan jakieś szczególne preferencje dotyczące szerokości geograficznej, klimatu, diety?

Wyjaśniłem, iż w zasadzie nie. Lubię i ciepły klimat i mroźne zwieje. W zasadzie to nie mam tutaj konkretnych wymagań.

- Bardzo dobrze – powiedział pan Robins – to samo, jak rozumiem, odnosi się do upodobań rasowych?

Przytaknąłem.

- Doskonale – uśmiechnął się pan Robins – sam pan rozumie, czasem nasi klienci życzą sobie bardzo specyficznych warunków, w których chcieli by spędzić urlop. Pan jak widzę, woli skupić się na najważniejszym – na wypoczynku.

Odwzajemniłem uśmiech. Poczułem, iż z panem Robinsem, mam szansę dojść do satysfakcjonującego mnie rozwiązania.

(…)Bitwa o „Różę”

Gdzieś w ciemnym kącie kosmosu, gdzie wiatr słoneczny zakręca, a grawitacja w zasadzie nie powinna działać, unosi się majestatycznie Sztab Generalny Zjednoczonych Kosmicznych Sił Ziemskich (SGZKSZ). Grawitacji na pewno by tu nie było, ale niestety dla niej, Sztab jest tak wielki, olbrzymi i-w-ogóle, iż sam ten fakt po prostu, ujął grawitację za jej męskie przyrodzenie, ścisnął jednoznacznie acz delikatnie, po czym przytargał na miejsce… A propos unoszenia się, Sztab nie unosił się może dosłownie, trudno bowiem, unosić się w przestrzeni kosmicznej. Jak znaleźć jednak inne wojskowe słowo na to, co nasz Sztab robił? Więc niech zostanie - unosił się. Dokładnie to bryła konstrukcji unosiła się, a Sztab przebywał sobie w jej wnętrzu. To znaczy Sztab unosił się niejako pośrednio, nie bezpośrednio, a konkretnie, unoszenie się Sztabu czerpało swoją ważność wprost z unoszenia się bryły statku. Mówiąc prościej; Sztab unosił się, ponieważ znajdował się na statku, który co warto nadmienić, także się unosił. Jeśli kogoś dziwi takie dokładne roztrząsanie położenia Sztabu, niech pamięta, że mówimy o Obiekcie Wojskowym. Tu nie ma miejsca na żadne nieścisłości, pierdoły i wydumane filozofie… Nieciekawe, wręcz zadupiaste, położenie Sztabu tłumaczy jego tajność. Wojsko kocha tajność, a kosmos dostarcza szczególnie dużo okazji ku temu. Jest, jakby nie patrzeć, duży… Może nie aż tak duży jak by się chciało, lecz cóż… Sztabowi wybrano więc najbardziej tajnie miejsce, jakie można było tylko znaleźć…

Cała historia zaczęła się – oczywiście - wcześniej. Aby Sztab mógł znaleźć się tam gdzie się obecnie znajduje (a dokładnie: unosić się tam gdzie obecnie się unosi) musiało nastąpić przedtem parę małych wojskowych zdarzeń. Jak na przykład lot człowieka w kosmos - co jak wiemy dokonał pewien krótko ostrzyżony osobnik. Oraz na księżyc, czego dokonała trójka zuchów z szczecinką na głowie. Warto także wspomnieć powierzchnie Marsa, odwiedzoną przez bohaterską, pokrytą dyskretną fryzurką, ósemkę. I nie powinien przeszkadzać nikomu fakt, że wszyscy byli krótko, w ten czy inny sposób, ostrzyżeni! Fakty! Liczą się fakty! Potem nastąpiła krótka przerwa w podboju. Cóż okolice Ziemi zdobyte… A reszta? Produkcja krótkowłosych osobników postępowała wszakże raźno. W końcu trzeba było coś z nimi zrobić. Jako, iż na ojczystej planecie nie było już niczego tak naprawdę ekscytującego, jasne, niebieskie spojrzenie owych młodzieńców padło na gwiazdy. Hmmm… Mrugają sobie one? Huh…?! Mrugają…?! Od takich przenikliwych myśli niedaleko już do wyprawy w KOSMOS. “Kosmos, panie, prawdziwy Kosmos, kurde panie, nie tam, panie, śiuśki-majtki-Księżyc-Mars-i-Orbita-!”. Lecz zamierzchłe to już dzieje. Nasi bohaterowie, kiedy byli tak daleko od Ziemi, iż mogli swój bełkot zwalić na zakłócenia, raźno wzięli się za pędzenie bimbru z paliwa rakietowego. Zgodnie z starą, szacowną tradycją podróżniczo-koszarową. Bimber ów, to pra-pra-dziadek współczesnego wojskowego “Tomasza”. W końcu głęboki kosmos nigdy nie rozpieszczał…

W tym szlachetnym stanie ducha, nastąpiło Wielkie Spotkanie z Obcymi Rasami (tak zwany WSOR). WSOR’a by nie było gdyby nie jedna pomyślna okoliczność – a mianowicie - wszystkie jako tako inteligentne rasy skierowały swe dzielne załogi w… Oczywiście, że… Bo niby gdzie indziej?! W Środek Galaktyki. Żadne inne miejsce nie wydawało się godne takiej wyprawy.

Dzielne statki z dzielnymi żołnierzami na pokładzie, wpadły po prostu na siebie, a ich załogi po pewnym czasie, różnym w zależności od umiejętności sporządzenie napojów z paliwa, skojarzyły przykry fakt: coś jest nie tak! “Oż motyla noga… Panie Kapitanie… wpadliśmy na coś… coś… coś… motyla noga?!” w różnych językach, ciamkaniach, burlach, kłapciach i innych mniej pospolitych formach porozumiewania się, przelatywała wiadomość od ucha (lub innego narządu) do ucha (lub czegoś innego) znakomitych załóg. Umysły w pewnym stanie nie widzą żadnych przeszkód. Kapitanowie polecili zbadanie przyczyny i “naprawienie tego burdelu, motyla noga, sierżancie!”. Sierżanci nie są, rzecz jasna, od takich banałów, więc wkrótce obok kłębowiska szczepionych statków pogodnie unosili się żołnierze szeregowi.

Nikt nie był specjalnie zdziwiony widokiem innych szeregowych obiektów lewitujących z równą pogodą nieopodal, o rozmaitych kształtach, i co ciekawsze, każdy jakoś rozumiał to, co to szeregowe obiekty wojskowe próbowały artykułować. Proste szeregowe, wojskowe słowa typu „Motyla noga…!”, “Kurwa…!”, „Chuj z tym…!” czy „Ale wypieprzyło…!” powodowały zgodne machanie głowami, mackami, brdulami i innymi odroślami. Szeregowe składniki załóg po tych fachowych oględzinach, doszły do zgodnego, nad wyraz sensownego w tych okolicznościach wniosku, iż nic tu po nich, po czym próbowały się rozejść do swoich statków… Prawdę mówiąc łatwiej jest wyjść niż wejść (złota ta reguła nie dotyczy tylko statków kosmicznych, co warto sobie zapamiętać), toteż szeregowi żołnierze rozeszli się, jak na wojsko przystało, zupełnie przypadkowo, nie pamiętając zbytnio jak właściwie wygląda ich własny statek. A że wnętrze okazało się trochę inne, oraz temu idiocie Figielskiemu wyrosło coś na kształt macki na twarzy, to już wina złych Proporcji… Przez duże „P”. Albo kaca… Też przez duże „K”. Albo odległości od… czegokolwiek.

Stara zasada klin-zbić-klinem pozwoliła na długie i bez konfliktowe współżycie różnych zupełnie istot na bardzo małym przecież obszarze plątaniny sczepionych statków. Do Central szły same zakłócenie - rozumie się taka Odległość ( przez duże „O”, rzecz jasna). A kapitanowie, którzy rozsądnie próbowali wytrzeźwieć, stwierdzali, że nic nie rozumieją, nic nie widzą, i co to jest to brązowo-zielone, do którego, o ile sobie dobrze przypominam, zwracali się per Rychu… Nie… na trzeźwo nikt nie był w stanie się z nikim porozumieć… Odkręcanie tego zajęło naprawdę sporo czasu… Ale to inna historia…

Pozostał tylko jeden mały szczególik. Jeden statek nie zderzył się z innymi. Z tego prostego powodu, iż jego załoga była trzeźwa jak noworodek przed karmieniem. Wyhamowali, więc przepisowo, popatrzyli na wszystko, pogardliwe zmrużyli oczy (to znaczy zmrużyliby gdyby je mieli), z rezygnacją wzruszyli ramionami (oczywiście gdyby je mieli to by to zrobili, ale przecież nie o to tu chodzi), po czym wykonali równie przepisowe “w tył zwrot” i polecieli do domu. A ich Centrala dostała jasny i logiczny meldunek - mimo takich odległości (przez duże „O”)…

Sztab Generalny Zjednoczonych Kosmicznych Sił Ziemskich. Pancernik “Fryderyk Karthon”. Trwa narada:

- … Podsumowując to wszystko, jesteśmy zdania, że wycofanie naszych sił z rejonu “Róży” pozwoli na uniknięcie strat. Przyśpieszy też ewentualne kontruderzenie, zachowując nasze siły z “Róży” nienaruszone.

Zapadła cisza. Wszyscy obecni skupili wzrok na głównodowodzącym Ziemskich Sił Kosmicznych, legendarnym Fryderyku “Wy” Karthonie. Karthon, jak zwykle, wbijał swój lodowaty wzrok gdzieś w przestrzeń, mrożąc nieznane uczestnikom narady przestrzenie. W tej sytuacji, docierały do nich tylko mało optymistyczne fale chłodu. Przydomek “Wy” Karthon zawdzięcza używaniu formy “Wy” przy zwracaniu się do otoczenia. Wbrew pozorom nie prowadziło to do żadnych nieporozumień. Adresat Karthonowego “Wy”, nawet w sytuacji, gdy Karthon był odwrócony do niego plecami, zawsze widział, że to “Wy” odnosi się do niego. Właśnie niego. Niepokojące, ale prawdziwe.

Karthon siedział u szczytu wielkiego sztabowego stołu. Nad stołem unosiła się duża, trójwymiarowa i kolorowa mapa rejonu “Róży”. Na krawędzi mapy była widoczna brzydka, niesympatyczna plama. To wróg. Wniosek sztabu był jednomyślny i dawał się wyrazić w stwierdzeniu: “spieprzamy, bo jak nie to ho!”.

- Mmmm - westchnął Karthon - może przypomnijcie nam, kto tam dowodzi? Tam? - zdziwił się generał-komandor Astorbacja. Pytanie było, bowiem skierowane do niego. - eee… generał Emil Biddon. No właśnie - potwierdził Karthon - nie ma więc dyskusji.

Chwila konsternacji w Sztabie. Nie wycofujemy się?! Ależ…

- Nie wycofujemy się?! Ależ… - zdecydował się wyartykułować wątpliwości Sztabu komandor Tperma. Wy najwyraźniej nie wiecie - przerwał mu Karthon - że Biddon to facet, któremu jaja wychodzą nogawkami! Koniec dyskusji!

“Róża” była małym lecz bogatym układem. Problemem było jej położenie. Dalekie raczej od Ziemskich wpływów. Wielu uważało jej zajęcie za szaleństwo. Prawie wszyscy zgadzali się, że utrzymanie jej w obecnej sytuacji z potężną flotą “Smarków” blisko granicy układu było niemożliwe. Szalone i niewykonalne. Oczywiście Fryderyk “Wy” Karthon był tym, który z zdania “Wszyscy”, robił zdanie “Prawie wszyscy”. Wedle powszechnej wśród sztabowców opinii, stary Fred przecenił po prostu starego Emila.

(…)Sezon Ogórkowy

Naturalna ewolucja kosmosu przebiegała spokojnie. Ot, Wielki Wybuch, lokalne fluktuacje materii, powstanie galaktyk, planet no i, rzecz jasna, Życia na nich. Życie na większości planet miało się całkiem dobrze. W mętnych odmętach wytrąciło się nRNA, które z nudów uprawiało grzeszny samotny sex w wyniku czego z kolei powstało DNA. A potem to już z górki. DNA nabrało ciała po czym wylazłszy niezbyt chętnie z wody, pomachało ogonkiem i ruszyło na podbój suchego lądu. Obrosło w Rozum, wynalazło alkohol i dewiacje seksualne. Dzięki alkoholowi pokonało wielkie przestrzenie, którym inaczej nikomu by się nie chciało pokonywać. Dzięki alkoholowi dokonało wielkich wynalazków, o których na inaczej nikt by nie pomyślał. I poniekąd dzięki alkoholowi, spłodziło wielkich geniuszy, których nikt nie spłodził by na trzeźwo. Na koniec wyruszyło w kosmos, aby spotkać inne postacie Rozumu. I wszyscy, prawda, nieźle się bawili.

Wyjątki, warto to zaznaczyć, uwielbiają występować w liczbie pojedynczej. W końcu podwójny wyjątek, jest gorszy niż pojedynczy. A potrójny wyjątek, to już reguła. Zatem tylko samotny, pojedynczy i dumny Wyjątek jest władny stawić czoła Głupiej Regule. Kiedy na wszystkich planetach białkowe mazie próbowały stworzyć coś, co grubsza chociaż przypominałoby nRNA, wyjątek na pewnej planecie, działał odwrotnie. Białkowe mazie miast spokojnie zajmować się samotnych seksem zapałały wzajemną wrogością. Toczyły walki, waliły się nawzajem po aminokwasach, pochłaniały lub co najgorsze próbowały wstecznie kopulować z sobą. Wszędzie DNA powstało w wyniku samotnego seksu, z kimże bowiem mogłoby po kopulować sobie pierwotne mazie, skoro co maź to inna forma, inne receptory, inne konfiguracje cząsteczkowo-przestrzenne? Azaliż na planecie wyjątku, w skutek mnogości kopulacji, wytworzyły się dwie wersje DNA – zwykłe DNA oraz wDNA (Wrogie DNA). wDNA bardzo, ale to bardzo nie lubiło zwyczajnego DNA. I tak zaczął się koszmar wyjątkowej ewolucji na nieszczęsnej wyjątkowej planecie.

Ewolucja w warunkach normalnych przebiega na zasadzie mutacja/kopulacja/konsumpcja, zatem nie brakuje w niej elementów zgoła brutalnych. Czyż pierwotny homo sapiens nie ubił prześlicznych mamutów w imię dewiacyjnej żądzy sporządzania wysoko procentowego napoju z sfermentowanej treści żołądka zwierzęcia? Czyż pierwotny Smarek, w imię syntetycznej symetrii, nie wyplenił sympatycznego chlororyba którego zwyczaje godowe bazowały na analitycznym oglądzie nie-symetrycznego, wysoce chaotycznego narządu płciowego samicy? Czy wreszcie, by przywołać jedną największych tragedii w historii Ewolucji Rozumu, czyli wytrzebienie Trybalnych Kwadratowych X15 – nie stanowi to wymownej ilustracji brutalności ewolucji?„Jak wszyscy pamiętamy, Trybalne Kwadratowe X15 zgodnie żyły przez czas jakiś wraz z Okrągłymi Normalnymi X15. Normalny X15 porusza się, czy może lepiej, unosi się za sprawą mentalnej lewitacji. Osobnikom zaś Kwadratowym, natura poskąpiła tegoż udogodnienia, stąd zmuszone były one powoli i w znoju pełzać w pyle podłoża. Co, jak się ma kształt kwadratu, proste wcale nie jest. Ale dzielne Trybalne Kwadratowe X15 z dumą dźwigały swój los. Niestety, wkrótce tragicznie wymarły. Powód? Bardzo prozaiczny – wymyślne zwyczaje seksualne Okrągłych X15, nie dawały szans na odbycie satysfakcjonującego – co jest ważnym stwierdzeniem - stosunku z osobnikiem Trybalnym i Kwadratowym. Tak więc, wymarły one sromotnie, nie mogąc doczekać się porządnego, Trybalnego Chędożenia… Jeżeli natura potrafi być aż tak okrutna normalnie, to cóż dopiero musi się dziać, kiedy jest ona intencjonalnie wroga?” z „Trybalny Seks. Historia Galaktycznych Dewiacji Seksualnych” pod redakcją Ewy Nalnej.

Rozumne Życie na planecie wyjątku, nie miało lekkiego, by tak rzec, życia. Co wlazło na jakąś odnogę ewolucji, zaraz wDNA wyprowadzało wrogą gałąź, mającą za swój jedyny cel zjedzenie znienawidzonego przeciwnika. Wojskowi specjaliści nazwali to potem syndromem Pancerza i Armaty. Kilka cywilizacji przechodziło ten okres, ale zawsze odbywał się on już w stadium dojrzałej wojskowej techniki (typu miecz – pancerz lubo armata – pancerz). Mieszkańcy planety wyjątku przećwiczyli go na żywo, biologicznie, już jako małe zlepki komórek taplających się bez przekonania tu i ówdzie w kałużach wody. Aby się obronić przed totalną zagładą, zwykłe DNA zorganizowało się w formę, której nazwy na raźnie nie pomnę, a która to forma, zawsze (i bez wyjątku) powstaje w pewnych szczególnych okolicznościach. Otóż, kiedy natłok informacji w danej chwili przypadający na daną jednostkę (świadomą czy nieświadomą, wielokomórkową czy jednokomórkową) przekroczy pewną wartość, zwaną granicą Do’Dupy, jednostki organizują się w Twór Wojskowy. Twór ów radykalnie niweluje nadmiar informacji przypadających na daną jednostkę do zera, organizując świat wedle osi My-Wróg, czyli informacji dającej się zapisać w jednym bicie. 1 bit jest wielkością którą zdoła zapamiętać większość najprostszych związków organicznych, oraz duża część nieorganicznych.

Szczęśliwie dla siebie, DNA na planecie wyjątku zorganizowała się w Twór Wojskowy, podczas gdy wDNA jako cząstka z definicji anarchistyczna poprzestała na bycie cywilnym. I tym samym wDNA przegrała wyścig ewolucyjny. DNA wzmocniona brakiem cywilnego podejścia do ewolucji mogła wreszcie rozpocząć triumfalny pochód ku Rozumowi. Triumfalny, co nie znaczy łatwy.

Jakieś 3 miliarda lat później, Emeryt Fuzz z niesmakiem spoglądał na nieświeżą bułkę, którą wczoraj zakupił w sklepie spożywczym. Bułka była najwyraźniej ubita nie przedwczoraj, ale o wiele, wiele wcześniej. Emeryt Fuzz pokiwał z dezaprobatą głową. Emerytów to łatwo okradać, tak? Jak się jest emerytem, to już ludzie myślą, iż wszystko można im wcisnąć, tak? Przykrość, którą dziś rano spotkała Emeryta Fuzza, nie była bowiem pierwsza. To już trzecia nieświeża bułką, którą bezczelny personel sklepu próbował mu wcisnąć.

Emeryt Fuzz doszedł do wniosku, iż czas zrobić porządek i osobiście złożyć wizytę kierownictwu sklepu. Za oknem rozkwitało śliczne przedpołudnie. Słońce srebrzyście rozświetlało niebo, skutecznie odstraszając co większe komary. Poza tym, idzie wiosna, co Emeryt Fuzz czuł w kościach, zatem spacer na pewno dobrze mu zrobi. Zapakował nieświeżą bułkę w papier, chwilę pomedytował nad wyborem koloru laski spacerowej, w końcu zdecydował się na optymistyczny pomarańczy doskonale zgrywający się kolorystycznie z lekkim, wiosennym płaszczem (urodzinowym prezencie od wnuków). Emeryt Fuzz przywiązywał dużą wagę do swojego wyglądu zewnętrznego. Raz jeszcze wyjrzał przez okno, nie, nie było potrzeby zabierania z sobą BPE. Absolutnie nie zanosiło się na deszcz. Dziś BPE zostanie w domu. Emeryt Fuzz, chociaż głośno nigdy by się do tego nie przyznał, wstydził się chodzić z BPE na spacery. Aż tak stary nie czuł, wręcz przeciwnie, to obecność BPE sprawiała, iż czuł na sobie nieubłaganą rękę czasu.

Wakacje to okres w którym wyższa kadra Ziemskich Kosmicznych Sił Zbrojnych zwykła spędzać na tropikalnych plażach tropikalnych planet. W miarę możliwości bez rodziny. Sztab Generalny Zjednoczonych Kosmicznych Sił Ziemskich, który samotnie unosił się, to znaczy nie unosił się, bowiem trudno jest unosić się w przestrzeni kosmicznej, ale… wiadomo obowiązuje nas ścisła terminologia wojskowa, nie zaś bzdurne cywilne dumania co do konotacji znaczeń… Zatem Sztab Generalny który po wojskowemu unosił się w zadupiastym kącie kosmosu, nie był wyjątkiem ziejąc w tym okresie pustkami. Raporty, meldunki, sprawozdania, protokoły które Wojsko w wielkiej masie generuje co dzień, były w ciszy przetrawianie przez wojskowe komputery. Po opustoszałych korytarzach, nie kręciły się ospale nawet automatyczne odkurzacze.

Odkurzacze, których wojskowa AI poddana wieloletniej, ciężkiej służbie w Sztabie, zgodnie zgromadziły się w jednej wielkiej kupie, rozumując całkiem słusznie, iż paproch albo inny śmieć pojawia się dopiero wtedy, kiedy pojawi się Osoba. Osoba czyli inaczej Obiekt przemieszczający się z punktu A do B. Jeżeli jednymi Obiektami Przemieszczającymi się z punktu A do punktu B w Sztabie były odkurzacze, zatem całkiem logicznie jest, iż będąc odkurzaczem, należy podążać śladem innego odkurzacza. Tak powstał gigantyczny nieruchomy Twór, Korek, Kłąb odkurzaczy z których każdy bez wyjątku, pilnował jakiegoś drugiego i tak aż do tego pierwszego, który pilnował tego ostatniego. Rok w rok, wakacje w wakacje, sztabowe odkurzacze gromadziły się w ten sposób. Z roku na rok czas potrzebny na zgromadzenie się malał. Pozostaje kwestią otwartą, co zrobią odkurzacze, kiedy w końcu zaczną się zastanawiać - jaki jest cel tego zgromadzenia? Cóż z niego właściwie wynika dla odkurzania? Albo cóż z niego w ogóle wynika? Czy wnosi coś do bycia odkurzaczem? I dlaczego zgromadzenie przyjmuje formę Kłębu, a nie czegoś bardziej regularnego? I kto tutaj rządzi? I kto ma najdłuższą rurę do ssania? I dlaczego w ogóle bycie odkurzaczem polega na zasysaniu paprochów czy czegokolwiek…?

(…)Opowieści Dziadka Georga - Prezent dla Króla

W przytulnej, ogrzewanej lubieżnymi liźnięciami płomieni paleniska izbie, drzemał starczym, głębokim snem Hans Wilhelm Zygmunt Błażej Kurt Georg von Georg zu Buhl, zwany krótko dziadkiem Georgiem. Był to starzec nadal imponującej postury o ogorzałej twarzy przeoranej bruzdami wyrytymi dłutem długich lata życia, brutalnie porośniętej twardą a siwą szczeciną. Dożywał lat swoich w serdecznej gościnie użyczonej przez najmłodszego syna Hansa Hendricha. Dni starości Georga na podobieństwo różańca gładko przemykały przez cierpliwe dłonie czasu, aż do tchnienia ostatniej zdrowaśki. I wszystko by było tak, jak być na starość powinno, gdyby nie… Georgiem przez sen wstrząsnęły dreszcze… dzieci. A dokładnie dwoje małych, dziarskich ośmiolatków - chlubnych owoców lędźwi syna Hansa Rudolfa Hendricha tudzież szerokich a płodnych bioder synowej Kristy Stanisławy Johanny von Hollderin und Taxis. Dzieci jak to dzieci, radośnie tunelowały z jednego kąta zamku w drugi, zapełniając ponurą przestrzeń jasnym gwarem, fantazjami tudzież wirem fizycznej aktywności, którą bez przesady można nazwać by wulkaniczną. Na nic zdawały się forujące, ojcowskie pohukiwania Hansa Rudolfa Hendricha. Na nic Krista Stanisława Johanna próbowała po matczynemu przekupić je słodyczami, aby raczyły uszanować starcze prawo dziadka Georga do spokoju. Na nic zdawały się gromy samego Georga, na nic jego groźne miny, które jeszcze przed ćwierć wiekiem moczyły strachem brudne łachy spodni kaprawych, zbójeckich elementów. Albowiem ośmiolatek to istota o duszy smoka - byle czym się nie przejmie.

Tak więc Georg w jednej chwili potrafił być strasznym królem Aristem, który poćwiartował swoją szanowną małżonkę Sokratę na 12 nierównych kawałeczków, w drugiej Złym Potworem Morskim Tomaszem atakującym jakąś wioseczkę rybacką w poszukiwaniu małoletnich, tłustych dziewic, a w trzeciej na jego kolanach słodko usypiały dwie zmęczone, niewinne z wyglądu istotki. Dziadek Georg nie potrafił długo się gniewać na swoje wnuczęta, acz ciągłe wplątywanie jego osoby w niestworzone historie, męczyło go niepomiernie. I nie miał za bardzo pomysłu, jak z ambarasującej sytuacji wybrnąć. Któregoś wszakże dnia z pomocą przyszedł mu przypadek. Mały Hans Fredrich Wilhelm oraz mała Krista Frieda Jakuba znudzone trochę walką z Wielką Zębatą Glistą Agnieszką - czyli oczywiście dziadkiem Georgiem - pożerającą sierociniec wraz z sierotkami - w tej roli także dziadek Georg - usiadły u jego stóp i zaczęły domagać się bajki. I akurat tak się zdarzyło, iż ich rodziców w zamku nie było. A gnuśna służba gziła się , gdzieś po ciemnych, zakurzonych kątach zamku. Dziadek Georg który bajek żadnych nie znał, znalazł się w kłopocie. Po księgi nie zamierzał sięgać, bo raz, iż wzrok już nie ten co dawniej, a dwa, bajki niezmiennie go usypiały. A zaśnięcie przy wnukach nie było zbyt bezpieczne… Georg wciąż jeszcze odczuwał bolesne, reumatyczne kąsania w barku, wynik polania go zimną wodą przez dziarską dziatwę, niby w imię gaszenia pożaru na Strasznym Zamku Galaway Gdzie Martina Spalono Żywcem…

- Ale jak to? - dziwiła się mała Krista - Dziadek żadnych bajek nie zna?

- Nie - mruknął Georg - ja w Twoim wieku…

- Tak wiemy, wiemy - wykrzyknął Hans - dziadek walczył z smokami, zbójami, rycerzami, palił wsie, wbijał na pal, rabował, pływał po morzach i porywał księżniczki…

W miarę jak mały Hans wymieniał wszystkie dawne przygodny dziadka, jego oczy zaczęły podejrzanie błyszczeć. Georg z nieprzyjemnym przeczuciem spojrzał na mała Kristę. Miała ten sam niepokojąco okrągły wyraz oczu. Dobrze mu znany. Dzieci wymieniły spojrzenia.

- Ależ dziadziu - ucieszyła się Krista - niechaj dziadzio opowie nam swoje przygody…

- Prosimy, prosimy - dodał Hans.

Georg zamyślił się. Owszem, przeszłość… ech, lata bujnej, przygód pełnej młodości. A czas, ów niezrównany i bezlitosny figlarz, uwielbiał bawić się jego kosztem. Georg lepiej pamiętał co zjadł pół wieku temu w jakiejś karczmie w zapadłej dziurze, niż co wczoraj na obiad było… Pal licho! Dziatwa przynajmniej nauczy się czegoś pożytecznego o dawnej historii.

- Dobrze - zgodził się - ale pod jednym warunkiem, moje jabłuszka. Musicie dziadziowi coś przyrzec. Opowieść za spokój. Kiedy dziadzio śpi - to nie jest Smokiem, Górą, Zamkiem, Wredną Glistą Agnieszką czy Potworem Morskim Tomaszem! Czy to jasne moje aniołki?

Georg rozsiadł się wygodniej, gładząc twardą szczecinę na podbródku.

- Nie znacie pewnie pasjonującej acz przeraźliwej historii prezentu księcia Jarosława dla Króla Huberta? Król Hubert hucznie swoje 55 urodziny obchodził… Cóż, wprawdzie nie uczestniczyłem w przygodzie osobiście, lecz książę jest moim drogim przyjacielem. Tak, Hans, to on Tobie przysłał na urodzinki czerwonego, cętkowanego na zielono drewnianego smoka któremu odpadł zaraz ogon… Ale o czym to ja… No właśnie, oto z ust księcia usłyszałem jedną z najbardziej wstrząsających historii jakie znam… Tak, hm… Smoki… Rycerze… Elfy… Barbarzyńcy… Krasnoludy… Chłopi… Zakurzone drogi.. i wielka przygoda i akcja…. Tak, tak moje dziatki… A zatem…

“O! Rycerzy wielość! Zbroje wspaniałe! Umysłów dzielnych zgromadzenie potężne!” - snuł myśl Książę Jarosław - “O! O! O!”. Tu przerwał, bo konceptu chwilowo zabrakło by rozważania wielce bohaterskie ciągnąć dalej. Książę, umiejscowiony na koniu, samotnie tkwił na małym pagórku leżącym przed dużą, śliczną doliną, otoczoną z trzech stron lasem a z jednej strony niewielkimi wzniesieniami. Widok był zaiste przepiękny. Wprawdzie książę Jarosław widział tylko zamazane plamy - był bowiem strasznym krótkowidzem - jednak jego bujna wyobraźnia sowicie wynagradzała ową arystokratyczną ułomność. Przecie czyż Albert Sterczący nie ubił był Straszliwej Mandagory celując w głowę stwora a odcinając przyrodzenie gadzinie? Czyż Zygmunt-Zawsze-Z-Pianką nie posiadł Dumnej Wacławy Cnotliwej dzielnie dybiąc na ulotny choć pocałunek a kończąc pomiędzy jej alabastrowymi, chłodnymi jak kwiat bzu wieczorem, udami? Czyż… podobnych historii historia krótkowzrocznych członków rodu księcia Jarosława zna więcej… “O! A oto i cel podróży naszej!”. Książę ośmielił się w końcu skierować spojrzenie na środek doliny, gdzie ów cel niewyraźnie majaczył. “O! Na Bogów! Zadrżały serca bohaterów, widząc Stwora, którego pyszność pyszność jawnie skromności natury urągała! Lecz…” - oto stały element romantycznych monologów wewnętrznych Jarosława stanowiących nieodłączny element książęcego strumienia świadomości - “Lecz… wśród nich mąż był niezłomny, wzrokiem mały, sercem olbrzymi! Ten zmierzył Bestię, nieduża wydała się mu - bowiem miarą męstwo jego było. Pierwszy tedy ruszył ku Niej, szmer zachwytu surowego wzbudzając, przecie wśród mężów nieskorych do jawnych uczuć pokazów!”. Książę Jarosław powoli zbliżał się do zielono-żółtej olbrzymiej plamy, która w naturze wyglądała całkiem jak smok. Duży smok. Bardzo duży Smok. Cholernie całkiem duży Smok…

(…)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: