Opowieści o Bauchelainie i Korbalu Broachu. Tom 1 - ebook
Opowieści o Bauchelainie i Korbalu Broachu. Tom 1 - ebook
„Krwawy trop” – w portowym mieście Smętna Lalunia diaboliczny zabójca grasuje na ulicach i panika ogarnia mieszkańców niczym gorączka. Legendarny pech Emancipora Reese’a sprawia, że jego pracodawca jest ostatnią z ofiar zabójcy. Do miasta przybyło jednak dwóch nieznajomych, którzy umieścili na Rondzie Rybnym cuchnącą magią notatkę z informacją, że potrzebują lokaja.
„Męty Końca Śmiechu” – po szczęśliwym pobycie w Smętnej Laluni czarodzieje Bauchelain i Korbal Broach – wraz ze swym lokajem Emanciporem Reese’em – wyruszają na szerokie morza na statku Słoneczny Lok. Niestety, w jego ładowni kryją się rzeczy, których nie dostrzegają bystre oczy załogi, i budzi się odrażająca groza.
Panujący w mieście Dziwo zapał do dobra może mieć katastrofalne skutki. Nikt nie rozumie tego lepiej niż Bauchelain i Korbal Broach, dwaj dzielni obrońcy wszystkiego, co złe. Bezlitośni nekromanci i ich ogłupiały od nałogów lokaj, Emancipor Reese woplątują się w spisek mający doprowadzić do całkowitej ruiny dobra. Czasami trzeba zniszczyć cywilizację… w imię cywilizacji.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-33-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy miałem kilkanaście lat, raczej nie zdawałem sobie sprawy z istnienia czegoś takiego jak podtekst w powieściach i opowiadaniach, jakie pochłaniałem żarłocznie w czasie, który powinienem przeznaczyć na naukę. Z pewnością też przypominam sobie bardzo niewiele z większości szkolnych lektur (wyjątkami są _Władca much_, _Folwark zwierzęcy_ i _Nowy wspaniały świat_), a zwłaszcza dyskusji o nich, do czego zmuszali nas nauczyciele.
W gruncie rzeczy, gdy cofam się myślą do tamtych czasów, wątpię, by mój mózg funkcjonował wówczas nader intensywnie. Krytyczna myśl wydawała mi się czymś obcym i onieśmielającym, a jedynym, co pracowało w moim umyśle na pełnych obrotach, była wyobraźnia. Przypuszczam, że ta właśnie charakterystyczna cecha młodości leży u podstaw wszelkiej nostalgii. W końcu dziecinny zachwyt oznacza brak sceptycyzmu i dlatego świat wolny od niepewności jest atrakcją zarówno dla romantycznych idealistów, jak i spragnionych ucieczki od rzeczywistości. Tym, co wspomina się z łezką – albo z gorzkim żalem – jest złudzenie prostoty.
Dla mnie epoka bezkrytycznego zachwytu trwała do wieku kilkunastu lat życia, choć w dzisiejszych czasach wygląda na to, że dzieci wypalają się i wyrastają z niej, gdy mają dziewięć, dziesięć lat. Nadal nie wiem, czy to źle, czy też jest to dla nich jedyne wyjście. Tak czy inaczej, wątpię, by w wykazie pisarzy, których książki czytałem, było coś, co można by uznać za wyjątkowe. Teraz łatwo mi jest prześledzić narastającą komplikację moich lektur, w miarę jak z upływem lat narastało we mnie pragnienie literackiego wyrafinowania.
Jeśli chodzi o literaturę fantasy, moja wędrówka rozpoczęła się od E.R. Burroughsa (którego poznałem w wydaniach Ace Books, ze wspaniałymi okładkami Franka Frazetty) i poprzez R.E. Howarda (znowu okładki Frazetty) doprowadziła mnie do Karla Edwarda Wagnera oraz Fritza Leibera. Można tu zaobserwować pewne oczywiste trendy – coraz większe upodobanie do dark fantasy; bardzo realne prawdopodobieństwo, że kupowałem książki, kierując się nazwiskami autorów ich okładek; uderzająca nieobecność _Władcy pierścieni_ na tej liście; a także, jak sądzę, oznaki polepszania się gustu.
Bez względu na to wszystko (i by wrócić z opóźnieniem do punktu, od którego zacząłem), nie pamiętam, bym zdawał sobie sprawę z wywrotowego ładunku ukrytego w dziełach tych ostatnich pisarzy, a zwłaszcza opowiadaniach Fritza Leibera opiewających przygody dwóch niezwykłych bohaterów. Nie doceniałem też w pełni okrutnego humoru zawartego w tych opowiadaniach. Szczerze mówiąc, nie potrafiłem go docenić przez długie lata.
Mógłbym prześledzić podobny postęp w moich lekturach, gdy chodzi o science fiction, gdzie punktem szczytowym mojej drogi byli zapewne P.K. Dick i Roger Zelazny.
Tak czy inaczej, w owych latach nigdy nie przychodziła mi do głowy myśl o zabawie tropami charakterystycznymi dla gatunków literackich. Czytałem dla rozrywki i owi wspaniali pisarze dostarczali mi jej bardzo wiele.
Przejście od roli czytelnika do roli pisarza wiąże się z czymś w rodzaju kapitulacji, ponieważ przyjemność płynąca z czytania słabnie, gdy człowiek zaczyna dostrzegać techniczne niedoskonałości, niekiedy pokraczny szkielet struktury, oklepane banały i powtarzające się regularności w budowie zdań. W dzisiejszych czasach czytanie Burroughsa przychodzi mi z trudnością i, szczerze mówiąc, żałuję tego.
Od czasu do czasu jednak zdarza mi się ponownie odwiedzić jakiegoś pisarza i czuję się wtedy tak, jakbym czytał go po raz pierwszy: oczy otwierają mi się nagle na subtelne (a czasami nie takie znowu subtelne) gry, jakim oddaje się sprytny autor. Bynajmniej nie czuję się wówczas rozczarowany. Miłe wspomnienia sprzed lat łączą się ze współczesną świadomością ukrytych intencji, zamiast pozostawać w konflikcie, i cichy, podstępny szept, który rozlega się pod czaszką, ostrzegając mnie przed ryzykiem powrotu do tego, co kiedyś kochałem, milknie. Nie jestem rozczarowany, ale daję się porwać. Przyjemność czytania jest równie wielka, choć z odmiennych powodów.
Większość pisarzy, świadomie bądź nie, składa swą twórczością hołd autorom, na których się wychowali. Wszyscy próbujemy ponownie odnaleźć zachwyt, jaki czuliśmy w dzieciństwie, i ofiarować go z kolei nowym odbiorcom. Odbiorcom, którzy zapewne nie czytali Burroughsa, Howarda, Wagnera czy Leibera.
Często ów hołd również ma wywrotowy charakter. Autor uchyla kapelusza, lecz jednocześnie mruga znacząco, a potem wywraca na nice cały schemat opowieści.
Prawdziwy hołd nie jest zwykłym naśladownictwem. Celem nie jest proste skinienie głową mistrza lub jego ducha. Nie, chodzi o to, żeby ten mistrz (albo jego duch) aż się wyprostował z wrażenia. To, rzecz jasna, ambitny zamiar, ale na tym właśnie polega prawdziwy hołd.
„Krwawy trop” jest pierwszą z opowieści mówiących o mniej lub bardziej incydentalnych przygodach trzech postaci: lokaja, jego pana oraz towarzysza jego pana. Samo w sobie brzmi to całkiem zwyczajnie i na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać niezłym sposobem na przedstawienie trzech niechętnych bohaterów, którzy przeżywają epizodyczne spotkania z siłami zła, zwyciężają w starciach z nimi i ruszają w dalszą drogę. Coś takiego mogłoby spowodować, że duch Leibera skinąłby głową raz albo dwa. To jednak za mało. To zdecydowanie niewystarczający hołd. Ostatecznie opowiadania Leibera są znakomite. Były dla mnie inspiracją i nadal nią pozostają.
Dlatego postanowiłem postawić cały schemat na głowie.
Złożyłem mu hołd. Mam nadzieję, że gdzieś tam jego duch wyprostuje się z wrażenia. To by mnie ucieszyło.
_Steven Erikson__Nad całym Smętnym Miastem Lalunią słychać było bicie w dzwony. Ich dźwięk wypełniał wąskie, kręte zaułki, uderzając we wstających o świcie, którzy pośpiesznie rozkładali swe towary na rondach handlowych. Dzwony huczały, a ich dźwięk toczył się po brudnych brukowcach ku nabrzeżom i szarym falom burzliwej zatoki. Ton żelaza pobrzmiewał przenikliwą nutą histerii._
_Echa owego przerażającego, niemilknącego dźwięku sięgały do głębi krytych łupkową dachówką kurhanów, którym wszystkie dzielnice Laluni zawdzięczały swe wybrzuszone ulice, pochyłe domy i ciasne zaułki. Kopce te były starsze niż samo Smętne Miasto i wszystkie dawno już dokładnie przetrząśnięto w bezowocnym poszukiwaniu łupów. Przypominały strupy, dzioby pozostałe po jakiejś starożytnej zarazie. Odgłos dzwonów przenikał aż do rozsypanych, połamanych kości, pochowanych w wydrążonych kłodach wraz ze zbutwiałymi futrami, kamiennymi narzędziami i bronią, paciorkami oraz biżuterią z kości bądź muszelek, skulonymi szkieletami myśliwskich psów, a tu i ówdzie również końmi, których głowy ucięto i ułożono u stóp ich panów. Wszystkie te czaszki miały między lewym okiem a uchem dziurę po gwoździu. Echa niosły się pośród umarłych, budząc cienie z wielusetletniej drzemki._
_Kilka z owych przerażających duchów ocknęło się w odpowiedzi na zew i wyłoniło spod łupku, ziemi i ceramicznych skorup w poprzedzającym nadejście świtu mroku, czując woń… kogoś, czegoś. Potem wróciły do swych mrocznych domostw, a dla tych, którzy je widzieli, dla tych, którzy wiedzieli cokolwiek o tego rodzaju istotach, ich odejście przypominało raczej ucieczkę._
_Na Rondzie Świątynnym, w miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej nad położonymi w głębi lądu wzgórzami, studnie, fontanny i kamienne misy wypełniały się nadmiarem monet. Na łożu z miedzi lśniło gdzieniegdzie srebro i złoto. Pod otoczonymi wysokimi murami sanktuariami Pożogi gromadziły się tłumy – pełne ulgi i bezpieczne w blasku wilgotnego poranka – radujące się z odejścia nagłej śmierci i dziękujące Śpiącej Bogini za to, że nadal się nie budziła. Widziano też wielu lokajów wychodzących boczną furtką ze świątyni Kaptura. To bogacze próbowali przekupić Pana Śmierci, licząc na to, że obudzą się następnego dnia, ukojeni na duchu, w swych miękkich łożach._
_To dla mnichów Królowej Snów miniona noc była powodem do żałoby ze względu na swój brzęczący tren żelaza, naznaczoną bliznami nocną twarz cywilizacji. Owa twarz miała bowiem imię, a brzmiało ono Morderstwo. Dlatego dzwony nie milkły, a na port Laluni opadał całun złowróżbnego dźwięku – zimnego, twardego dźwięku, przed którym nie było ucieczki…_
_…podczas gdy w zaułku za niewielką rezydencją przy Niskiej Drodze Kupieckiej, wróżbita posługujący się Talią Smoków hałaśliwie uwalniał się od swego śniadania złożonego z owoców granatu, chleba, suszonych śliwek oraz rozcieńczonego wina, otoczony pierścieniem psów, które cierpliwie czekały na swoją kolej._