Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieści niezwykłe - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
12 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
6,83

Opowieści niezwykłe - ebook

W Opowieściach niezwykłych dostrzec można wszystkie charakterystyczne motywy i cechy pisarstwa Poego: grozę, demonizm, nastrojową aurę niesamowitości, pociąg otchłani, dążenie do przewrotności i klęski, fatalizm, sięganie do niezwykłych stanów świadomości (stany prenatalne, wizje, sny, omdlenia). W sferze ludzkiej psychiki Poe odkrywa przed nami światy, których istnienie ledwie przeczuwamy...

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66251-94-6
Rozmiar pliku: 522 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kalendarium

19.01.1809

W Bostonie (Masachussetts) urodził się Edgar Poe jako syn pary aktorów – Dawida i Elizabeth.

18.12.1811

W Richmond (Wirginia) opuszczona przez męża Elizabeth Poe umiera na gruźlicę w wieku dwudziestu czterech lat.

1812

Edgar zostaje przyjęty na wychowanie przez zamożne mieszczańskie małżeństwo Johna i Frances Allanów z Richmond. Edgar Poe staje się Edgarem Allanem Poe.

1815

Początek pobytu Edgara wraz z przybranymi rodzicami w Anglii.

1818

Edgar zostaje przyjęty do Manor House School w Stoke Newington koło Londynu.

1820

Allanowie wraz z Edgarem wracają do Nowego Jorku, potem do Richmond.

14.02.1926

Edgar zostaje studentem uniwersytetu stanu Wirginia w Charlottesville i opuszcza go ostatecznie w grudniu.

1827

Edgar zrywa ze swym przybranym ojcem, opuszcza Richmond i 26 maja zaciąga się ochotniczo na pięć lat do armii federalnej jako prosty żołnierz. W Bostonie ukazuje się pod pseudonimem „Bostończyk” jego pierwsza książka Tamerlan i inne wiersze.

29.02.1829

W Richmond umiera przybrana matka Edgara, Frances Allan. W kwietniu udaje mu się uzyskać zwolnienie z armii. W grudniu ukazuje się w Baltimore Aaraaf, Tamerlan i pomniejsze wiersze. W liście do wydawców Poe pisze: „Czy Aaraaf, będzie opublikowany czy nie, czy będzie miał powodzenie czy nie – jestem nieodwracalnie poetą”. Powiada żartem, że jego nazwisko powinno się pisać właściwie POE-TA (wg W. Kopalińskiego, wstęp do Opowiadań, Warszawa 1956, t. I, s. 8).

1830

Wstępuje do akademii wojskowej w West Point.

01.1831

Zostaje relegowany z akademii. W Nowym Jorku w kwietniu ukazuje się trzeci zbiór jego wierszy. Udaje się do Baltimore do swej ciotki, Marii Clemm.

1832

„Philadelphia Saturday Courier” publikuje anonimowo i bezpłatnie pierwsze opowiadanie Edgara (m.in. Metzengerstein, Opowieść jerozolimska).

1832

Edgar wysyła pięć opowiadań na konkurs rozpisany przez „The Baltimor Saturday Visiter” i zdobywa pierwszą nagrodę w wysokości stu dolarów za Rękopis znaleziony w butelce.

1834

John Allan umiera w Richmond, nie pozostawiając Edgarowi żadnego spadku.

1835

Poe zostaje redaktorem „Southern Literary Messenger” w Richmond i sprowadza do siebie ciotkę i jej córkę, Wirginię. Maria Clemm nieraz będzie chodziła po redakcjach z rękopisami jego utworów; Baudelaire „tej matce natchnionej, tej służebnicy geniusza poświęca swój przekład Poego” (B. Leśmian, Szkice literackie, Warszawa 1959, s. 465).

16.05.1836

Poślubia w Richmond swą niespełna czternastoletnią kuzynkę, Wirginię.

1837

Po porzuceniu pracy w redakcji udaje się wraz z rodziną do Nowego Jorku.

1838

Ukazuje się najobszerniejsze dzieło Poego Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantucket. Latem przenosi się z Nowego Jorku do Filadelfii.

1838

Zostaje redaktorem i krytykiem w „Gentleman’s Magazine” w Filadelfii. Ukazują się: Ligeja, Zagłada Domu Usherów, William Wilson.

1840

Poe publikuje w Filadelfii dwutomową książkę Opowieści groteskowe i arabeskowe, zbiór dwudziestu pięciu nowel, wcześniej ogłaszanych w czasopismach. Opuszcza „Gentleman’s Magazine” i próbuje – bez powodzenia – założyć własny magazyn literacki.

1841

Zostaje redaktorem naczelnym „Graham’s Magazine” w Filadelfii. Ukazują się: Zabójstwo przy rue Morgue, W bezdni Maelströmu oraz prace krytyczno-literackie.

1842

U Wirginii występują pierwsze objawy śmiertelnej choroby, gruźlicy. Edgar spotyka przebywającego w Ameryce Dickensa. Ukazują się: Maska Czerwonego Moru, Portret owalny Eleonora.

1843

Upada projekt własnego magazynu literackiego „The Stylus”. Opowiadanie Złoty żuk dostaje nagrodę w konkursie ogłoszonym przez „Dollar Newspaper”. Ukazują się: Serce oskarżycielem, Czarny kot oraz Studnia i wahadło.

1844

Edgar opuszcza Filadelfię i udaje się do Nowego Jorku. Wywołuje sensację Bujda balonowa, opublikowana w „New York Sun”, zapowiedziana jako zdumiewająca wieść o przeprawie przez Atlantyk za pomocą latającej machiny w przeciągu trzech dni. Powstaje najsłynniejszy wiersz Poego – poemat Kruk.

1845

Wielki sukces Kruka, który ukazuje się w wydanym pod koniec roku zbiorze trzydziestu jeden wierszy zatytułowanym Kruk i inne poezje. Edgar w Nowym Jorku staje się właścicielem „The Broadway Journal”, lecz pismo przestaje się ukazywać. Zadłużony Poe popada w depresję i kryzys alkoholiczny. „Piłem usiłując desperacko uciec od torturujących wspomnień, od poczucia samotności nie do zniesienia i lęku przed dziwnym przeznaczeniem”, wyznaje w jednym z listów (wg F. Lyry, Edgar Allan Poe, Warszawa 1973, s. 53).

1846

Ze względu na stan zdrowia Wirginii przeprowadza się na przedmieście Nowego Jorku. Publikuje cykl artykułów o miejscowych literatach. Ukazują się: Beczka Amontillado i słynna rozprawka estetyczna Filozofia kompozycji.

30.01.1847

Umiera żona Edgara, Wirginia. Edgar wygrywa proces o zniesławienie wytoczony „New York Mirror”, ale zostaje oskarżony o plagiat, który miał popełnić w swej, napisanej dla zarobku, kompilacji z zakresu konchiologii. Publikuje wiersz Ulalume, uznany przez Mallarmego za arcydzieło.

1848

Ukazuje się poemat prozą o strukturze kosmosu Eureka. Edgar nawiązuje liczne przyjaźnie z kobietami; kilkakrotnie zamierza się ożenić. Zażywając laudanum, próbuje popełnić samobójstwo. Powstaje wiersz Annabel Lee, poetycki zapis uczuć do zmarłej żony, Wirginii.

1849

Powstaje ostatni esej o zasadach poezji. Poe gorączkowo podróżuje. Wreszcie 27 września opuszcza Richmond, by udać się do Nowego Jorku. 3 października traci przytomność na ulicy w Baltimore i zostaje przewieziony do Washington College Hospital. Tam, nie odzyskując przytomności, umiera 7 października. 9 października ukazał się napisany przez Griswolda paszkwilancki nekrolog Poego.William Wilson

Co powie o tym zgryzota Sumienia,

To widmo na mej drodze?

W. Chamberlayne, MIPharronnida

Niechaj mi będzie wolno przybrać do czasu miano Williama Wilsona. Czystej kartki papieru, co w tej chwili leży przede mną, nie chcę kalać właściwym mym nazwiskiem. Zbyt bowiem często bywało ono przedmiotem zgrozy, wzgardy i ohydy dla mego rodu. Czyż wicher oburzenia nie rozniósł jego niezrównanej hańby aż po najdalsze krańce ziemi? O, wyrzutku, najbardziej spodlony ze wszystkich wyrzutków! Czyż nie umarłeś na zawsze dla świata? Dla jego zaszczytów, jego kwiatów, jego dążeń złocistych? I czyż chmura, nieprzenikniona, bezbrzeżna, złowieszcza, między twymi nadziejami a niebem nie rozokoliła się na wieki?

Nie chciałbym, gdyby to nawet było dla mnie możliwe, kreślić tu dziejów lat ostatnich niewysłowionej mej nędzy i niegodziwego łotrostwa. Na okres ten, na te lata ostatnie przypada nagły rozrost mego znikczemnienia, którego samo tylko powstanie przedstawić tu na razie zamierzam. Zazwyczaj ludzie podleją stopniowo. Ja zaś postradałem swą szlachetność jak płaszcz, co w jednej chwili obsuwa się z ramion na ziemię. Od zdrożności, dość pospolitych, ku potwornościom, nie znanym nawet Heliogabalowi, zdążałem krokami olbrzyma. Może nie nadużyję niczyjej łaskawości, gdy opowiem, jak przypadek – jak jedno, jedyne zdarzenie rozpętało we mnie te zbrodnicze popędy. Śmierć moja bliska, a wyprzedzające ją cienie słaniają się kojąco nad moją duszą. Zanurzając się już w mroki padolne, tęsknię do życzliwości, powiedziałbym niemal, do zmiłowania ludzkiego. Pragnę przekonać mych bliźnich, iż w pewnej mierze byłem niewolnikiem okoliczności, niedostępnych pojmowaniu ludzkiemu. Chciałbym, żeby idąc za szczegółami, które za chwilę przytoczę, śród dzikiego pustkowia błędów nie pominęli małej oazy fatalności. Sądzę, iż zechcą przyznać, gdyż zaprzeczyć temu niepodobna, że jakkolwiek pokusy zawsze bywały wielkie, to jednak nie było jeszcze człowieka, który by był kuszony w ten sposób i w ten właśnie sposób pokusom tym uległ. Zdaje mi się również, iż nikt jeszcze tak jak ja nie cierpiał. Dotychczasowe me życie – nie byłoż ono istotnie snem? A teraz, kiedy godziny moje są już policzone, czyż nie jestem pastwą grozy i tajemnicy, poczętej z najupiorniejszej pod słońcem wizji?

Pochodzę z rodziny, która zawsze słynęła z żywej wyobraźni i nader pobudliwego temperamentu. Już w najwcześniejszym dzieciństwie znać było po mnie, iż w całej pełni odziedziczyłem właściwości rodzinne. Z biegiem lat rozwinęły się one do tego stopnia, iż jęły niepokoić wielce mych przyjaciół i szkodzić dotkliwie mnie samemu. Stałem się samowolny, powodowałem się najdzikszymi zachciankami i poddawałem się najnieokiełznańszym namiętnościom. Rodzice moi, chwiejni z natury i sami obarczeni pokrewnymi narowami, niezdolni byli powściągnąć wrodzonych mych skłonności. Nieliczne, słabe i nieumiejętnie podejmowane wysiłki kończyły się zawsze całkowitą ich porażką i najzupełniejszym mym triumfem. Odtąd głos mój znajdował posłuch w domu i w wieku, kiedy inne dzieci zwykły chodzić jeszcze na pasku, ja już rządziłem się własną wolą i w rzeczywistości zależałem we wszystkim tylko od siebie.

Najdawniejsze me wspomnienia z lat szkolnych wiążą się z wielkim, osobliwym domostwem z epoki elżbietańskiej, wznoszącym się śród mglistej osady angielskiej, gdzie rosło mnóstwo olbrzymich, sękatych drzew i gdzie wszystkie domy były niesłychanie starożytne. Niby marzeniem i ostoją dla ducha było to czcigodne, odwieczne miasto. Dziś jeszcze rozkoszuję się w wyobraźni rośną świeżością cienistych jego alei, oddycham wonią nieprzeliczonych zagajników i jakaś nieokreślona błogość przenika mnie na myśl o głębokich, głuchych dźwiękach kościelnego dzwonu, który co godzina swym nagłym, posępnym brzmieniem roztrącał mroczne powietrze, otulające do snu szczerbatą, gotycką dzwonnicę.

Rozpamiętywam drobiazgowo wspomnienia szkolne i towarzyszące im okoliczności, zaś z tym większym czynię to upodobaniem, iż właśnie teraz odżyły w mej duszy. Pogrążonemu w niedoli niestety, aż nazbyt rzeczywistej niechaj będzie wolno szukać pociechy, nikłej co prawda i przemijającej, w szczegółach błahych i rozpierzchłych. Nie ma w nich nic nadzwyczajnego i mogłyby nawet rozśmieszać, gdyby wyobraźnia moja nie przypisywała im szczególniejszego znaczenia ze względu na to, iż pozostają w związku z czasem i miejscowością, gdzie po raz pierwszy doznałem niedocieczonej kaźni Przeznaczenia, które później tak straszliwie roztoczyć miało nade mną swe cienie. Oto powód, dla którego niechaj mi nikt nie wzbrania tych wspomnień.

Dom, jak nadmieniłem, był starodawny i nieregularny. Stał pośrodku bardzo przestronnego dziedzińca, opasanego mocnym i wysokim murem z cegieł, który u szczytu miał powłokę tynku, najeżonego potłuczonym szkłem. Ta więzienna z wyglądu zapora stanowiła granicę naszych dzierżaw; wydostawaliśmy się poza nią tylko trzy razy w tygodniu: raz w sobotę po południu, gdy pod nadzorem dwóch nauczycieli wolno nam było odbyć gromadnie krótką przechadzkę po okolicznych polach; i dwa razy w niedzielę, gdy rano i po południu podążaliśmy w tym samym, ściśle określonym porządku do miejscowego kościoła na nabożeństwo. Przełożony naszej szkoły był w tym kościele pastorem. Z jakimż głębokim uczuciem podziwu i onieśmielenia zwykłem patrzeć nań z naszej ławy, umieszczonej daleko na galerii, gdy krokiem wolnym i uroczystym wstępował na kazalnicę! Ten czcigodny kapłan z obliczem skupionym i wniebowziętym, wiejący duchowną, odświętną szatą, w nadzwyczaj starannie upudrowanej peruce, taki surowy i taki możny – czyż mógł być tym samym człowiekiem, co przed chwilą z odrażającą twarzą i w zaplamionym tabaką ubraniu przestrzegał z trzciną w ręce drakońskich przepisów szkolnych? Co za dziwaczny paradoks, zbyt naprawdę potworny, by mógł znaleźć rozwiązanie!

W załomie potężnego muru szczerzyła się jeszcze potężniejsza brama. Cała mocno kuta i zamknięta na żelazne wrzeciądze, miała u góry rząd żelaznych, zazębionych kolców. Jakimże głębokim przejmowała nas lękiem! Stała dla nas otworem trzy razy w tygodniu, jak już poprzednio napomknąłem; poza tym zawsze bywała zamknięta. Toteż w każdym zgrzycie jej ogromnych zawiasów kryło się dla nas mnóstwo tajemnic – i powstawał cały świat zbożnych spostrzeżeń i jeszcze zbożniejszych rozpamiętywań.

Rozległy dziedziniec był nieregularnego kształtu i miał wiele obszernych ustroni. Trzy lub cztery największe spośród nich tworzyły miejsce zabaw. Było ono wyrównane i pokryte drobnym, twardym żwirem. Pamiętam dokładnie, iż było najzupełniej ogołocone z drzew, ławek i tym podobnych przedmiotów. Znajdowało się za domem, zaś przed nim roztaczał się niewielki trawnik, zasadzony bukszpanem oraz innymi krzewami. Atoli w tej uświęconej okolicy bywaliśmy nader rzadko, mianowicie kiedyśmy po raz pierwszy przyjeżdżali do szkoły lub gdyśmy rozstawali się z nią na zawsze, albo wreszcie kiedy zawitał jakiś krewny czy przyjaciel i ku wielkiej naszej radości zabierał nas ze sobą na święta Bożego Narodzenia lub na uroczystość świętojańską.

Lecz dom! – jakiż przedziwny był i starożytny! Dla mnie był to istny przybytek czarodziejski. Jego zakręty i nieodgadnione skrytki naprawdę nie miały końca. Żaden z jego mieszkańców nie umiał bez wahania odpowiedzieć, czy w danej chwili przebywa na pierwszym, czy też na drugim piętrze. Przechodząc z jednego pokoju do drugiego zawsze napotykało się po drodze jakieś schodki, które po kilku stopniach prowadziły w górę lub w dół. Zaś boczne odgałęzienia były tak liczne i tak niedocieczone, przy tym tak zawiłe, iż najściślejszy pogląd, jaki wyrobiliśmy sobie na całość domu, niezbyt różnił się od naszych pojęć o nieskończoności. Przez cały czas pięcioletniego w domu tym pobytu nie mogłem z niezawodną stanowczością oznaczyć, gdzie właściwie i w jakiej dalekiej stronie znajduje się niewielka sala, przeznaczona na sypialnię dla mnie i dla osiemnastu czy dwudziestu moich kolegów.

Sala szkolna była największa w całym domu, a jak mi podówczas się zdawało, także w całym świecie. Była bardzo długa, wąska i niemożliwie niska, miała ostrołukowe, gotyckie okna, ponad którymi wysklepiał się strop dębowy. W najdalszym, trwogą ziejącym kącie znajdowała się czworoboczna przegródka, mająca osiem do dziesięciu stóp powierzchni. Podczas lekcji tworzyła ona sanctum naszego przełożonego, wielebnego doktora Bransby’ego. Odznaczała się mocną budową i posiadała zamczyste drzwi, których w nieobecności Domini żaden z nas nie byłby otworzył nawet pod grozą la peine forte et dure3. W innych kątach mieściły się jeszcze dwie podobne przedziałki, nie tak czczone, lecz omal nie mniejszym przejmujące postrachem. Jedną z nich zajmował „klasyk”, drugą nauczyciel angielskiego i matematyki. Rozrzucone po całej sali, zbiegające się i rozbiegające nadzwyczaj nieregularnie, stały nieprzeliczone ławki i pulpity, odwieczne, poczerniałe, nadgryzione przez czas, zawalone beznadziejnie potarganymi na strzępy książkami i tak usiane inicjałami, całkowitymi nazwiskami, dziwacznymi figurami oraz innymi wymyślnych scyzoryków podpisami, iż zatraciły najzupełniej resztki kształtów pierwotnych, które za dni dawno zamierzchłych dostały się im zapewne w udziale. W jednym końcu sali stało olbrzymie wiadro z wodą, w drugim zaś zegar, niepojętych wprost rozmiarów.

Zamknięty w głuchych murach tej czcigodnej szkoły, spędzałem tam, bez przykrości zresztą i odrazy, lata moje chłopięce. Bujny mózg dziecięcy nie potrzebuje zewnętrznego świata zdarzeń, by znaleźć sobie zabawę czy zajęcie, i gnębiąca na pozór monotonia szkolna kryła w sobie podniety o wiele silniejsze od tych, które późniejsza młodość moja czerpała z rozpusty, a wiek dojrzały ze zbrodni. Mimo to sądzę, iż mój wczesny rozwój umysłowy miał w sobie coś niezwykłego i nazbyt był outré. Na ogół wrażenia z pierwszego dzieciństwa rzadko zachowują swą wyrazistość w duszach ludzi dojrzałych. Wszystko zamierzcha w szarzyźnie staje się nikłym, bezpostaciowym wspomnieniem, mętnym zbiorowiskiem mdłych radości i urojonych cierpień. Ze mną jest inaczej. Widocznie odczuwania dziecięce objawiły się we mnie z energią wieku męskiego, gdyż zarysy ich przetrwały w mej pamięci takie żywe, takie głębokie i niezatarte, jak egzergi na medalach kartagińskich.

W rzeczywistości – przynajmniej tak pojętej, jak ją zazwyczaj się pojmuje – jakżeż niewiele było tam wątku do wspomnień! Poranne wstawania i wieczorne nawoływania do snu; odrabianie lekcji i ich wydawanie; od czasu do czasu połowiczne wakacje i przechadzki; wspólne zabawy z ich zgiełkiem, rozradowaniem i knowaniami: wszystko to, mocą magii psychicznej dziś zaprzepaszczone w niepamięci, kryło w sobie przebogactwo wrażeń, całe światy przygód, bezmiary najprzeróżniejszych wzruszeń i najobłędniejszych, najbardziej roznamiętniających podniet. Oh, le bon temps, que ce siècle de fer!4

Ognistość, zapał i chęć przewodzenia, właściwe mej naturze, wyróżniły mnie wkrótce śród kolegów i z czasem, stopniowo, utrwaliły mą przewagę nad wszystkimi moimi rówieśnikami – z wyjątkiem jednego. Był to uczeń, który nie będąc wcale mym krewnym, nosił jednakże takie samo imię i nazwisko. W okoliczności tej nie ma nic nadzwyczajnego, gdyż, jakkolwiek pochodzę ze szlachty, nazwisko moje należy do rzędu tych, które od niepamiętnych czasów prawem przedawnienia stały się pospólną własnością tłumu. Oto powód, dla którego przybrałem fikcyjne miano Williama Wilsona, jako niezbyt różniące się od rzeczywistego. Śród moich kolegów, którzy w gwarze szkolnej nazywali się „naszą paczką”, tylko mój imiennik śmiał współzawodniczyć ze mną w nauce, psotach i popisach; tylko on jeden nie dowierzał na ślepo mym zapewnieniom, nie poddawał się mej woli – słowem, sprzeciwiał się we wszystkim mym samowładczym zachciankom. Jeżeli istnieje jeszcze gdzieś na świecie bezwzględny i nieograniczony despotyzm, to jest nim przewaga, jaką bogato wyposażona dusza dziecięca miewa nad mniej lotnymi umysłami swych towarzyszy.

Oporne zachowanie się Wilsona było dla mnie źródłem wielu utrapień. Wprawdzie w obecności innych udawałem, że nic sobie nie robię z niego samego i jego uroszczeń, ale w skrytości czułem, że się go boję, i nie mogłem oprzeć się myśli, iż łatwość, z jaką dotrzymywał mi współzawodnictwa, świadczyła o istotnej jego wyższości, bowiem moje triumfy były okupowane nieustannymi wysiłkami. Atoli tej wyższości czy tej równości nikt nie dostrzegał prócz mnie samego; niepojęte zaślepienie naszych towarzyszy nawet jej nie przeczuwało. Trzeba przyznać, iż jego współzawodnictwo, jego oporność, zaś przede wszystkim jego natrętne i uprzykrzone mieszanie się do moich spraw nie wychodziło niemal poza obręb stosunków wyłącznie osobistych. Zdawało się, iż jest pozbawiony zarówno właściwej mi ambicji, dążącej do ciągłego przewodzenia we wszystkim, jak i namiętnej rzutkości umysłu, dzięki której mogłem tym dążeniom podołać. Toteż można było przypuszczać, iż stając ze mną do współzawodnictwa, powodował się jedynie dziwaczną pobudką, by mnie drażnić, zdumiewać i martwić; chociaż chwilami, przyglądając mu się bardziej, dostrzegałem z uczuciem podziwu, gniewu i upokorzenia, iż wszystkie jego wyrzuty, obelgi i sprzeciwiania się wynikały z jakiejś wysoce niewłaściwej i najzupełniej niepożądanej względem mnie czułości. Nie mogłem pojąć tego osobliwego postępowania i posądzałem go o wygórowaną zarozumiałość, kryjącą się pod niezbyt wytwornymi osłonkami pieczołowitości i przychylności.

Zapewne ten ostatni rys w zachowaniu się Wilsona z dodatkiem tożsamości naszych nazwisk jako też najzupełniej przypadkowej okoliczności, iż jednego i tego samego dnia wstąpiliśmy obaj do szkoły, przyczynił się do rozpowszechnienia w wyższych klasach pogłoski, jakobyśmy byli braćmi. Lecz to wiadomo, że nie jest u nich w zwyczaju zajmować się szczegółowiej sprawami swych młodszych kolegów. Jak już wspomniałem lub winien byłem wspomnieć, Wilson wcale nie był spowinowacony z mą rodziną. To pewna, iż gdyby łączył nas węzeł braterstwa, bylibyśmy musieli być bliźniakami, bowiem już po opuszczeniu zakładu doktora Bransby’ego dowiedziałem się przypadkowo, iż mój imiennik przyszedł na świat 19 stycznia 1813 roku – co było okolicznością bądź co bądź zastanawiającą, gdyż dzień ten stanowi również dokładną datę mych narodzin.

Wyda się może rzeczą dziwną, iż mimo nieustannej obawy przed współzawodnictwem Wilsona i mimo wrodzonej mu nieznośnej przekory jakoś nie mogłem zupełnie go znienawidzić. Rzecz prosta, iż niemal codziennie przychodziło między nami do sprzeczek, w których on, przyznając mi publicznie palmę zwycięstwa, dawał jednakże w ten lub ów sposób do zrozumienia, iż właściwie jemu ona się należała; wszelako zarówno moja wyniosłość, jak i jego rzeczywista godność utrzymywały nas zawsze w karbach przyzwoitości, a przy tym w usposobieniach i uzdolnieniach naszych tyle szczególniejszego było podobieństwa, że nie mogłem go nie lubić i zapewne tylko nasz wzajemny stosunek nie pozwolił tej sympatii rozwinąć się w przyjaźń. Przyznaję, iż z trudnością przyszłoby mi określić lub co więcej opisać moje rzeczywiste względem niego uczucia. Stanowiły one mieszaninę nader pstrą i różnolitą: nieco wyzywającej niechęci, która jednakowoż nie wynikała jeszcze z nienawiści, nieco czci, nieco uznania, wiele trwogi i mnóstwo dolegliwej ciekawości. Dla moralistów zbyteczne będzie nadmieniać, iż stał się on moim nieodłącznym towarzyszem.

Niejasność naszych wzajemnych stosunków przejawiała się bez wątpienia w tym, iż wszystkie moje przeciw niemu zwrócone zaczepki (a było ich dużo, zarówno jawnych, jak ukrytych) znajdowały ujście raczej w pospolitych żartach i kpinach (bardzo zresztą dotkliwych, gdyż ukrywających się pod pozorami niewinnych psot) niż w głębszej i zawziętszej nieprzyjaźni. Atoli me celowe wysiłki nie zawsze zapewniały mi nad nim przewagę nawet wówczas, gdy bywały najmisterniej uknute; bowiem mój imiennik miał w swym usposobieniu dużo spokojnej i niewymuszonej męskości, która, dając uczuć ostrze swojego dowcipu, nie objawia natomiast słabostek i nie może podlegać pośmiewisku. Jakoż nie mogłem dostrzec w nim żadnej wady, jeśli pominę pewną osobistą właściwość, wynikłą prawdopodobnie z niedomagania organicznego, którą uszanowałby każdy inny przeciwnik, mniej ode mnie doprowadzony do ostateczności: oto mój współzawodnik miał tak słabe narządy gardalne czy krtaniowe, iż nie mógł podnieść głosu ponad miarę bardzo głuchego szeptu. Gdy tylko mogłem, nie wahałem się wyzyskiwać niegodnie tej jego ułomności.

Odwety Wilsona bywały bardzo różne i objawiały się w ten sposób, iż wytrącały mnie zupełnie z równowagi. W jaki sposób przenikliwość jego wpadała na trop szczegółów nieraz błahych, lecz dla mnie bardzo nieprzyjemnych, tego nigdy nie zdołałem odgadnąć; to pewna, iż odkrywszy rzecz taką, prześladował mnie nią bez końca. Zawsze czułem odrazę do mego mało dostojnego nazwiska tudzież do nader pospolitego, jeżeli już nie gminnego imienia. Słowa te były trucizną dla moich uszu. Toteż kiedy w dzień mojego przybycia drugi William Wilson pojawił się w szkole, obruszyłem się na niego, iż nazywa się tak samo, i w dwójnasób obmierziłem sobie moje nazwisko, iż należało jeszcze do kogoś obcego i w ten sposób dwa razy częściej miało o moje obijać się uszy – że ten obcy będzie przebywał ciągle w mym towarzystwie i że ta wstrętna, przypadkowa okoliczność w zwykłym trybie szkolnego życia jego sprawy pomiesza z moimi.

Rozbudzona w ten sposób niechęć wzmagała się w miarę, jak wychodziły na jaw szczegóły, wykazujące fizyczne i duchowe podobieństwo między mną a mym współzawodnikiem. Nie wiedziałem wówczas jeszcze, iż byliśmy w tym samym wieku, lecz spostrzegłem, iż nie różnimy się wzrostem, i zauważyłem, iż w ogólnym wyglądzie i w rysach twarzy istnieje między nami osobliwsze podobieństwo. Gniewały mnie również szerzące się – jak już powyżej wspomniałem – pogłoski o rzekomym naszym pokrewieństwie. Słowem, nic nie mogło większej sprawić mi przykrości (acz nie dawałem tego poznać po sobie) niż aluzje dotyczące naszego podobieństwa w pochodzeniu, uzdolnieniu lub wyglądzie. Co prawda, poza owym domniemanym pokrewieństwem tudzież poza tym, co Wilson sam wiedział, nie było żadnego powodu do przypuszczeń, jakoby to podobieństwo miało zwrócić na siebie uwagę naszych kolegów lub, co więcej, stać się przedmiotem ich rozmów. To pewna, iż on znał je i śledził we wszystkich przejawach z nie mniejszą ode mnie bacznością; lecz że zdołał w nim odkryć nieprzebraną dziedzinę prześladowań, przypisuję to tylko – jak już wspomniałem – nadzwyczajnej jego bystrości.

Uwziął się, by stać się doskonałą mą kopią zarówno w słowach, jak w zachowaniu się, i z roli tej wywiązywał się niezrównanie. Z ubraniem poszło mu bardzo łatwo; z nie mniejszą łatwością przyswoił sobie moje ruchy i całość zachowania się; nawet mój głos nie uszedł jego baczności – mimo wrodzonej mu wady. Nie naśladował wprawdzie mych tonów wyższych, lecz barwa brzmień nie różniła się niczym do tego stopnia, iż szczególniejszy jego szept wydawał się wiernym echem mego głosu.

Jak bardzo dręczył mnie ten dokładny portret (gdyż właściwie nie mogłem nazwać go karykaturą), tego nie zdołam dziś opisać. Jedyną mą pociechą było to, iż nikt widocznie nie zauważył tego naśladownictwa i że mnie tylko nękał świadomy i pełen dziwnie gorzkiego szyderstwa uśmiech mojego imiennika. Zadowolony z przykrości, którą rozmyślnie ubódł mnie do żywego, zdawał się naigrawać w głębi duszy z zadanego mi ciosu, lecz okazywał szczególniejsze lekceważenie dla oklasków, które na pewno zjednałby mu dowcipny jego pomysł, uwieńczony najzupełniejszym powodzeniem. Całymi miesiącami na próżno łamałem sobie głowę, dlaczego koledzy nie domyślili się jego zamiaru, nie zauważyli, gdy go wykonał, i nie wzięli udziału w złośliwym jego triumfie. Być może, iż podobieństwo, przyswajane stopniowo, mnie na razie rzucało się w oczy lub, co jest o wiele prawdopodobniejsze, iż zawdzięczałem me bezpieczeństwo mistrzowskiemu poczuciu kopisty, który gardząc niewolniczą wiernością (to jest tym, co dla bezmyślności ludzkiej stanowi jedyną w obrazach zaletę), odtwarzał natomiast w całej pełni ducha oryginału ku mej osobistej rozwadze i utrapieniu.

Wspomniałem już o niesmacznej pieczołowitości, z którą mi się narzucał, oraz o jego częstym, jawnym wtrącaniu się w zakres mej woli. Wtrącanie się to przybierało niejednokrotnie niemiłe cechy przestrogi – przestrogi nie tyle otwartej, ile raczej domyślnej i podsuniętej. Odpłacałem się oburzeniem, które wzmagało się z każdym rokiem. Dziś wszakże, po tylu latach, muszę mu oddać sprawiedliwość i przyznaję, że napomnienia mojego współzawodnika nie wynikały nigdy z płochości i błędów, właściwych niedojrzałej i niedoświadczonej młodości, że górował nade mną może nie tyle zdolnościami i znajomością życia, ile subtelnym poczuciem moralnym, i że byłbym dziś o wiele lepszy i, co za tym idzie, o wiele szczęśliwszy, gdybym tak często nie odtrącał rad, zawartych w owych znaczących podszeptach, których z całej duszy nienawidziłem, wywzajemniając się za nie cierpką pogardą.

Z czasem doszło do tego, iż zapamiętałem się bezgranicznie przeciw tej jego uprzykrzonej opiece i coraz jawniej okazywałem mą niechęć do tego, co wydawało mi się w nim nieznośną arogancją. Powiedziałem poprzednio, iż w pierwszych latach znajomości koleżeństwo nasze mogło z łatwością przedzierzgnąć się w przyjaźń; natomiast pod koniec mojego pobytu, niemal w miarę jak łagodniała właściwa mu natarczywość, uczucia moje względem niego jęły stanowczo przeobrażać się w nienawiść. Mam powody do przypuszczenia, iż przy pewnej sposobności to zauważył i odtąd mnie unikał lub przynajmniej udawał, że unika.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: