Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieści o Bauchelainie i Korbalu Broachu. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
33,00

Opowieści o Bauchelainie i Korbalu Broachu. Tom 2 - ebook

Nekromanci Bauchelain i Korbal Broach – wrogowie cywilizacji, wskrzesiciele umarłych, kosiarze dusz żyjących, pożeracze nadziei, zdrajcy wiary, zabójcy niewinnych i skromne uosobienia zła – muszą odpowiedzieć za wiele czynów i w końcu za nie odpowiedzą, ale najpierw muszą za pomocą kłamstw, morderstw i oszustw utorować sobie drogę przez trzy kolejne opowieści rozgrywające się w wyjątkowo nędznych i zubożałych zakątkach malazańskiego świata, ku wielkiemu wstydowi ich cierpliwego sługi, Emancipora Reese’a. W tej książce prezentujemy czytelnikom trzy kolejne nowele o ich przygodach: Żmijce przy Plamoujściu, Szlak Potłuczonych Dzbanów i Biesy z Koszmarii.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66712-34-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Wybór zła zawsze wymaga nie­win­nych ofiar”

_Mam już za sobą wiele lat. W grun­cie rze­czy ni­gdy nie byłem star­szy. W życiu czło­wieka nad­cho­dzi chwila, gdy odkłada na bok wszyst­kie swe obawy, wszystko, co sta­ran­nie ukry­wał, by nie zaszko­dziło jego repu­ta­cji. Możemy przy­jąć zało­że­nie, że chwila, o któ­rej mówię, nad­cho­dzi tego dnia – ści­ślej mówiąc, jeden dzwo­nek po pół­nocy – gdy sobie uświa­da­mia, że nie może już osią­gnąć nic wię­cej. Zdaje też sobie sprawę, że ostroż­ność nie pomo­gła mu w odnie­sie­niu suk­cesu, ponie­waż nie zdo­łał go odnieść. Nawet jeśli jestem prze­ko­nany, że moje życie było pełne pasji, bogactw zdo­by­tych w zasłu­gu­jący na podziw spo­sób i tak dalej, to prze­ko­na­nie pozo­staje dość wąt­pliwe. Porażka ma wiele postaci, a ja pozna­łem je wszyst­kie._

_Pozła­cany dar słońca przy­daje życia temu wietrz­nemu miej­scu odpo­czynku, w któ­rym sie­dzę – stary męż­czy­zna pach­nący oliwą i atra­men­tem – i skro­bię te słowa stę­pio­nym gęsim pió­rem, pod­czas gdy z ota­cza­ją­cego mnie ogrodu dobie­gają szepty, a nieme sło­wiki sie­dzą na cięż­kich od owo­ców gałę­ziach. Och, czyż­bym cze­kał zbyt długo? Kości mnie bolą, wszę­dzie mnie kłuje, żony przy­glą­dają mi się z cie­nia kolum­nady, z ich uma­lo­wa­nych ust wysu­wają się języki o czar­nych koniusz­kach, a w gabi­ne­cie sędziego klep­sy­dra odmie­rza cier­pli­wość w ryt­mie cmo­ka­ją­cych warg._

_Wspo­mi­nam chwałę świę­tych miast, w któ­rych klę­ka­łem w prze­bra­niu przed zawo­alo­wa­nymi tyra­nami i poca­ło­wa­nymi przez bogów braćmi żebrzą­cymi, a na pusty­niach, daleko od tłocz­nych ulic, kara­wany wędrow­ców o ogo­rza­łych od słońca twa­rzach zbli­żają się do wie­czor­nego postoju, straż­nicy z ple­mie­nia Gil­ków gro­ma­dzą się w cie­ni­stych oazach. Wiele razy wędro­wa­łem z nimi jako nie­znany nikomu poszu­ki­wacz przy­gód, poeta o bystrym spoj­rze­niu, zara­bia­jący na życie powta­rza­niem opo­wie­ści o sta­ro­żyt­nych dniach. A cza­sami wcale nie tak sta­ro­żyt­nych. Gdy­byż tylko o tym wie­dzieli._

_Zafa­scy­no­wani słu­cha­cze nie skry­wali przede mną niczego, ponie­waż życie na pustyni skła­nia męż­czyzn i kobiety do słu­cha­nia opo­wie­ści o wszyst­kim, co natu­ralne i nienatu­ralne. Ja jed­nak, mimo wszyst­kich słów peł­nych łez i rado­ści, smut­ków miło­ści i śmierci, które wycho­dziły z moich ust, gład­kie jak oliwki i słod­kie jak figi, ni­gdy nie prze­la­łem ani jed­nej kro­pli krwi. Noc mogła cią­gnąć się dalej, pełna śmie­chu i łez, słów sprze­ciwu i żar­li­wych modlitw o prze­ba­cze­nie (oczu lśnią­cych od mojej nie­śpiesz­nej eks­plo­ra­cji ciała chwi­lo­wej kochanki, jedwab­nej pościeli, bły­sku buj­nych ud i piersi), jakby duchy pia­sku i bogo­wie tor­nada mogli zatrze­po­tać skrzy­dłami ze wstydu i zapie­ra­ją­cego dech w pier­siach szoku. O nie, przy­ja­ciele. Spójrz­cie, jak wiją się z zazdro­ści!_

_Powi­nie­nem dodać, że moje opo­wie­ści pocho­dzą z całego świata. Odwie­dza­łem Toblai w ich gór­skich warow­niach, gdzie zaspy śniegu się­gają wyżej niż szczyty dachów dłu­gich domów. Sta­łem na wyso­kich kli­fach Zguby, obser­wu­jąc uszko­dzony sta­tek, z wysił­kiem brnący ku bez­piecz­nemu miej­scu. Cho­dzi­łem po uli­cach Malazu, w posęp­nym cie­niu Mocka, i widzia­łem na wła­sne oczy sam Dom Umar­łych. Tylko upływ lat zagraża śmier­tel­nemu wędrow­cowi, albo­wiem świat jest okrą­gły i ten, kto pra­gnie zoba­czyć wszystko, jest ska­zany na podró­żo­wa­nie bez końca._

_Ale teraz widzi­cie mnie w tym azylu, gdzie chło­dzi mnie fon­tanna, a opo­wie­ści, które zapi­suję na poskrzy­pu­ją­cych kar­tach z papi­rusu, są smacz­nymi kąskami cze­ka­ją­cymi na znu­żo­nych wędrow­ców w tej oazie. Nasyć­cie się albo zgiń­cie. Życie jest tylko poszu­ki­wa­niem ogro­dów i bez­piecz­nego schro­nie­nia, a ja je odna­la­złem i pro­wa­dzę teraz naj­słod­szą z wojen, albo­wiem nie umrę, dopóki będę miał choć jedną histo­rię do opo­wie­dze­nia. Nawet bogo­wie cze­kają zafa­scy­no­wani._

_Słu­chaj więc, sło­wiku, i mocno trzy­maj się swo­jej gałęzi. Jestem tylko kro­ni­ka­rzem, a nie­kiedy rów­nież świad­kiem albo opo­wia­da­czem magicz­nych kłamstw, w któ­rych kryją się naj­czyst­sze prawdy. Słu­chaj mnie uważ­nie, bo ta opo­wieść zawiera moje oso­bi­ste wspo­mnie­nia. To ogród cha­otyczny i zachwasz­czony, śmiem jed­nak twier­dzić, że jest rów­nie wspa­niały w swej płod­no­ści, któ­rej zawdzię­czam te poły­skliwe nasiona. To opo­wieść o Nehe­mo­thach i ich śmia­łych poszu­ki­wa­czach, a także o piel­grzy­mach, poetach i o mnie, Ava­sie Didio­nie Migo­cie, byłem bowiem świad­kiem tego wszyst­kiego._

_Na piel­grzy­mim szlaku pro­wa­dzą­cym przez Wielką Suchość, pod­czas praw­dzi­wego sezonu, dwa­dzie­ścia dwa dni i dwa­dzie­ścia trzy noce drogi od Bramy Doni­kąd do Świą­tyni Obo­jęt­nego Boga, na tra­sie zna­nej wszyst­kim jako Szlak Potłu­czo­nych Dzba­nów. Zaczy­namy od cudow­nego zrzą­dze­nia losu, które zgro­ma­dziło w jed­nym miej­scu i cza­sie, dwa­dzie­ścia trzy dni drogi za Bramą, tak wspa­niały zestaw wędrow­ców. A także od paskud­nego pecha, który spra­wił, że sezon był nie­pewny i z pew­no­ścią fał­szywy. Na posęp­nych pust­ko­wiach stud­nie wyschły, a źró­dła zatkało cuch­nące błoto. Obozy Poszu­ki­wa­czy porzu­cono, ich ogni­ska wysty­gły. Nastał dwu­dzie­sty trzeci dzień, a my na­dal mie­li­śmy przed sobą długą drogę._

_Szczę­śliwy traf przy­niósł to spo­tka­nie, a pech spra­wił, że podróż oka­zała się wyjąt­kowo trudna. Opo­wieść zaczyna się tej wła­śnie nocy, od kręgu sie­dzą­cych wokół ogni­ska wędrow­ców._

_Czym jest krąg, jeśli nie mapą każ­dej duszy?_Opi­sa­nie wędrow­ców

_W tym kręgu spo­tkamy pana Mosz­cza Amber­tro­shina, leka­rza, lokaja i stan­greta pra­cu­ją­cego dla Dan­toc Calm­po­si­tis. Ma sze­ro­kie bary i być może wal­czył kie­dyś w licz­nych woj­nach, ale więzy łączące go z tym życiem dawno już się zerwały. Twarz ma nazna­czoną bli­znami i bruz­dami, a jego broda wygląda jak pta­sie gniazdo barwy mie­dzi i żelaza. Służy sta­rej kobie­cie, która ni­gdy nie opusz­cza wyso­kiej karety i ukrywa twarz za gru­bymi zasło­nami w oknach. Podob­nie jak pozo­stali wędrowcy, Dan­toc wyru­szyła na piel­grzymkę. Bogac­two nie przy­nosi wiel­kiego pocie­sze­nia, gdy dusza jest zbyt roz­rzutna. Dla­tego Dan­toc weź­mie w rękę miseczkę i będzie żebrała przed obli­czem Obo­jęt­nego Boga. Tej nocy dla obojga bło­go­sła­wień­stwo jest jed­nak tak odle­głe, że rów­nie dobrze mogłoby leżeć na dru­gim końcu świata._

_Pan Moszcz zali­cza się do sym­pa­tycz­nych ludzi, któ­rych podróżna torba jest pełna uży­tecz­nych umie­jęt­no­ści i któ­rzy chęt­nie zapa­lają fajkę, by pogrą­żyć się w poważ­nym zamy­śle­niu. Każde wypo­wia­dane przez niego słowo jest sta­ran­nie odmie­rzone, jak moneta wyda­wana przez skąpca, która ude­rza o drew­niany blat z twar­dym stu­kiem, a ten dźwięk nadaje jej zna­cze­nie, nawet jeśli liczby się nie liczą. Mruży powieki w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób i ludzie chęt­nie go słu­chają, być może podej­rze­wa­jąc, że jest mądry i skrywa głę­bo­kie tajem­nice. Ten godny zaufa­nia męż­czy­zna z boko­bro­dami jest ide­al­nym loka­jem i wkrótce los wielu ludzi spo­cznie na jego bar­kach._

***

_Drugi krąg jest nie­spo­kojny i ten fakt wymaga wyja­śnie­nia. Wśród Nehe­mo­tha­nai znaj­duje się dwóch ryce­rzy, któ­rzy nie spo­czy­wają w pościgu za naj­bar­dziej osła­wio­nymi, strasz­li­wymi mor­der­cami i magami, Bau­che­la­inem i Kor­ba­lem Bro­achem. Ci nie­bez­pieczni ludzie są już bli­sko owych dwóch łotrzy­ków i być może dzieli ich już od nich tylko kilka dni. Ale za tym pośpie­chem kryją się też inne motywy. Powia­dają, że jakaś tajem­ni­cza kobieta dowo­dząca armią mści­cieli rów­nież pra­gnie głów Bau­che­la­ina i Kor­bala Bro­acha. Gdzie ona jest? Nikt tutaj tego nie wie._

_Tul­gord Vise ogło­sił się Śmier­tel­nym Mie­czem Sióstr i jest wcie­le­niem czy­sto­ści we wszyst­kich szcze­gó­łach, pomi­ja­jąc imię, które nosi. Płaszcz ma obszyty bia­łym futrem, puszy­stym jak wonny ogród dzie­wicy. Efek­towny, pokryty ema­lią hełm osła­nia­jący jego głowę lśni jak białko jaja na patelni. Pole­ro­wany kol­czy płaszcz odsła­nia w uśmie­chu liczne sze­regi srebr­nych zębów. Gałką jego dum­nego oręża jest wielki opal. Żadna kobieta nie opar­łaby się poku­sie dotknię­cia go, jeśli tylko nie zabrak­nie jej śmia­ło­ści._

_Jego lico pło­nie wizją obja­wie­nia, oczy są grud­kami złota pocho­dzą­cymi z ukry­tego skarbca, któ­rego nikt ni­gdy nie odnaj­dzie. Wszel­kie zło, jakie widział, zgi­nęło z jego ręki. Całą szla­chet­ność, któ­rej udziela wędrow­com samą swą obec­no­ścią, spło­dził w ciągu dzie­wię­ciu mie­sięcy. Oto Tul­gord Vise, rycerz i obrońca prawdy w świę­tym bla­sku Sióstr._

_Przejdźmy teraz do dru­giego ryce­rza, który był na tyle śmiały, że rzu­cił wyzwa­nie pre­ten­sjom Śmier­tel­nego Mie­cza do nie­zrów­na­nej poboż­no­ści. Arpo Relent nosi tytuł Zdro­wego Ryce­rza i pocho­dzi z odle­głego mia­sta, które ongiś było czy­ste i prawe, ale obec­nie, po wizy­cie Bau­che­la­ina i Kor­bala Bro­acha, zmie­niło się w upa­dłą paro­dię wszyst­kiego, co ongiś sobą repre­zen­to­wało. Tak przy­naj­mniej zapew­nia Zdrowy Rycerz i te słowa sta­no­wią sedno jego ślu­bów zemsty._

_Deter­mi­na­cję Tul­gorda Vise’a wzmac­nia bło­go­sła­wiona biel jego obli­cza, nato­miast spo­kojne nie­prze­jed­na­nie Arpa Relenta pokrywa pozłota sło­necz­nego bla­sku. Ten kon­trast mię­dzy dwoma ryce­rzami zapo­wiada moż­li­wość bar­dzo nie­przy­jem­nego star­cia mię­dzy nimi. Arpo ma masywną klatkę pier­siową. U jego bio­der zwi­sają bliź­nia­cze dłu­gie mie­cze, ukryte w pochwach z czar­nego drewna ozdo­bio­nego zło­tym fili­gra­nem. Ich gałki wyglą­dają jak złote jaja, z któ­rych mogłyby się wykluć kobiece wes­tchnie­nia. Arpo Relent zaiste jest dumny z tych mie­czy. Ten nie­zrów­nany wzór czy­sto­ści nie dba przy tym o wes­tchnie­nia. I cóż możemy na to powie­dzieć?_

***

_Mając za towa­rzy­szy trzech braci wyglą­da­ją­cych, jakby spusz­czali gory­lom łomot dla roz­rywki, Oskoma Pie­śniarz rów­nież mogłaby być ska­zana na życie w cno­cie. W dodatku Mikrus Pie­śniarz wle­pił spoj­rze­nie w grupkę arty­stów i oznaj­mił, gło­sem sta­now­czym jak ude­rze­nie topora, że męż­czy­znę, który roz­dzie­wi­czyłby jego sio­strę, czeka cię­cie tak pre­cy­zyjne, że nawet zagło­dzony wró­bel nie zdoła odna­leźć robaka._

_W tej samej chwili, gdy z ust naj­ro­ślej­szego z jej braci padały te twarde, mro­żące krew w żyłach słowa, Oskoma odda­liła się dys­kret­nie. W końcu sły­szała to wszystko już tysiąc razy. Ale to, co wiemy w danej chwili, czę­sto różni się od tego, czego dowiemy się wkrótce. Na razie przyj­rzyjmy się tej uro­czo bez­mó­zgiej kobie­cie._

_Jak wszyst­kim nam dobrze wia­domo, czarny jedwab noszą żałob­nicy pra­gnący dać wyraz swym uczu­ciom. Włosy Oskomy przy­wo­dzą na myśl tego typu szaty. Twarz oto­czona przez te fale nie­bez­piecz­nego miodu jest sze­roka, policzki są rumiane jak pośladki po klap­sie, a spod czar­nych niczym kru­cze pióra rzęs obsy­dia­nowe oczy spo­glą­dają nie­śmiało na każ­dego, kto zechciałby ku nim się­gnąć. Nie­zwy­kle pełne piersi, fałdy pod pachami, słodka krą­głość brzu­cha i sze­ro­kie bio­dra. Nie­stety, ten opis zmieni się w gorące wyzna­nie, jako że nie wspo­mnia­łem jesz­cze o żad­nym ubra­niu._

_Ale ci bra­cia! Matka Mikrusa zgu­biła się w lasach Stra­temu pod­czas gwał­tow­nej burzy i zna­la­zła schro­nie­nie w jaskini, która zapro­wa­dziła ją pro­sto w obję­cia niedź­wie­dzia jaski­nio­wego. Jed­nakże w chwili gwał­tow­nego kon­taktu wszel­kie kuli­narne zapędy roz­pa­la­jące ogień w umy­śle bestii znik­nęły, ustę­pu­jąc miej­sca nagłemu obja­wie­niu miło­snych moż­li­wo­ści, które unio­sło oboje ku niebu. Któż zmarsz­czyłby czoło na tak śmiałą suge­stię, gdy potom­stwo zro­dzone z tego zapa­śni­czego paktu stało przed nami, widoczne dla licz­nych świad­ków. W oczach olbrzy­miego męż­czy­zny odbi­jała się dez­orien­ta­cja wywo­łana jego para­dok­sal­nym imie­niem. Były maleń­kie jak u niedź­wie­dzia, ich obwódki miały krwa­wo­czer­woną barwę, a z kąci­ków cie­kły roz­ma­ite płyny. Jego pła­ski, krótki nos błysz­czał, gdy tylko poczuł zapach krwi, a zęby były ruchliwe jak u gry­zo­nia. Mię­śnie, któ­rych wystar­czy­łoby dla trzech męż­czyzn, były roz­miesz­czone w nie zawsze odpo­wied­nich oko­li­cach jego niedź­wie­dzio­wa­tej postaci. Rów­nież włosy wyra­stały w nie­spo­dzie­wa­nych miej­scach, co w dziwny spo­sób har­mo­ni­zo­wało z nie­spo­dzie­wa­nie zro­zu­mia­łymi sło­wami wypły­wa­ją­cymi z wykrzy­wio­nych w gniew­nym gry­ma­sie ust._

_Bra­cia bali się go panicz­nie, ale praw­dzi­wość tego szcze­gółu powinno się trak­to­wać z lek­kim nie­do­wie­rza­niem, bio­rąc pod uwagę zło­śliwe spoj­rze­nia, jakie wymie­niali za jego potęż­nymi niczym klif ple­cami. Meszka i Pchła Pie­śniarz byli bliź­nia­kami, zro­dzo­nymi w wyniku nie­for­tun­nych przy­gód ich matki na plaży, na któ­rej samce mor­sów toczyły walki godowe. Miała bli­zny po kłach na dowód praw­dzi­wo­ści tych słów. Owych gene­alo­gii nie powinno się poda­wać w wąt­pli­wość, bo ina­czej wąsy poru­szają się groź­nie, a cuch­nące ciel­ska wstają gotowe do mor­der­czej szarży._

_W kon­tra­ście z Mikru­sem i jego zwie­rzęcą pokrywą Meszka i Pchła z dumą ubie­rają się w skóry swego pro­to­pla­sty._

_Ponoć jest też wielu innych braci, ale łaskawy los uzbro­jony w kij zatrzy­mał ich w innym miej­scu. Ta strasz­liwa opo­wieść, pełna ognia i zasłu­żo­nej kary, musi jed­nak zacze­kać na inną noc._

***

_Z tych, któ­rzy sie­dzą w kręgu doświad­czo­nych łow­ców, pozo­stał tylko jeden. Cichy jak las i pro­fe­sjo­nalny niczym czło­nek kró­lew­skiej świty Steck Marynd nie ma w zwy­czaju chwa­lić się daw­nymi czy­nami. W zagłę­bie­niach jego korzeni kryją się tajem­nice, a jeśli w szpa­rach kory lśnią jakieś oczy, ich dotknię­cie jest zale­d­wie szep­tem cie­nia śmierci. Twarz ma pła­ską, oczy płyt­kie, a usta wąskie i pozba­wione wszel­kiej głębi. Brodę ma czarną, lecz rzadką, a uszy małe jak u małpy i musku­larne jak u muła, jako że poru­szają się nie­za­leż­nie od sie­bie na każdy szept bądź sze­lest. Prze­żuwa swe słowa, aż zmie­nią się w rze­mie­nie, które sma­gają noc wil­go­cią i schną w bla­sku słońca na podo­bień­stwo węgo­rzy._

_Na grzbie­cie swego kosma­tego konia wozi arse­nał wystar­cza­jący dla całego gar­ni­zonu. To zwy­czajna broń, ale sta­ran­nie wyczysz­czona i naoli­wiona. Prze­mie­rzył pół świata w pogoni za Nehe­mo­thami, ale ani sło­wem nie wspo­mina o tym, jaka zbrod­nia wzbu­dziła w nim żądzę zemsty._

***

_Teraz prze­cho­dzimy, z lekką ulgą, do praw­dzi­wych piel­grzy­mów. Dzielą się oni na trzy odrębne grupy, a każda z nich szuka bło­go­sła­wień­stwa u innego ołta­rza (choć, jak zoba­czymy, wszyst­kie one okażą się osta­tecz­nie tym samym). Mędrcy, kapłani i uczeni usztyw­niają swe koł­nie­rze dla ochrony przed nie­po­żą­da­nymi sprzecz­no­ściami, które i tak pozo­stają realne. Ja jed­nak nie zali­czam się do żad­nej z tych grup i nie noszę koł­nie­rza, a to, co na pierw­szy rzut oka wydaje się nie mieć sensu, w ogóle mnie nie nie­po­koi. Tak oto mamy liczne szlaki, które wszyst­kie pro­wa­dzą w to samo miej­sce._

_Dan­toc Calm­po­si­tis, naj­star­sza z czci­god­nych Dan­toców z Powią­za­nego Mia­sta, musi pozo­stać dla nas tajem­nicą. Wystar­czy, że powiem, iż ona pierw­sza wyru­szyła z Bramy Doni­kąd ze swym loka­jem, panem Mosz­czem Amber­tro­shi­nem, który sie­dział na wyso­kim koźle karety z twa­rzą zasło­niętą sze­ro­kim ron­dem tka­nego kape­lu­sza i przy­wi­tał pozo­sta­łych piel­grzy­mów zama­szy­stym ski­nie­niem głowy. W tej samej chwili pojazd i stara kobieta, która przy­pusz­czal­nie w nim prze­by­wała, stały się wyspą na kołach, wokół któ­rej cała reszta wędrow­ców zgro­ma­dziła się niczym dzierzby i mewy. W końcu wszy­scy wie­dzą, że wyspy ni­gdy nie pozo­stają w tym samym miej­scu. Wyspa – czy to na morzu, czy na pia­sku – pły­nie w umy­śle na podo­bień­stwo wspo­mnień bądź snu. Opusz­czamy ją jako wygnańcy i pra­gniemy na nią powró­cić. Świat wpadł na mie­li­znę, histo­ria jest sztor­mem, a my, podob­nie jak Dan­toc Calm­po­si­tis, ukry­wamy się ano­ni­mowo pośród won­nych kwia­tów i cno­tli­wych orze­chów, przez nikogo nie uwa­żani za cen­nych, a dla wszyst­kich obcy._

_Wśród piel­grzy­mów zmie­rza­ją­cych do świą­tyni Obo­jęt­nego Boga znaj­duje się wysoki, przy­po­mi­na­jący jastrzę­bia męż­czy­zna, który wszyst­kim chęt­nie zdra­dza swe imię i wtedy w jego sępich oczach zawsze poja­wia się wyraz ocze­ki­wa­nia. Czy go znamy? Spazm pra­gnie odna­leźć swą twarz w bez­kre­snym morzu naszej igno­ran­cji, a gdyby oliwa ska­pu­jąca z czar­nych jak kru­cze pióra wło­sów spla­miła skro­nie jego małej głowy, no cóż, nikt z nas nie odwa­żyłby się sko­men­to­wać tego ani sło­wem, nie­praw­daż? On jed­nak zauważa wszystko i zapa­mię­tuje każdą znie­wagę, poru­sza lekko swą naprawdę maleńką głową, a każdy, kto stałby bli­sko, usły­szałby wtedy ptasi odgłos typowy dla nie­ustan­nie poiry­to­wa­nych. Masze­ruje wciąż przed sie­bie, ku celowi pew­nemu, choć nie­zna­nemu, niczym kogut eks­plo­ru­jący porzu­cony kur­nik._

_Dobrze ubrany i zapewne sławny, a także posia­da­jący tak wiele dóbr mate­rial­nych, że był gotowy porzu­cić je wszyst­kie (choćby tylko na krótki czas), zagar­nął dla sie­bie rolę prze­wod­nika, nad­zo­ru­jąc z wynio­słą miną roz­bi­ja­nie obozu pod koniec każ­dego dnia wędrówki, już od pierw­szej nocy po opusz­cze­niu Bramy Doni­kąd, gdy za sta­rym kur­ha­nem zna­leź­li­śmy nie­spo­dzie­wa­nie opusz­czone osie­dla Poszu­ki­wa­czy. W ciągu następ­nych dni trzy­mał się tej roli, choć jego piękny płaszcz zamie­nił się w strzępy i cią­gnął za sobą ślad uno­szą­cych się w powie­trzu piór, a błysk w jego oczach kogu­cika świad­czył o pogłę­bia­ją­cym się sza­leń­stwie wywo­ła­nym wciąż się utrzy­mu­jącą nie­wia­ry­godną samot­no­ścią._

_Naj­wy­raź­niej był czło­wie­kiem dotknię­tym przez los podo­bień­stwem do ptaka. Spra­wie­dli­wość każe też jed­nak wspo­mnieć, że dźwi­gał cię­żar ukry­tych ran. Jestem o tym prze­ko­nany, podob­nie jak o tym, że choć poznał bogac­two, zazna­jo­mił się w życiu rów­nież z nędzą, a jeśli obec­nie prze­śla­do­wała go ano­ni­mo­wość, ongiś jej miej­sce zaj­mo­wała infa­mia. A przy­naj­mniej zła opi­nia._

_***_

_Ach, nie zapo­mi­najmy o jego imie­niu. Nazy­wał się Sar­dic Muskuł._

_***_

_Pora przejść do tych, któ­rzy pra­gnęli odwie­dzić świą­ty­nie zupeł­nie innego Obo­jęt­nego Boga. Wresz­cie dotar­li­śmy do poetów i bar­dów. Przed nami cze­kało mia­sto Far­rog. Odby­wał się tam Festi­wal Kwia­tów i Sło­necz­nych Dni, wielka feta, któ­rej kul­mi­na­cją był kon­kurs poezji i pie­śni. Naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nego z uczest­ni­ków nagra­dzano Płasz­czem Naj­więk­szego Arty­sty Stu­le­cia. Mogli­by­śmy z waha­niem dodać, że fakt, iż jest to doroczny kon­kurs, po pro­stu świad­czy o kapry­śnym uspo­so­bie­niu kry­ty­ków i ludzi._

_Rzecz jasna, świat arty­stów jest skom­pli­ko­wa­nym labi­ryn­tem peł­nym żmij. Ich dłu­gie ciała wiją się pod sto­pami każ­dego, kto się tam zapu­ści, gotowe kąsać znie­nacka. Wszy­scy, któ­rzy pra­gną sławy, muszą tań­czyć, uno­sić spód­nice i wycią­gać ręce po mar­chewkę, by móc zapła­cić za rado­sne drże­nie, jakim reagu­jemy na uzna­nie, bądź za jesz­cze jeden dzień ucieczki od okrut­nych wymo­gów świata. Pod uśmie­chami zachwytu, kiwa­niem gło­wami, peł­nymi uzna­nia bra­wami i tak dalej kryje się bez­li­to­sna prawda, że żadna widow­nia nie jest na tyle wielka i wspa­niała, by poznać wszyst­kich arty­stów. W arty­ście rodzi się odra­ża­jące prze­ko­na­nie, że ta widow­nia składa się z zale­d­wie pię­ciu osób. Cztery z nich świet­nie zna i za nic w świe­cie nie potrak­to­wałby ich opi­nii poważ­nie. A kim, do licha, jest ta piąta osoba? Ten nie­zna­jomy? Ten wszech­mocny arbi­ter? Nikt tego nie wie i owa świa­do­mość jest strasz­liwą tor­turą._

_Nie­mniej jedno jest pewne. Jest zbyt wielu arty­stów na jedną osobę. Dla­tego każdy poeta i malarz, każdy bard i rzeź­biarz, marzy o mor­der­stwie. Pra­gnie zła­pać mocno w rękę to wyry­wa­jące się, war­czące stwo­rze­nie i cisnąć je mię­dzy swych wro­gów._

_Pod tym wzglę­dem arty­ści, któ­rzy przy­łą­czyli się do tej okrop­nej grupy wędrow­ców, rze­czy­wi­ście zna­leźli odpo­wiedź na swe naj­go­ręt­sze modli­twy. Uli­tuj­cie się nad nimi._

***

_Ale dość już tych żalów. Poeta uwił sobie gniazdo i teraz musi w nim sie­dzieć, pod­czas gdy kłę­biące się robac­two wci­ska się w szcze­linę zwąt­pie­nia i w kro­cze jego kapry­śnego talentu. Spójrz­cie na Calapa Rouda, star­szego rajcę kręgu arty­stów z Powią­za­nego Mia­sta. Każdy z nich przy­cup­nął w pozie nie­pew­nej dosko­na­ło­ści wysoko nad pokrytą guanem pod­łogą klatki (oczy­wi­ście jest pozła­cana). To dwu­dzie­sta trze­cia podróż Calapa przez Wielką Suchość końca natchnie­nia, ale ni­gdy jesz­cze nie zdo­był Płasz­cza._

_W grun­cie rze­czy nie­szczę­sna dłu­gość jego życia zbliża się już do stu­le­cia. Można nawet twier­dzić, że Calap Roud sam jest Płasz­czem, choć nikt nie ska­kałby z rado­ści na myśl o zabra­niu go do domu, choćby tylko na dwa tygo­dnie. Prze­ra­ża­jący zestaw alche­micz­nych metod, dostępny dla boga­tych i zde­spe­ro­wa­nych (a bar­dzo czę­sto się zda­rza, że te dwie mio­ta­jące się bez­ład­nie koń­czyny spla­tają się ze sobą w tym samym roz­kle­ko­ta­nym łożu) pomaga mu poko­nać trzy kra­czące zło­wiesz­czo wrony – sta­rość, śmierć oraz pustą miseczkę ambi­cji. Calap Roud przy­po­mina gąbkę nadziei, pach­nącą mig­da­łami, goź­dzi­kami oraz kamie­niami żół­cio­wymi jasz­czu­rek._

_Tak oto, dzięki cudow­nemu połą­cze­niu elik­si­rów i odra­ża­jąco dobrego zdro­wia, Calap Roud wygląda na połowę swo­ich lat. Owo wra­że­nie psuje jedy­nie gorzka furia w jego oczach. Czeka, aż go odkryją. (Albo­wiem nawet w Powią­za­nym Mie­ście zasły­nął nie jako odkrywca, lecz jako żało­sny okrut­nik i nędzny, pod­stępny oszust. Rzecz jasna, liczni wiel­bi­ciele obojga płci są gotowi zno­sić jego kaprysy, przy­naj­mniej przez jakiś czas. Nie­stety, biedny Calap wie, że nie ma w tym szcze­ro­ści). Choć ukradł tysiąc sone­tów, kil­ka­dzie­siąt poema­tów epic­kich oraz miliony cię­tych ripost wygło­szo­nych przez mło­dych, uta­len­to­wa­nych arty­stów, któ­rzy nie­opatrz­nie zna­leźli się w zasięgu jego słu­chu, w głębi swej jaźni stoi chwiej­nie na gór­skim szczy­cie i gapi się na ota­cza­jącą go ze wszyst­kich stron prze­paść tar­gany gwał­tow­nymi wichrami. Gdzie jest złota klatka? Gdzie są ci wszy­scy siwo­włosi dur­nie, na któ­rych nasrał? Wokół niego nie ma nic poza bez­denną cze­lu­ścią. Abso­lut­nie nic._

_Calap Roud wydał całą swą for­tunę (choć trzeba przy­znać, że była raczej skromna) na prze­ku­pie­nie wszyst­kich sędziów, jakich zdo­łał zna­leźć w Far­rogu. To była jego ostat­nia szansa. Zdo­bę­dzie Płaszcz. Zasłu­żył na niego. Nie cią­żył mu żaden z nie­zli­czo­nych nało­gów prze­śla­du­ją­cych słab­szych arty­stów. Uwol­nił się od nich wszyst­kich, zmie­rza­jąc pro­mienną drogą cnoty. Miał dzie­więć­dzie­siąt dwa lata i w tym roku go odkryją!_

_Żaden alche­mik ani elik­sir na świe­cie nie mógł jed­nak nic zara­dzić na to, że razem z całym jego cia­łem sta­rzały się rów­nież uszy i nos. Calap Roud miał tylko nie­liczne zmarszczki, jak męż­czy­zna zbli­ża­jący się do pięć­dzie­siątki, ale uszy niby małpa skalna od wielu lat wal­cząca w g’danis­bań­skim kolo­seum, a nos niczym małpa nosacz, która wywo­łała zbyt wiele bójek w gospo­dach. Jego zęby były tak wytarte, że przy­wo­dziły na myśl usta sumów sku­bią­cych sutki. Oczy tego starca kie­ro­wały lubieżne spoj­rze­nia na wszyst­kie kobiety, a za spoj­rze­niami podą­żał roba­ko­waty język pokryty fio­le­to­wymi żyłami._

_Celem jego żądzy naj­czę­ściej była nemil­ska pięk­ność sie­dząca w leni­wej pozie po dru­giej stro­nie ogni­ska (jeśli pokusa parzy, jakie inne miej­sce mogłaby zająć?). Sakiewka Frag­ment była tan­cerką i ora­torką znaną w całych Sied­miu Mia­stach. Czyż trzeba doda­wać, że podobna kom­bi­na­cja talen­tów budziła gwał­towny entu­zjazm dyszą­cych ciężko tłu­mów zamiesz­ku­ją­cych mia­sta, mia­steczka, wio­ski, chaty, jaski­nie i szafy na całym świe­cie?_

_Jej uśmiech był pełen życia, włosy były czarne i cie­płe, a wszyst­kie wypo­wie­dziane słowa pełne ape­tycz­nych krą­gło­ści. Pożą­dało jej tysiąc guber­na­to­rów i dzie­sięć tysięcy szlach­ci­ców. Pro­po­no­wano jej pałace, wyspy na sztucz­nych jezio­rach, a nawet całe mia­sta. Ofia­ro­wano jej stu nie­wol­ni­ków wyszko­lo­nych w sztu­kach miło­snych, któ­rzy spra­wia­liby jej przy­jem­ność, aż wiek i zazdro­śni bogo­wie pozba­wi­liby ją wszel­kiej zdol­no­ści odczu­wa­nia roz­ko­szy. Zasy­py­wano ją klej­no­tami, tak licz­nymi, że mogłyby ozdo­bić sto samo­lub­nych kró­lo­wych w ich mrocz­nych gro­bow­cach. Rzeź­bia­rze rywa­li­zo­wali o prawo stwo­rze­nia jej podo­bizn w mar­mu­rze bądź brą­zie, a potem popeł­niali samo­bój­stwo. Poeci tak głę­boko pogrą­żali się w swych wier­szach wyra­ża­ją­cych podziw i uwiel­bie­nie dla niej, że nie pamię­tali o jedze­niu i umie­rali na swych pod­da­szach. Wielcy wodzo­wie poty­kali się i nadzie­wali na wła­sne mie­cze, pró­bu­jąc ją zdo­być. Kapłani wyrze­kali się trun­ków i dzieci. Żonaci męż­czyźni zapo­mi­nali o wszel­kiej ostroż­no­ści w swych sekret­nych eska­pa­dach. Zamężne kobiety z zachwy­tem dema­sko­wały męż­czyzn, a następ­nie mor­do­wały ich za pomocą ośmie­sze­nia i peł­nych pasji oskar­żeń._

_Nic z tego jed­nak nie wystar­czyło, by uga­sić nie­ro­zumne pło­mie­nie palące jej duszę. Sakiewka Frag­ment wie­działa, że jest Zło­dziejką Rozumu. Kra­dła go mędr­com i zmie­niała ich w głup­ców, ale wszystko, co w ten spo­sób zdo­była, prze­cie­kało niczym ciężki jak ołów pia­sek mię­dzy jej wpraw­nymi w sztuce miło­ści pal­cami. Była też Zło­dziejką Pożą­da­nia i żądza ści­gała ją niczym fala przy­pływu. Wszę­dzie, gdzie prze­szła, zosta­wiała za sobą pozba­wione krwi i życia kobiety. Jeśli jed­nak cho­dzi o jej wła­sne pra­gnie­nia, na­dal poszu­ki­wała gorącz­kowo, nie­zdolna przy­siąść na dłu­żej na żad­nej gałęzi, bez względu na to, jak bar­dzo atrak­cyj­nie wyglą­dała ona na pierw­szy rzut oka._

_W końcu odkryła szary pro­szek i zaczęła dosy­py­wać go sobie do wina. Ów pro­szek, który tak cudow­nie pozwa­lał jej zapo­mnieć o wszyst­kim, ujaw­nił teraz swą praw­dziwą naturę. Był Zło­dzie­jem Wol­no­ści._

_Wej­dzie do sław­nej świą­tyni Obo­jęt­nego Boga, by pro­sić o bło­go­sła­wień­stwo, jakiego nikt ni­gdy nie otrzy­mał. Wie­rzyła, że może się jej udać, ponie­waż zamie­rzała zatań­czyć i zaśpie­wać jak ni­gdy dotąd. Ukrad­nie bogu obo­jęt­ność. Zrobi to._

_Nie pamię­tała, kiedy ostat­nio czuła się wolna, ale nie przy­cho­dziło jej do głowy nic, czego pra­gnę­łaby bar­dziej._

_Nie­stety, każ­dej nocy sły­szała zew proszku._

_***_

_Naj­więk­szym rywa­lem Calapa Rouda był pozba­wiony wszel­kich ogra­ni­czeń, ambitny i nie­wy­ba­czal­nie młody Samo­chwał Wzbu­rzony. Nie spo­sób było zaprze­czyć, że zachwy­cał go fakt, iż stary skur­czy­byk rów­nież uczest­ni­czy w tej podróży, albo­wiem Samo­chwał gorąco pra­gnął, by Calap był świad­kiem jego triumfu w Far­rogu. Jeśli wszystko pój­dzie dobrze, może go to zabije._

_Sie­dem lat temu Calap zde­fe­ko­wał się na Samo­chwała, sta­ra­jąc się unie­moż­li­wić mu pod­nie­sie­nie się z brud­nej pod­łogi. Samo­chwał jed­nak nie zali­czał się do ludzi, któ­rzy pozwa­lają, by deszcz guana sta­nął na dro­dze ich prze­zna­cze­niu. Wie­dział, że jest bar­dzo uta­len­to­wany w więk­szo­ści dzie­dzin, a w tych, w któ­rych bra­ko­wało mu talentu, mógł nad­ro­bić ten nie­do­sta­tek bez­czel­no­ścią i cał­ko­wi­cie nie­uza­sad­nioną aro­gan­cją. Szy­der­czy uśmiech mógł być rów­nie dobry jak odpo­wiedź. Gry­mas ust potra­fił pode­rżnąć gar­dło czło­wie­kowi sto­ją­cemu na dru­gim końcu pokoju. Patrzył na Calapa tak, jak wilk patrzy na psa – prze­ra­żony fak­tem pokre­wień­stwa i zde­ter­mi­no­wany przy pierw­szej oka­zji roz­szar­pać na strzępy to żało­sne stwo­rze­nie._

_Praw­dziwy talent był umie­jęt­no­ścią sku­tecz­nego ukry­wa­nia geniu­szu, a Samo­chwał uwa­żał się za mistrza masko­wa­nia. W przy­szło­ści spły­nie na niego chwała, ale nie zdra­dzał tego żad­nym napo­mknię­ciem, które jakiś zrzę­dliwy kry­tyk albo zaro­zu­miały rywal mógłby wyko­rzy­stać, by rzu­cić się na niego jak gro­no­staj. Nie, na razie wszy­scy mogli go lek­ce­wa­żyć. Zdej­mie maskę w Far­rogu i wszy­scy zoba­czą jego praw­dziwą twarz. Calap Roud, ta piękna tan­cerka o załza­wio­nych oczach, Sakiewka Frag­ment, i Świta…_

***

_Świta! Skąd mogły się wziąć stwo­rze­nia z takim zapa­łem wyrze­ka­jące się wszel­kich pre­ten­sji do sie­dzą­cego trybu życia? Wyobraźmy sobie pośpiech, pełen eks­cy­ta­cji beł­kot, nie­uchwytny błysk w oku, bez­myślny zapał pie­ska poko­jo­wego, torbę podróżną wypeł­nioną róż­nymi róż­no­ściami, a wszystko to prze­po­jone gra­cją, z jaką fakir przy­go­to­wuje się za kuli­sami do występu przed poda­grycz­nym kró­lem. Tor­nado prze­myka przez przy­po­mi­na­jące świą­ty­nie pokoje i wypada na zewnątrz!_

_Tupot trzech par stóp, zbli­ża­jący się ze wszyst­kich stron w nie­przy­stoj­nym cwale, lecz szybko prze­cho­dzący w bar­dziej kobiecy trucht, gdy zja­wia się Oto­czony Czcią. Świta towa­rzy­szy Dosko­na­łemu Arty­ście wszę­dzie – na spo­tka­niach wiel­kich i małych, publicz­nych i oso­bi­stych. To ona wznio­sła mury potęż­nej, nie­zdo­by­tej twier­dzy, jaką jest jego ego. Strzeże fosy, powstrzy­mu­jąc wszel­kie suge­stie śmier­tel­no­ści poza naj­słod­szymi wyda­li­nami. Stoi na straży przy wszyst­kich tyl­nych bra­mach, oczysz­cza śluzy, two­rzy witraże, na któ­rych nama­lo­wano bar­wami tęczy per­fek­cyjny pro­fil ich uko­cha­nego._

_Ale nie śmiejmy się zbyt­nio, albo­wiem życie każ­dego z nas jest odręb­nym cudem, a pogarda czy litość nie służą zdro­wiu duszy. Zawiść może się nagle wyrwać na wol­ność w krę­pu­jąco publicz­nym miej­scu. Obiekt owego nie­przy­tom­nego podziwu musi zacze­kać, aż na każ­dej z tych kobiet skupi się świa­tło naszego czuj­nego reflek­tora._

_Na począ­tek wymie­nimy imiona wszyst­kich trzech i przy­dzie­limy im cha­rak­te­ry­styczne cechy, które uła­twią ich póź­niej­sze roz­po­zna­nie._

_Oddana, która jest pierw­sza wła­ści­wie bez kon­kret­nego powodu, prze­żyła już dwa­dzie­ścia trzy lata i pamięta z bole­snymi szcze­gó­łami cztery z nich, od momentu, gdy po raz pierw­szy ujrzała uko­cha­nego Dosko­na­łego Arty­stę, aż do chwili bie­żą­cej, o któ­rej mówi nasza opo­wieść. Z pierw­szych osiem­na­stu lat życia nie pamięta abso­lut­nie nic. Czy się uro­dziła? Czy miała rodzi­ców? Czy ją kochali? Nie potrafi odpo­wie­dzieć na te pyta­nia. Bra­cia? Sio­stry? Kochan­ko­wie? Potom­stwo? Czy jadła? Czy spała?_

_Ciem­no­brą­zowe i sprę­ży­ste były jej włosy, opa­da­jące w lokach na ramiona. Brew miała cią­głą, o cudow­nie nie­za­leż­nych ruchach na obu koń­cach. Jej nos, wąski i wydatny, nosił wszel­kie ślady nało­go­wego, nie­roz­sąd­nego wściu­bia­nia. Jej ust nie spo­sób opi­sać, jako że ni­gdy nie nie­ru­cho­miały na chwilę wystar­cza­jąco długą, by przyj­rzeć się im uważ­nie, a ster­czący pod­bró­dek zna­mio­no­wał nie­okre­śloną pew­ność sie­bie. O jej ukry­tym pod barwną jak kwiaty ciele nie wia­domo nic. Wystar­czy, że powiemy, iż pew­nie trzy­mała się w sio­dle, nie prze­szka­dza­jąc zbyt­nio koniowi. Oddana o ruchli­wych ustach._

_Druga była Roz­pieszczka, słabo zazna­jo­miona ze wszyst­kimi języ­kami, w tym rów­nież ze swym rodzi­mym. Jej umie­jęt­no­ścią było miz­drze­nie się, obja­wia­jące się pod posta­cią zwar­tej grupy manie­ry­zmów i cią­głego prze­cho­dze­nia od jed­nej pozy do dru­giej. Nie­stety, każda z nich trwała chwilę za długo, a zara­zem nie­wy­star­cza­jąco długo. Roz­pieszczka jed­nym cią­giem potrafi przejść od sie­dze­nia na jedwab­nej poduszce ze skrzy­żo­wa­nymi nogami i łok­ciami opar­tymi mię­dzy kola­nami, oraz cię­ża­rem pod­bródka (i zapewne wszyst­kiego, co znaj­do­wało się nad nim), wspar­tego na dłu­gich, sple­cio­nych pal­cach obu dłoni, do leni­wego prze­cią­gnię­cia dłu­giej, per­fek­cyj­nie ukształ­to­wa­nej nogi, odrzu­ce­nia do tyłu głowy, unie­sie­nia wypro­sto­wa­nych rąk do góry, by pod­kre­ślić impo­nu­jące piersi, a wresz­cie wstać gładko jak dym, obró­cić się, krę­cąc ponęt­nymi bio­drami i uka­zu­jąc po dro­dze bliź­nia­cze beczki poślad­ków, nim spo­cznie na oto­ma­nie, a jej włosy opadną swo­bod­nie niczym macki. Jedną ręką pode­prze głowę, pod­czas gdy druga (ręka, nie głowa) wsu­nie piersi w małe miseczki, któ­rych styl i roz­miar suge­rują, że wybrała je mie­siąc po osią­gnię­ciu doj­rza­ło­ści._

_Trzeba dodać, że w przy­padku Roz­pieszczki chwila osią­gnię­cia doj­rza­ło­ści była pogrze­bana pod grubą war­stwą dzie­wic­twa, w gro­bie zasy­pa­nym tak dawno, że na wierz­chu wyro­sła już bujna trawa, a miej­scowi paste­rze zdą­żyli zapo­mnieć, co ozna­cza to nie­wiel­kie wznie­sie­nie. Nie­mniej ma dopiero dzie­więt­na­ście lat. Jej włosy, mimo że falują kusząco niczym powierzch­nia morza, mają kolor miodu, choć u koń­ców na sze­ro­kość palca barwi je czar­nym koh­lem. Jej oczy są wizją z fan­ta­zji mło­dego chłopca, w któ­rych oczy mają zna­cze­nie. Są za duże i suge­rują cie­płe, wonne budu­ary, gdzie uczu­cia prze­cho­dzą z macie­rzyń­skich w zupeł­nie inne łatwo jak mru­gnię­cie powieką (albo dwiema). Rzeź­bia­rze mogliby marzyć o przed­sta­wie­niu jej podo­bi­zny w zło­ci­stym wosku albo mięk­kiej gli­nie, mala­rze pra­gnę­liby uwiecz­nić jej urodę na płót­nie albo na fre­sku, jeśli nawet nie na sufi­cie. Nie spo­sób jed­nak unik­nąć podej­rzeń, że ta obse­sja musi trwać krótko. Czy obiekt pożą­da­nia może się oka­zać zbyt pocią­ga­jący? Ile róż­nych póz może ist­nieć na świe­cie i w jaki spo­sób przy­swo­iła sobie je wszyst­kie? Nawet kiedy śpi, jej pozy­cja przy­pra­wia o per­fek­cyjną pal­pi­ta­cję. Rzeź­biarz, który by ją wtedy ujrzał, z roz­pa­czą prze­ko­nałby się, że Roz­pieszczka sama jest rzeźbą, która ją przed­sta­wia. Nikt nie mógłby jej dorów­nać, a tym bar­dziej udo­sko­na­lić. Mala­rze mogliby pogrą­żyć się w tok­sycz­nym obłę­dzie, pró­bu­jąc oddać barwę jej nie­ska­zi­tel­nej skóry. Do kwe­stii tok­sycz­no­ści wró­cimy jesz­cze, gdy przy­po­mnimy o naszej dro­giej Roz­pieszczce._

_Czy poeta mógłby oddać jej esen­cję w sło­wach, nie popa­da­jąc w mdło­ści?_

***

_Przejdźmy do ostat­niej z trójki. Wga­pio­nej Zachwyt nie grozi żadna postać nie­pra­wo­ści, nie z powodu braku doświad­cze­nia, lecz cudow­nej odpor­no­ści na wszel­kie nie­mo­ralne myśli. Zale­d­wie szes­na­ście lat upły­nęło od dnia, gdy matka ze zdu­mie­niem wydała ją na świat, z samej swej natury nie­świa­doma tego, że jest w ciąży, podob­nie jak tego, że córka w nie­po­ka­lany spo­sób odzie­dzi­czy jej nie­win­ność. Wga­piona Zachwyt nie zasłu­guje na nic poza wyro­zu­mia­łymi pochwa­łami, zarówno od pala­dy­nów, jak i od łotrów (pomi­ja­jąc tylko Wiel­kich Arty­stów). Zawsze skora do uśmie­chów, nawet w naj­mniej odpo­wied­nich momen­tach, w jed­nej chwili ucieka jak szcze­niak przed karzą­cym butem pana, by w następ­nej poło­żyć się na jego kola­nach, wier­cąc się, jak potra­fią tylko stwo­rze­nia posia­da­jące pazury, wil­gotny nos i ruchliwy ogon._

_Ani jeden z jej uczyn­ków nie zro­dził się ze złych inten­cji. Nie można jej obcią­żyć winą za żaden z licz­nych nie­szczę­śli­wych wypad­ków. Kiedy śpie­wała, co zda­rzało się jej czę­sto, nie potra­fiła odna­leźć wła­ści­wej tona­cji, nawet gdyby przy­le­piono ją do jej języka. Mimo to wszy­scy gapili się na nią z lśnią­cymi podzi­wem oczami. Co wła­ści­wie mogli sobie myśleć? Czy to było echo ich oso­bi­stych wyobra­żeń, zmiaż­dżo­nych i porzu­co­nych już w latach dzie­ciń­stwa? A może to zupełny brak talentu połą­czony z bez­czel­no­ścią przy­wo­ły­wał wspo­mnie­nia pochwał otrzy­my­wa­nych w tych mło­dych latach? A może dra­ma­tyczna powaga jej popi­sów wyłą­czała kry­tyczne zdol­no­ści umy­słu, pozo­sta­wia­jąc tylko papkę o słod­kim zapa­chu?_

_Wga­piona Zachwyt, córko zdu­mie­nia i zabawko Wiel­kiego Arty­sty, wszel­kie wspo­mnie­nia o tobie z pew­no­ścią pozo­staną nie­śmier­telne i nie­zmienne. Czy­ste jak nostal­gia i zimne okru­cień­stwo, z jakim cię wyko­rzy­stano. Czyż jed­nak nie pro­wa­dzi nas to do samego Wiel­kiego Arty­sty, tego, któ­remu towa­rzy­szyła Świta? Zaiste pro­wa­dzi._

***

_Spry­ciarz Lepisz­cze trzy razy zdo­był Płaszcz Naj­więk­szego Arty­sty Stu­le­cia. Trzy­oso­bowa Świta, jaka towa­rzy­szyła mu pod­czas wędrówki przez Wielką Suchość, jesz­cze przed mie­sią­cem skła­dała się z sze­ściu­set pięć­dzie­się­ciu czte­rech kobiet. Gdyby Wpa­trzona w naj­lep­szych inten­cjach nie posta­no­wiła posprzą­tać pod pokła­dem trans­por­to­wej barki, wszyst­kie na­dal byłyby z nim. Jakby cokol­wiek wie­działa o łodziach i podob­nych spra­wach. Jakby była w sta­nie zro­zu­mieć, do czego służą zatyczki spu­stowe i otwory odpły­wowe, czy jak tam wła­ści­wie nazy­wają się takie rze­czy._

_Spry­ciarz wyglą­dał na wyż­szego, niż na to wyglą­dał, jeśli w ogóle można powie­dzieć coś takiego. Zde­cy­do­wane ski­nie­nia gło­wami widoczne ze wszyst­kich stron suge­rują, że można. Nosił płaszcz i sta­wiał kroki w spo­sób spra­wia­jący wra­że­nie, że jest oka­zal­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści. Rysy jego spo­koj­nej twa­rzy nie wyda­wały się zbyt sil­nie zazna­czone, choć nie były też deli­katne. Wszyst­kie razem wyglą­dały przy­jem­nie na jego twa­rzy, ale gdyby oddzie­lić je od sie­bie, i uło­żyć wśród kon­ku­ren­tów na sto­liku baza­ro­wego han­dla­rza, nikt nawet by nie się­gnął po żaden z nich, nie wspo­mi­na­jąc już o ich kupie­niu – chyba że zafa­scy­no­wa­łyby go jako nie­atrak­cyjne kurioza._

_Jeśli cho­dzi o talent, Spry­ciarz Lepisz­cze otrzy­mał go cał­kiem sporo. Nie tyle, by prze­le­wał się przez brzegi, ale zawsze coś – pło­mień, mru­gnię­cie, moż­li­wość dosko­na­le­nia, bez­czelna pew­ność, z jaką kro­czył (a za nim jak zwy­kle jego roz­chi­cho­tana Świta). Któ­raś z tych rze­czy, a być może wszyst­kie razem, dobrze mu się przy­słu­żyła i zasły­nął ze swej sławy w rów­nym stop­niu jak z wier­szy i poema­tów. Sława kar­miąca się sławą. Szczę­śliwy traf pozwa­la­jący się sycić tym, co miało dopiero nadejść._

_W przy­padku kogoś takiego żadna prze­sada nie może być nad­mierna. Skrom­ność jest bar­dzo cienką war­stewką na powierzchni zapa­mię­ta­łego samo­uwiel­bie­nia, two­rzą­cego złu­dze­nie głębi rów­nie real­nej jak to, co naprawdę jest głę­bo­kie. Sam jed­nak ni­gdy nie uży­wa­łem słów jako broni, ponie­waż mia­łem do dys­po­zy­cji wiele innych, znacz­nie sku­tecz­niej­szych oręży._

_W grun­cie rze­czy, gdy przy­glą­dam się sobie, jak sie­dzę przy tym ogni­sku, widzę jesz­cze sto­sun­kowo mło­dego poetę o wiel­kiej sła­wie. Mam nie­wiele wło­sów na gło­wie i w związku z tym mój cień nie przy­po­mina aniel­skiej syl­wetki Spry­cia­rza Lepisz­cza, który dzięki swej buj­nej kasz­ta­no­wa­tej czu­pry­nie bez żad­nego wysiłku przy­wo­łuje na ścianę pobli­skiego namiotu naprawdę impo­nu­jący obraz. Obda­ro­wani rzadko zasta­na­wiają się nad darami, które otrzy­mali. Można nawet powie­dzieć, że nie robią tego ni­gdy, chyba że po to, by je podzi­wiać, albo, co jesz­cze bar­dziej zachwy­ca­jące, podzi­wiać podziw, jaki budzi u innych wszystko, co otrzy­mali – czy to głos, czy dar słów, czy włosy._

_Ja jed­nak wyco­fa­łem się w sie­bie, jak zwy­kłem to robić w tam­tych cza­sach – nie­znany nikomu poszu­ki­wacz przy­gód, opo­wia­dacz histo­rii pra­gnący zaprze­czyć związ­kom mię­dzy tymi, które opo­wia­da­łem wów­czas, a tą, którą snuję teraz._

_Życiu wszyst­kich wędrow­ców zagra­żało nie­bez­pie­czeń­stwo, albo­wiem życie zawsze jest nie­pewne, ale nie­kiedy niebo bywa pogodne, słońce cały czas świeci i jest cie­pło, w innych zaś chwi­lach fir­ma­ment ciem­nieje, widać na nim tylko zimne świa­tło gwiazd i dmie pory­wi­sty mistral. Dostrze­gamy w tym krąg nie­bios, ale podobne wie­rze­nia to jedy­nie efekt nie­do­stat­ków naszej wyobraźni, ponie­waż to my krę­cimy się niczym chrząszcz ucze­piony koła wozu i w ten spo­sób liczymy upły­wa­jące dni._

_Widzę sie­bie, młod­szego niż obec­nie, młod­szego niż kie­dy­kol­wiek. To opo­wieść o mnie, a zara­zem o nim. Jak to moż­liwe?_

_Czym jed­nak jest dusza, jeśli nie mapą każ­dego kręgu?_

***

_Miejmy nadzieję, że po poważ­nych roz­wa­ża­niach, które wła­śnie zakoń­czy­li­śmy, ten doda­tek sta­nie się chwilką ulgi. Gdy skoń­czył się dwu­dzie­sty trzeci dzień drogi, grupka nie­szczę­snych wędrow­ców natra­fiła na nie­zna­jo­mego, który podró­żo­wał sam. Wygło­dzony i spa­lony słoń­cem Apto Cana­va­lian zapewne zbli­żał się już do kresu życia i w związku z tym mogłaby mu gro­zić nagła śmierć z rąk Nehe­mo­tha­nai oraz piel­grzy­mów, gdyby nie jeden istotny szcze­gół. Przez spę­kane wargi z ust Apta, być może wypeł­nia­nych jedy­nie mono­tonną dietą zło­żoną z wina i suro­wych ryb, wyrwały się słowa, że nie jest żad­nym piel­grzy­mem. Był w rze­czy­wi­sto­ści sędzią z ducha, nawet jeśli nie z zawodu (bez względu na jego aspi­ra­cje). Apto Cana­va­lian zali­czał się do elity elit w spek­trum inte­lek­tu­ali­stów. Był twórcą para­dyg­ma­tów i pro­gno­stą popu­lar­no­ści w uprzy­wi­le­jo­wa­nych sfe­rach, z któ­rych pły­nie osąd. Krótką mówiąc, był jed­nym z dobo­ro­wego grona decy­du­ją­cego, komu przy­pad­nie tytuł Arty­sty Stu­le­cia._

_Jego muł padł dotknięty jakąś paskudną zarazą. Jego sługa padł ofiarą tra­gicz­nego wypadku, pew­nej nocy udu­sił się, szu­ka­jąc samo­za­spo­ko­je­nia. Teraz leżał pocho­wany w bagnie, daleko na pół­noc od Wiel­kiej Sucho­ści. Apto podró­żo­wał na wła­sny koszt, gdyż zapro­sze­nie przy­słane przez mistycz­nych orga­ni­za­to­rów nie­stety nie prze­wi­dy­wało pokry­cia kosz­tów, a z zapa­sów nie pozo­stało mu nic poza butelką sma­ku­ją­cego octem sika­cza (wkrótce wyszło też na jaw, że stan odwod­nie­nia, w jakim się zna­lazł, miał wię­cej wspól­nego z poprzed­nimi dzie­wię­cioma butel­kami niż z bra­kiem wody)._

_Gdyby arty­ści mieli praw­dziwą odwagę (co jest wąt­pliwe), fakt, że z taką zacie­kło­ścią bro­nili życia Apta tuż po jego odkry­ciu, sta­no­wiłby zna­czący dowód na ist­nie­nie tej cechy, w życiu jed­nak czę­sto mylimy despe­ra­cję i inte­re­sow­ność z odwagą, ponie­waż ich obli­cza są podob­nie sro­gie, a nawet prze­ra­ża­jące._

_Nawet czci­godny Tul­gord Vise cof­nął się przed poto­pem led­wie ludz­kich wark­nięć wydo­by­wa­ją­cych się z ich gar­deł. Tak czy ina­czej, gło­so­wa­nie zostało już roz­strzy­gnięte._

***

_Noc jest młod­sza, niżby się zda­wało. Otwiera się przed nami opo­wieść, ogromna kłoda o tajem­ni­czym pocho­dze­niu szybko spija pło­mie­nie wypły­wa­jące z węgiel­ków, tłuszcz skwier­czy, a krąg się zacie­śnia. Tylko Dan­toc jak zwy­kle nie opusz­cza karety._

_Dla wygody wymie­nimy wszyst­kich raz jesz­cze. Apto Cana­va­lian, nie­dawno przy­były i być może bled­szy, niż przy­stoi ozdro­wień­cowi. Calap Roud, arty­sta mający za sobą stu­le­cie prze­cięt­no­ści, które zapro­wa­dziło go na bar­dzo nie­wiel­kie wyżyny. Avas Didion Migot, czci­godny głos zda­jący tę skromną rela­cję. Sakiewka Frag­ment, która pre­zen­tuje się skrom­nie w zmy­sło­wym bla­sku pło­mieni, a jej oczy są udrę­czone jak doga­sa­jące świece. Samo­chwał Wzbu­rzony, który za chwilę ma pierw­szy prze­mó­wić do zgro­ma­dzo­nych w kręgu, wygląda jak czło­wiek sie­dzący na mro­wi­sku – gorącz­kowo spra­gniony uwagi i mokry od potu. Spry­ciarz Lepisz­cze, spo­czywa na ziemi w impo­nu­ją­cej pozie, jego wyczysz­czone buty błysz­czą, a na wycią­gnię­tych nogach spo­czywają dwie dziew­czyny ze Świty. Wpa­trzona Zachwyt mruga powoli, muska­jąc rzę­sami cenną koń­cówkę kwiatu Spry­ciarza, brew Odda­nej wije się jak gąsie­nica na pło­ną­cej gałązce, a Roz­pieszczka układa się w nową pozę, wci­ska­jąc piersi w bok zwień­czo­nej kasz­ta­no­wymi wło­sami głowy. Cie­kawe, jaką szem­rzącą obiet­nicę sły­szy uwię­zione w ten spo­sób ucho?_

_Więk­szą część jed­nej strony kręgu zaj­mują Mikrus, Pchła i Meszka Pie­śnia­rze – wojow­ni­cza ściana, groź­nie naje­żona i cuch­nąca jak łóżko nasto­let­niego chło­paka. Bli­sko pokry­tej stru­pami dłoni Mikrusa sie­dzi Oskoma Pie­śniarz. Usta ma usma­ro­wane tłusz­czem i rzuca w moją stronę lubieżne, lecz nie­chciane spoj­rze­nia. Na prawo od niej spa­ce­ruje w kółko Steck Marynd. W przy­ga­sa­ją­cym bla­sku ogni­ska wygląda jak duch. Być może to w brzu­chu tak mu bur­czy, ale prę­dzej trafi go szlag, niż zaspo­koi głód w towa­rzy­stwie tych zwie­rząt. Zdrowy Rycerz Arpo Relent sie­dzi w migo­tli­wym, zło­tym bla­sku, wle­pia­jąc spoj­rze­nie w Pie­śniarzy, pod­czas gdy Tul­gord Vise dłu­bie sobie w zębach szty­chem szty­letu, jak zawsze gotowy w każ­dej chwili wygło­sić ciętą ripo­stę._

_Ostat­nie miej­sce w sze­regu zaj­muje nasz prze­wod­nik. Byśmy nie zapo­mnieli, jak się nazywa, godzi się wygło­sić sto­sowny komen­tarz, który wstrzą­śnie naszą pamię­cią i przy­po­mni nam Sar­dica Muskuła, przy­cup­nię­tego w pta­siej pozy­cji, pew­nego sie­bie niczym kogu­cik, choć być może nieco zbi­tego z tropu wyda­rze­niami._

_Oto wpro­wa­dze­nie postaci, prze­żute tak sta­ran­nie, że możemy mieć nadzieję, iż nawet nie­mowlę się nim nie zakrztusi._

_***_

_Opo­wieść zaczyna się od słów, które padły nagle w bla­sku ogni­ska. Jego żar nie­sie ze sobą ape­tyczny aro­mat. W pół­mroku za nim trzy konie wiercą się i par­skają, a dwa muły przy­glą­dają się im z zazdro­ścią (wydają się więk­sze niż w rze­czy­wi­sto­ści, a te szczot­ko­wane grzywy to znie­waga!). Wielka Suchość jest pokry­tym szro­nem pust­ko­wiem ota­cza­ją­cym ze wszyst­kich stron ogrzaną ogniem wyspę, pełną gła­zów, skał i kar­ło­wa­tych krze­wów. Kareta poskrzy­puje. Coś w jej wnę­trzu się poru­sza. Być może zaro­piałe oko wygląda przez szparę mię­dzy zasło­nami albo ucho przy­ci­ska się do wizjera w ścia­nie powozu, w nadziei, że coś usły­szy._

_W powie­trzu unosi się doty­kalna aura stra­chu, jakby zapo­wiedź potopu._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: