- W empik go
Opowieści o duchach. Zbiór opowiadań - ebook
Opowieści o duchach. Zbiór opowiadań - ebook
Wnętrza zapomnianych bibliotek i zakurzonych antykwariatów, skąpane w blasku świec. Wystarczy uchylić drzwi, by odurzyć się zapachem grozy.
Zbiór klasycznych opowiadań o duchach. Mistrz słowa i nastroju układa historie w taki sposób, że strach chwyta czytelnika za kark jeszcze zanim na arenie pojawi się zjawisko nadprzyrodzone. Niespokojny sen, stary obraz na ścianie czy zapomniany pamiętnik - każdy z tych atrybutów może być portalem dla zjaw i żądnych zemsty duchów. O ich ingerencji często świadczą tylko drobne nieprawidłowości w stanie lub zachowaniu przedmiotów. Trzeba mieć się na baczności!
Prawdziwa uczta dla miłośników niesamowitości spod znaku Lovecrafta.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-3392-5 |
Rozmiar pliku: | 386 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ksiądz Thomas Ashton, doktor teologii, siedział w swoim gabinecie ubrany w szlafrok, z jedwabną czapką na ogolonej głowie — jego peruka wisiała tymczasem na stojaku. Miał około pięćdziesięciu pięciu lat, był dobrze zbudowany, rumiany, miał gniewne spojrzenie i duży odstęp między nosem a górną wargą. W chwili, o której piszę, jego twarz i oczy rozjaśniał poziomy promień popołudniowego słońca, świecącego nań przez wychodzące na zachód wysokie okno. Pokój, do którego wpadało światło, również był wysoki, pod ścianami stały biblioteczki, a między nimi widać było boazerię. Stół pod łokciem księdza okryty był zielonym obrusem, na którym leżały srebrna podstawka z kałamarzami, gęsie pióra, jedna czy dwie oprawne w skórę książki, jakieś pisma, długa fajka i mosiężny pojemnik na tytoń oraz butelka w plecionce ze słomy i kieliszek do likieru. Było to w roku 1730, grudniową porą, trochę po trzeciej po południu.
Powyżej opisałem praktycznie wszystko, na co zwróciłby uwagę powierzchowny obserwator, który zajrzałby do tego pokoju. Co widziały oczy księdza Ashtona, gdy siedząc tam na skórzanym fotelu, wyglądał przez okno? Głównie wierzchołki krzewów i drzewa owocowe rosnące w jego ogrodzie, ale też niemal całą zachodnią część okalającego go muru z czerwonej cegły. Pośrodku muru była brama — żelazna, podwójna, z dość misternym spiralnym wzorem — przez którą ksiądz Ashton widział częściowo krajobraz po drugiej stronie. Za ogrodem teren gwałtownie opadał — prawdopodobnie płynął tamtędy strumień — po czym znów wznosił się stromo, aż do przypominającej park łąki, gęsto usianej dębami, które o tej porze roku były rzecz jasna pozbawione liści. Nie rosły jednak tak gęsto, by nie prześwitywały między ich pniami niebo i horyzont. Niebo było złote, a horyzont, na którym majaczyły odległe lasy, zdawał się fioletowy.
Jednak ksiądz Ashton, który od wielu minut kontemplował ten widok, określił go jednym słowem: „Okropność!”.
Gdybyśmy byli w gabinecie księdza Ashtona, usłyszelibyśmy w tej chwili dźwięk dość szybko zbliżających się kroków — z pogłosu moglibyśmy wywnioskować, że dochodzą z dużo większego pomieszczenia. Ksiądz obrócił się w fotelu i z wyrazem wyczekiwania na twarzy patrzył, jak drzwi się otwierają. Przybyszem była kobieta — tęga pani w sukni z tamtych czasów — choć przedstawiłem pokrótce strój księdza Ashtona, nie podejmę się opisu odzienia jego żony — gdyż to właśnie pani Ashton weszła do pokoju. Wyglądała na zaniepokojoną, a nawet mocno zdenerwowaną i zbliżywszy głowę do głowy męża, bardzo poruszonym głosem szepnęła:
— Źle z nim, kochanie, obawiam się, że nawet bardzo.
— Naprawdę? — zapytał zmartwiony ksiądz Ashton.
Oparł się na fotelu i spojrzał jej w twarz. Kiwnęła głową. W tej samej chwili gdzieś wysoko w pobliżu dwa dzwony wybiły dostojnie trzecią trzydzieści. Pani Ashton drgnęła.
— Nie mógłbyś wydać polecenia, żeby zegar kolegiaty nie wybijał godzin dziś w nocy? Jest tuż nad jego pokojem, będzie mu przeszkadzać we śnie, a sen to dla niego teraz jedyna droga ratunku, to pewne.
— Ależ oczywiście, jeśli naprawdę jest taka potrzeba, to jest to możliwe, ale powód nie może być błahy. Jesteś pewna, że od tego zależy powrót do zdrowia Franka? — zapytał ksiądz Ashton. Jego głos był donośny i dość surowy.
— Jak najbardziej, tak właśnie uważam — odparła jego żona.
— No to skoro tak trzeba, to niech Molly pobiegnie do Simpkinsa i powie mu w moim imieniu, że po zachodzie słońca zegar ma nie wybijać godzin. Aha, a potem niech powie paniczowi Saulowi, że chcę się z nim tu zaraz widzieć.
Pani Ashton odeszła pośpiesznie.
Dopóki ksiądz Ashton jest sam, dobrze by było wyjaśnić trochę tę sytuację.
Do zaszczytów, jakich dostąpił ksiądz doktor Ashton, należała godność kanonika w bogatym kościele kolegialnym w Whitminster, jednym z tych, które przetrwały reformację i zachowały swój statut oraz majątek jeszcze przez sto lat po czasach, o których piszę. Wielki kościół, domy dziekana i dwóch kanoników oraz prezbiterium i jego wyposażenie były nietknięte i w doskonałym stanie. Dziekan, którego najświetniejszy okres przypadł na początek XVI wieku, był wielkim budowniczym i wzniósł przylegający do kościoła przestronny czworoboczny budynek z czerwonej cegły jako dom dla członków kapituły. Niektórzy z nich nie byli już potrzebni na miejscu — po sprawowanych przez nich funkcjach pozostały tylko godności, które nosili duchowni i prawnicy w mieście i jego okolicach. I tak kanonię, która miała dawać schronienie ośmiu czy dziesięciu osobom, zamieszkiwało teraz tylko trzech kanoników, w tym dziekan. Część budynku, która należała do księdza Ashtona, obejmowała dawny wspólny salon i jadalnię. Zajmowała cały bok kanonii i na jednym z jej końców znajdowało się prywatne wejście do kolegiaty. Z drugiego końca, jak już wiemy, był widok na okolicę.
Tyle jeśli chodzi o dom. Co do jego mieszkańców, ksiądz Ashton był zamożnym i bezdzietnym człowiekiem, który adoptował, a raczej wziął na wychowanie osieroconego syna szwagierki. Chłopak nazywał się Frank Sydall i mieszkał tu już od wielu miesięcy, kiedy pewnego dnia przyszedł list od irlandzkiego arystokraty, hrabiego Kildonan (który znał księdza Ashtona ze szkoły) z pytaniem, czy ksiądz nie zechciałby przyjąć do swej rodziny dziedzica hrabiego, wicehrabiego Saula i być dla niego swego rodzaju wychowawcą. Lord Kildonan miał wkrótce objąć stanowisko w ambasadzie w Lizbonie, a chłopiec nie nadawał się do podróży: „nie dlatego, że jest chorowity — napisał hrabia — ale dlatego, że dość dziwnie się zachowuje, albo tak mi się tylko ostatnio zdaje, a moją opinię potwierdziła dziś jego wieloletnia opiekunka, która przyszła specjalnie, by mi powiedzieć, że jest opętany. Ale mniejsza o to, jestem pewien, iż znajdzie Ksiądz Doktor jakiś magiczny sposób, żeby coś na to poradzić. Za dawnych lat miał Ksiądz Doktor dość mocną rękę i w pełni upoważniam Księdza Doktora do robienia z niej użytku wedle uznania. Prawda jest taka, że nie ma tu chłopców równych mu wiekiem czy urodzeniem, z którymi mógłby przestawać, dlatego włóczy się po naszych grodziskach i cmentarzach, a potem wraca i opowiada niestworzone rzeczy, które śmiertelnie przerażają moją służbę. Tak więc ostrzegłem Księdza Doktora i Panią Ashton zawczasu”. Być może to nadzieja na biskupstwo w Irlandii (do czego hrabia zdawał się czynić aluzję w innym miejscu) sprawiła, że ksiądz Ashton zgodził się przyjąć wicehrabiego Saula, a wraz z nim dwieście gwinei rocznie.
Tak więc przybył tu pewnego wrześniowego wieczoru. Gdy wyszedł z powozu, który go tu przywiózł, postąpił do przodu, powiedział coś forysiowi, dał mu trochę pieniędzy i poklepał po szyi jego konia. Nie wiadomo, czy zrobił jakiś ruch, który wystraszył zwierzę, ale niewiele brakowało, żeby doszło do tragedii — koń ruszył gwałtownie, a nieprzygotowany na to foryś spadł z siodła i, o czym się później przekonał, zgubił swoją zapłatę, powóz zaś zawadził o słup bramy i odpadło od niego trochę farby, a jego koła najechały na stopę służącego, który wyładowywał bagaż. Lord Saul wszedł po schodach na ganek, żeby się przywitać z księdzem Ashtonem i w świetle lampy ukazała się jego postać. Był chudym młodzieńcem w wieku około szesnastu lat, z prostymi czarnymi włosami i o typowej dla takich osób bladej karnacji. Wypadek i spowodowane nim zamieszanie przyjął dość spokojnie, ale dał wyraz należytej troski o osoby, które odniosły lub mogły odnieść obrażenia — głosem łagodnym i przyjemnym, choć w jego mowie, co dziwne, nie było śladu irlandzkiego akcentu.
Frank Sydall był od niego młodszy, miał być może jedenaście lub dwanaście lat, ale mimo to lord Saul nie stronił od jego towarzystwa. Frank mógł mu pokazać wiele zabaw, których nie znał w Irlandii, a których chętnie się uczył; ochoczo również czytał książki, choć w domu nikt mu nigdy albo prawie nigdy nie udzielał żadnych lekcji. Wkrótce zajął się rozszyfrowywaniem inskrypcji na nagrobkach w kolegiacie i często zadawał księdzu Ashtonowi wymagające dłuższego zastanowienia pytania o stare księgi w bibliotece. Można przypuszczać, że był też uprzejmy dla służących, bo dziesięć dni po jego przyjeździe niemal prześcigali się w staraniach, by mu dogodzić. W tym samym czasie pani Ashton miała duży problem ze znalezieniem nowych dziewczyn do służby, ponieważ niektóre rodziny w mieście, u których zwykła je pozyskiwać, jak się zdaje, nie miały żadnych kandydatek. Musiała szukać trochę dalej niż zazwyczaj.
Wszystkie te informacje zebrałem z notatek w dzienniku księdza Ashtona i z listów. Są to ogólniki, a my do opowieści potrzebujemy czegoś bardziej wyrazistego i szczegółowego. Znajdujemy to we wpisach, które zaczynają się późną porą tego roku i, jak sądzę, zostały dodane naraz już po wszystkim, ale obejmują tak niewiele dni, że nie ma powodu wątpić, iż autor mógł dokładnie pamiętać przebieg wydarzeń.
W pewien piątek rano lis, a może kot, porwał ulubieńca pani Ashton, czarnego kogucika bez jednego białego pióra. Niepokoiła się już wtedy, gdy mąż jej mawiał, że nadawałby się na ofiarę dla Eskulapa, a teraz była wprost załamana. Chłopcy wszędzie szukali śladów zwierzęcia; lord Saul przyniósł parę piór, które najwyraźniej częściowo spaliły się na stercie śmieci w ogrodzie. Tego samego dnia ksiądz Ashton, wyglądając przez okno na piętrze, zobaczył, że chłopcy bawią się w rogu ogrodu w coś, czego nie rozumie. Frank z powagą na twarzy patrzył się na jakiś przedmiot, który miał w dłoni. Saul stał za nim i zdawał się nasłuchiwać. Kilka minut później bardzo delikatnie położył dłoń na głowie Franka i niemal w tej samej chwili Frank upuścił to, co trzymał, zakrył dłońmi oczy i upadł na trawę. Saul, którego twarz wyrażała wielki gniew, w pośpiechu podniósł przedmiot, który z okna widoczny był tylko jako coś błyszczącego, włożył go do kieszeni i odszedł od skulonego na ziemi Franka. Gdy ksiądz Ashton zastukał w okno, żeby zwrócić na siebie uwagę, Saul uniósł wzrok, jakby przestraszony, po czym rzucił się na pomoc Frankowi, podniósł go za ramię i zabrał stamtąd. Kiedy przyszli na obiad, Saul wyjaśnił, że odgrywali scenę z tragedii o Radamiście, w której główna bohaterka odkrywa przyszły los królestwa ojca za pomocą trzymanej w ręce szklanej kuli i jest wstrząśnięta strasznymi wydarzeniami, które ukazują się jej oczom. Frank tymczasem milczał, patrząc na Saula dość zdumiony. Pani Ashton pomyślała, że musiał nabawić się przeziębienia od mokrej trawy, ponieważ tego wieczoru wydawał się niezdrów, zarówno na ciele, jak i na umyśle. Miała wrażenie, że chce jej coś powiedzieć, ale z powodu natłoku obowiązków domowych nie zwracała na niego uwagi, a kiedy przyszła wieczorem do sypialni chłopców, tak jak to miała w zwyczaju, sprawdzić, czy zabrano świecę i powiedzieć im dobranoc, najwyraźniej spał i zauważyła, że ma na twarzy nienaturalne wypieki; natomiast śpiący lord Saul był blady, spokojny i uśmiechnięty.
Następnego ranka tak się złożyło, że ksiądz Ashton był zajęty sprawami kościelnymi i nie tylko, dlatego nie mógł poprowadzić lekcji dla chłopców. Wobec tego zadał im prace pisemne, które mieli mu potem oddać. Trzy razy, jeśli nie więcej, Frank zapukał do gabinetu i za każdym razem ksiądz Ashton, ponieważ miał akurat gościa, odprawił chłopca dość ostro, czego później żałował. Na obiedzie było tego dnia dwóch duchownych i obaj, jako że sami wychowywali dzieci, zwrócili uwagę, że chłopaka trawi gorączka, w czym mieli dużo racji, i byłoby lepiej, gdyby od razu położono go do łóżka. Kilka godzin później wpadł do domu, krzycząc w sposób naprawdę przerażający, podbiegł do pani Ashton, uczepił się jej i błagał o pomoc, powtarzając w kółko: „Broń mnie przed nimi! Broń mnie przed nimi!”. Wtedy nie było już wątpliwości, że zmogła go jakaś choroba. Zabrano go więc do łóżka w innym pokoju, niż ten, gdzie spał zwykle, i sprowadzono lekarza, który oświadczył, że choroba jest poważna i dotknęła także jego umysł oraz że skończy się tragicznie, chyba że chłopcu zapewni się bezwzględny spokój i będzie mu się podawać zapisane leki uspokajające.
W ten sposób doszliśmy do momentu, od którego zaczęliśmy. Zegar kolegiaty ustawiono tak, żeby nie wybijał godzin, a lord Saul stanął w progu gabinetu.
— Co ma panicz do powiedzenia na temat stanu tego biednego chłopaka? — brzmiało pierwsze pytanie księdza Ashtona.
— Ja? Ależ, proszę księdza, myślę, że wiem niewiele więcej niż ksiądz. Chociaż czuję się trochę winny, że go wczoraj nastraszyłem, jak odgrywaliśmy scenę z tej głupiej sztuki. Obawiam się, że przeze mnie potraktował to wszystko poważniej, niż chciałem.
— Jak to?
— No cóż, opowiedziałem mu różne niedorzeczne historie o jasnowidzeniu, które usłyszałem w Irlandii.
— Jakim znów jasnowidzeniu!
— No wie ksiądz, nasz ciemny lud uważa, że są tacy, co potrafią zobaczyć to, co dopiero się stanie — czasem w szkle, czasem być może w powietrzu i była u nas w Kildonan staruszka, która twierdziła, że ma taki dar. Przypuszczam, że ubarwiłem tę opowieść bardziej, niż powinienem, ale przez myśl mi nie przeszło, że Frank może to potraktować tak poważnie.
— Bardzo się panicz pomylił, w ogóle nie powinien był panicz zajmować się takimi zabobonami, a już na pewno trzeba było pomyśleć, co to za dom i jak bardzo takie zachowanie nie przystoi mojej ani panicza osobie. Ale niech panicz będzie łaskaw wyjaśnić mi, jak to się stało, że kiedy odgrywaliście, jak to panicz mówi, scenę z tej sztuki, coś tak przeraziło Franka?
— Tego właśnie nie wiem. Opowiadał o bitwach i kochankach, Kleodorze i Antygenesie i nagle zaczął mówić coś, czego zupełnie nie mogłem zrozumieć, po czym upadł, tak jak ksiądz widział.
— Tak... A czy nie było to wtedy, kiedy położył mu panicz rękę na głowie?
Lord Saul obrzucił go krótkim spojrzeniem — krótkim i nienawistnym — i po raz pierwszy zdawał się nie mieć gotowej odpowiedzi.
— Mogło to być mniej więcej wtedy — powiedział. — Próbowałem sobie przypomnieć, ale nie jestem pewien. W każdym razie to był zupełnie niewinny gest.
— No cóż — powiedział ksiądz Ashton — czuję się w obowiązku poinformować panicza, że ta zabawa może mieć dla Franka bardzo przykre konsekwencje. Lekarz bardzo pesymistycznie wyraża się o jego stanie... — Tu lord Saul złożył ręce i z powagą spojrzał na księdza Ashtona. — Jestem gotów uwierzyć, że nie miał panicz złych intencji, ponieważ z całą pewnością nie ma panicz powodu, żeby życzyć źle temu nieszczęśnikowi. Ale nie mogę uznać, że jest panicz w całej tej sprawie zupełnie bez winy.
Gdy to mówił, znów dało się słyszeć pośpieszne kroki i do pokoju wpadła pani Ashton, trzymając w ręku świecę — nadszedł już bowiem wieczór. Była bardzo poruszona.
— Chodź! — zawołała — chodź szybko. On umiera.
— Umiera? Frank? Czy to możliwe? Już? — bełkocząc te czy inne słowa, chwycił leżący na stole modlitewnik i wybiegł za żoną.
Lord Saul stał tam jeszcze chwilę. Molly, służąca, zobaczyła, jak schyla się i zakrywa rękoma twarz. Dałaby sobie głowę uciąć — jak później powiedziała — że próbował zdusić śmiech. Następnie, miękko stąpając, wyszedł za pozostałymi.
Niestety, prognoza pani Ashton potwierdziła się. Wolałbym nie wyobrażać sobie w szczegółach ostatniej sceny z życia Franka. Jednak muszę powtórzyć to, co o tym napisał ksiądz Ashton, ponieważ może to być ważne dla tej opowieści. Zapytano Franka, czy chce się zobaczyć jeszcze raz ze swym towarzyszem, lordem Saulem. Jak się zdaje, chłopak był wtedy dość spokojny.
— Nie — odparł — nie chcę się z nim widzieć, ale powiedzcie mu, że obawiam się, że będzie mu bardzo zimno.
— Co masz na myśli, mój drogi? — zapytała pani Ashton.
— To, co powiedziałem — odparł Frank. — Przekażcie mu jeszcze, że mnie już nic nie zrobią, ale on powinien uważać. I przepraszam, ciociu, za twojego czarnego koguta, ale on powiedział, że musimy się nim posłużyć w ten sposób, jeśli chcemy zobaczyć wszystko, co można zobaczyć.
Parę minut później już nie żył. Ashtonowie byli zrozpaczeni, pani Ashton naturalnie bardziej, ale jej mąż, choć niełatwo ulegał uczuciom, również nie mógł się pogodzić z tak wczesną śmiercią swego podopiecznego, a poza tym narastało w nim podejrzenie, że Saul nie powiedział mu wszystkiego i że w tym, co spotkało Franka, miał udział jakiś niezwykły czynnik. Opuścił okryty żałobą pokój i poszedł przez dziedziniec kanonii do domu zakrystiana. Trzeba było bić w dzwon żałobny, największy z dzwonów kolegiaty, wykopać grób na cmentarzu i nic już nie stało na przeszkodzie, żeby zegar kościelny wybijał godziny. Gdy wracał powoli w ciemności, pomyślał, że musi się jeszcze raz zobaczyć z lordem Saulem. Ta sprawa z czarnym kogutem mogła się wydawać błaha, ale trzeba ją było wyjaśnić. To mógł być tylko wymysł chorego chłopca, ale jeśli nie... czy w jednym z procesów o czary, o których czytał, pewnej roli nie odegrał ponury rytuał ofiarny? Tak, musiał się zobaczyć z Saulem.
Raczej odgaduję jego myśli, niż opieram się na jakichś źródłach. To, że doszło do kolejnej rozmowy, jest pewne; pewne jest też to, że Saul nie chciał (albo, jak powiedział, nie potrafił) wyjaśnić słów Franka — chociaż ich treść lub jakaś jej część wyraźnie nim wstrząsnęła. Jednakże nie ma szczegółowego zapisu tej rozmowy. Jest tylko wzmianka, że Saul siedział cały wieczór w gabinecie, a kiedy się żegnał, dość niechętnie, poprosił księdza, żeby się za niego pomodlił.
Styczeń miał się ku końcowi, kiedy przebywający w ambasadzie w Lizbonie lord Kildonan otrzymał list, który po raz pierwszy poruszył tego próżnego człowieka i zaniedbującego swe obowiązki ojca. Saul umarł. Pogrzeb Franka był bardzo ponury. Pogoda była okropna — wiał wiatr i panowała ciemność. Z przedsionka kościoła wyłoniła się trumna, niesiona w kierunku grobu. Dźwigający ją chwiali się pod czarnym, łopoczącym całunem. Pani Ashton została w domu — kobiety nie chodziły wtedy na pogrzeby rodziny — był natomiast Saul, odziany w żałobną pelerynę z tamtych czasów. Jego twarz była biała i sztywna jak u zmarłego. Ale gdy — jak zauważono trzy czy cztery razy — obracał nagle głowę i zaglądał przez lewe ramię, wykrzywiała się w okropnym grymasie strachu i nasłuchiwania. Nikt nie zauważył, kiedy się oddalił — i nikt nie mógł go znaleźć tamtego wieczoru. Całą noc wicher bił w wysokie okna kościoła, wył nad wyżyną i zawodził po lasach. Poszukiwania nie miały sensu — w taką pogodę nie dałoby się usłyszeć żadnego krzyku ani wołania o pomoc. Jedyne, co ksiądz Ashton mógł zrobić, to powiadomić sąsiadów oraz straż i czuwać w oczekiwaniu na jakiekolwiek wieści — i to właśnie zrobił. Wieści przyszły wcześnie rano następnego dnia. Przyniósł je zakrystian, do którego obowiązków należało otwieranie kościoła na nabożeństwo poranne o siódmej. Służąca z błędnym wzrokiem i rozwianymi włosami pognała na górę, żeby powiedzieć o tym księdzu, ten zaś pośpiesznie udał się z zakrystianem do południowych drzwi kolegiaty, gdzie znalazł lorda Saula rozpaczliwie uczepionego kołatki, z głową schowaną w ramionach, z porwanymi pończochami, bez butów, z nogami poszarpanymi i zakrwawionymi.
To właśnie trzeba było powiedzieć lordowi Kildonan i na tym właściwie kończy się część pierwsza opowieści. Frank Sydall i wicehrabia Saul, jedyny syn i potomek Williama, hrabiego Kildonan, leżą we wspólnym grobowcu na cmentarzu kościelnym w Whitminster.
Ksiądz Ashton żył w kanonii jeszcze ponad trzydzieści lat, nie wiem czy spokojnie, ale bez żadnych wyraźnych zmartwień. Jego następca, ksiądz Hindes, wolał swój własny dom w mieście i pozostawił siedzibę starszego kanonika niezamieszkałą. Urząd objął w wieku dwudziestu dziewięciu lat, a umarł w wieku osiemdziesięciu dziewięciu, tak więc za jego kadencji minął osiemnasty, a nadszedł dziewiętnasty wiek i dopiero w 1823 albo 1824 roku starszym kanonikiem został ktoś, kto postanowił zamieszkać w tym domu. Był to ksiądz doktor Henry Oldys, znany być może niektórym z moich czytelników jako autor wielotomowych _Dzieł Oldysa,_ które znajdują się w wielu dużych bibliotekach i najwyraźniej otaczane są wielką czcią, ponieważ tak rzadko ktoś zdejmuje je z półek.
Księdzu Oldysowi, jego bratanicy oraz służbie kilka miesięcy zajęło przeniesienie mebli i książek z plebanii w Dorsetshire do budynku w Whitminster i ułożenie wszystkiego na miejscu. Ale w końcu praca dobiegła końca, a dom (który, choć niewynajmowany, zawsze był utrzymywany w porządku i dobrym stanie) przebudził się i jak domostwo hrabiego Monte Christo w Auteuil znów żył, śpiewał i radował się. Pewnego czerwcowego ranka wyglądał szczególnie pięknie, gdy ksiądz Oldys spacerował przed śniadaniem po ogrodzie i spoglądał ponad czerwonym dachem na wieżę kolegiaty z jej czterema złotymi chorągiewkami na tle nieskazitelnie błękitnego nieba i nieskazitelnie białych chmurek.
— Mary — powiedział, usiadłszy przy nakrytym do śniadania stole i położywszy na obrusie twardy, błyszczący przedmiot — zobacz, co przed chwilą znalazł służący. Może ty będziesz wiedzieć, co to jest, bo ja nie mam pojęcia.
Był to idealnie gładki krążek grubości jednego cala, zrobiony najprawdopodobniej z przezroczystego szkła.
— Nie wiem, w każdym razie jest całkiem ładne — odparła Mary. Była piękną kobietą z jasnymi włosami i wielkimi oczami, miłośniczką literatury.
— Tak — zgodził się stryj. — Tak myślałem, że ci się spodoba. Musiało należeć do kogoś w tym domu — leżało na stercie śmieci w rogu ogrodu.
— Właściwie to ja nie wiem, czy mi się podoba — oświadczyła po kilku minutach Mary.
— Jak to, czemu nie?
— Nie wiem, naprawdę. Może to tylko moja wyobraźnia.
— Tak, ty to żyjesz w innym świecie. Co to za książka... znaczy się, jaki jest tytuł tej książki, od której nie mogłaś się wczoraj cały dzień oderwać?
— _Talizman_. O, ależ by było wspaniale, gdyby okazało się, że to talizman!
— Tak, _Talizman._ W każdym razie cokolwiek to jest, możesz to wziąć. A ja muszę wyjść coś załatwić. W domu wszystko w porządku? Jesteś zadowolona? Służba nie zgłaszała żadnych problemów?
— Nie, skądże, nie mogłoby być lepiej. Jeśli nie liczyć zamka bieliźniarki, o którym ci mówiłam, to jedynym maleńkim problemem są chyba dziwne muchy w tamtym pokoju po drugiej stronie holu, których pani Maple nie może przegonić. Swoją drogą, na pewno ci odpowiada twoja sypialnia? No wiesz, jest całkiem daleko od wszystkich pozostałych.
— Czy mi odpowiada? Oczywiście, że tak — im dalej od ciebie, moja droga, tym lepiej... No już dobrze, tylko mnie nie bij, przyjmij moje przeprosiny. Ale co to za muchy? Czy zjedzą moje płaszcze? Jeśli nie, to jak dla mnie mogą mieć tamten pokój dla siebie. My go pewnie nie będziemy używać.
— Nie, oczywiście. A pani Maple nazywa je pilarzami, to takie czerwonawe owady podobne do komarnic, ale mniejsze, i dużo ich tam siedzi, strasznie dużo. Okropnie wyglądają, ale pewnie nie są groźne.
— Zdaje się, że dużo rzeczy ci się nie podoba tego pięknego poranka — orzekł stryj, po czym zamknął drzwi.
Panna Oldys została przy stole i patrzyła się na krążek, który trzymała w dłoni. Uśmiech na jej twarzy powoli przygasł, a jego miejsce zajął wyraz zaciekawienia i wręcz wytężonej uwagi. Z zadumy wytrąciło ją wejście pani Maple i to jej niezmienne: „Panienko Mary, czy mogę z panienką zamienić parę słów?”.
Kolejnym źródłem dla tej opowieści jest list od panny Oldys do jej przyjaciółki w Lichfield, zaczęty dzień lub dwa dni wcześniej. Widać w nim pewien wpływ poezji panny Anny Seward, duchowej przewodniczki ówczesnych kobiet, znanej niektórym jako Łabędź z Lichfield.
„Moja najdroższa Emily, z pewnością uraduje Cię wiadomość, że ja i mój kochany stryjek nareszcie zamieszkaliśmy w tym domu, który odtąd będzie nas miał «panem» i «panią», tak jak w minionych wiekach miał wielu innych. Możemy tu zakosztować zarówno nowoczesnej elegancji, jak i dostojnej starodawności, których dotąd nasze życie nie znało w takiej obfitości. Choć nasze miasto jest niewielkie, daje nam poznać, w namiastce, ale jednak, słodycz uprzejmej konwersacji — wśród mieszkańców rozsianych po okolicy domostw są tacy, których polor co roku nabiera świeżości przez kontakt z wielkomiejską wspaniałością, inni zaś odznaczają się prostotą i przyjaznym usposobieniem, które sprawiają, że ich towarzystwo jest nie mniej mile widziane. Jeśli zaś jesteśmy znużeni przesiadywaniem w salonach znajomych, tuż za progiem mamy schronienie przed codziennymi pogawędkami i ciętymi ripostami pośród pełnego powagi piękna naszej wspaniałej kolegiaty, której srebrzyste dzwony codziennie wzywają nas do modłów. Spacerując cienistymi alejkami jej zacisznego cmentarza, z roztkliwionym sercem i niekiedy z wilgotnymi oczyma dumamy nad pomnikami młodych, pięknych, starych, mądrych i dobrych”.
Tutaj następuje nagła zmiana tak charakteru pisma, jak i stylu.
„Ale moja droga Emily, nie mogę dłużej pisać tak dbale, jak na to zasługujesz, co obu nam sprawia taką przyjemność. To, co mam Ci do powiedzenia, jest zupełnie inne niż wszystko, co mnie do tej pory spotkało w życiu. Dziś rano stryjek pokazał mi przy śniadaniu znaleziony w ogrodzie szklany lub kryształowy przedmiot tego kształtu (obok znajduje się mały rysunek). Dał mi go, a gdy wyszedł, krążek leżał przede mną na stole. Patrzyłam na niego, nie wiem właściwie po co, przez kilka minut, aż wezwały mnie obowiązki domowe. Uśmiechniesz się z niedowierzaniem, jak Ci powiem, że zaczęło mi się zdawać, że dostrzegam odbijające się w nim rzeczy, których nie było w pokoju. Nie zdziwisz się jednak, że po takim przeżyciu skorzystałam z pierwszej okazji, żeby zamknąć się w moim pokoju sam na sam z tym, co, jak zaczynałam wierzyć, było talizmanem o wielkiej mocy. Nie zawiodłam się. Przysięgam Ci, Emily, na wspomnienie najdroższe dla nas obu, że to, co mi się przydarzyło tego popołudnia, przekracza granice tego, co do tej pory uważałam za prawdopodobne. W skrócie, siedząc w mojej sypialni, w biały dzień, patrząc w kryształową głębię tego krążka, zobaczyłam następujące rzeczy. Najpierw nieznany mi widok pagórkowatej, porośniętej wysoką trawą przestrzeni, na jej środku szare, kamienne ruiny, a wokół mur z nieociosanych kamieni. Stała tam stara, bardzo brzydka kobieta w czerwonej pelerynie i porwanej spódnicy i rozmawiała z chłopcem ubranym wedle mody sprzed być może stu lat. Włożyła mu do ręki coś błyszczącego, a on jej coś innego, co rozpoznałam jako pieniądze, ponieważ jedna moneta wypadła z jej drżącej dłoni na trawę. Po chwili scena ta przeminęła — swoją drogą, zapomniałam dodać, że na kamiennych murach dostrzegłam porozrzucane bezładnie kości, a nawet czaszkę. Następnie patrzyłam na dwóch chłopców; jeden był tym z poprzedniej wizji, drugi był młodszy. Znajdowali się w otoczonym murem ogrodzie i choć był on nieco inaczej urządzony, a rosnące w nim drzewa — niższe, rozpoznałam go jako ponad wszelką wątpliwość ten, na który patrzę właśnie przez okno. Chłopcy najwyraźniej bawili się w coś dziwnego. Coś tliło się na ziemi. Starszy położył na tym swoje dłonie, po czym uniósł je, jak mi się wydawało, w geście modlitwy. Po chwili zobaczyłam — i wzdrygnęłam się na ten widok — że byli cali poplamieni krwią. Niebo nad nimi było pochmurne. Ten sam chłopiec odwrócił się wtedy twarzą do muru ogrodu i skinął obiema uniesionymi rękami, i wtedy zobaczyłam, że coś wyłania się ponad murem — czy były to głowy czy inne części ludzkiego lub zwierzęcego ciała, nie byłam w stanie stwierdzić. Po chwili starszy chłopiec odwrócił się gwałtownie, chwycił ramię młodszego (który cały ten czas obserwował uważnie to, co leżało na ziemi) i razem odeszli w pośpiechu. Wtedy zobaczyłam krew na trawie, mały stos cegieł i, jak mi się zdawało, rozrzucone wokół czarne pióra. Scena skończyła się, a następna była tak ciemna, że być może umknęło mi jej pełne znaczenie. Ale zdawało mi się, że widzę jakąś postać, na początku przyczajoną nisko wśród targanych silnym wiatrem drzew i krzewów, potem biegnącą prędko i nieustannie odwracającą bladą twarz, by spojrzeć za siebie, jakby w obawie przed pościgiem. I rzeczywiście, tuż za nią pędziły niewyraźne kształty, a było ich być może trzy lub cztery, ale tylko zgaduję. Ogólnie rzecz biorąc, ze wszystkich stworzeń najbardziej przypominały chyba psy, choć z pewnością nie były psami, jakie znamy. Gdybym mogła zamknąć oczy i nie patrzeć na ten koszmar, natychmiast bym to zrobiła, ale nie byłam w stanie. Na koniec zobaczyłam, że ofiara wbiega pod jakiś łuk i chwyta się czegoś, a ścigające ją stworzenia dopadają ją i zdawało mi się, że usłyszałam echo rozpaczliwego krzyku. Być może straciłam przytomność, a w każdym razie miałam uczucie, jakbym po chwili ciemności przebudziła się do jasności dnia. Taka, Emily, była wizja — nie mogę tego inaczej nazwać — którą miałam tego popołudnia. Powiedz mi, czyż nie byłam mimowolnym świadkiem pewnej tragedii związanej z tym domem?”.
Następnego dnia panna Oldys kontynuowała list. „Wczoraj odłożyłam pióro, nie napisawszy ci wszystkiego. Nie powiedziałam stryjkowi nic o tym, co przeżyłam — sama wiesz, że jego niezachwiany zdrowy rozsądek z pewnością nie byłby gotów uznać prawdziwości tego wszystkiego i że za najlepsze lekarstwo uważałby senes albo kieliszek porto. Minął wieczór — spokojny, ale nie ponury — i poszłam spać. Wyobraź sobie moje przerażenie, gdy, jeszcze nie w łóżku, usłyszałam coś, co mogę opisać tylko jako odległy wrzask i poznałam, że to głos stryjka, ale podniesiony tak, jak nigdy przedtem. Jego sypialnia znajduje się na oddalonym końcu tego wielkiego domu i droga do niej wiedzie przez staroświecki hol długości około osiemdziesięciu stóp, wysoką, pokrytą boazerią salę i dwie nieużywane sypialnie. Znalazłam go w tej drugiej, gdzie prawie nie ma mebli, w ciemności, a jego świeca leżała w kawałkach na podłodze. Kiedy wbiegłam ze swoją świecą, chwycił mnie dłońmi, które drżały po raz pierwszy, odkąd go znam, podziękował Bogu i zabrał mnie w pośpiechu z pokoju. Nie chciał powiedzieć nic o tym, co go tak przestraszyło. «Ju... jutro» — tyle tylko zdołałam z niego wydobyć. W pośpiechu urządziliśmy dla niego na poczekaniu posłanie w pokoju przylegającym do mojego. Wątpię, żeby zaznał tej nocy więcej wypoczynku niż ja, a mnie udało się zasnąć dopiero nad ranem, kiedy było już całkiem widno, i wtedy dręczyły mnie okropne koszmary — zwłaszcza jeden, który szczególnie odcisnął mi się w pamięci i który muszę przelać na papier, w nadziei, że w ten sposób uda mi się otrząsnąć z wrażenia, jakie na mnie wywarł. W tym śnie weszłam do mojego pokoju ogarnięta silnym przeczuciem czegoś złego i z wahaniem oraz niechęcią, których nie umiałam wyjaśnić, podeszłam do komody. Otworzyłam górną szufladę, w której nie było nic poza wstążkami i chusteczkami, potem następną, w której również nie było nic niepokojącego, i wtedy, aż drżę na to wspomnienie, trzecią, ostatnią — była tam sterta starannie poskładanej bielizny, a patrząc tam z zaciekawieniem i narastającą grozą, zobaczyłam, że coś się tam rusza, aż nagle ze środka wysunęła się różowa ręka i zaczęła błądzić w powietrzu po omacku. Nie mogąc tego dłużej znieść, wypadłam z pokoju i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Ze wszystkich sił próbowałam je zamknąć na zamek, jednak klucz nie chciał się przekręcić, a tymczasem z pokoju dobiegał szmer i łoskot, coraz bliżej drzwi. Nie wiem, czemu nie uciekłam po schodach na dół. Cały czas ściskałam klamkę i na szczęście kiedy to coś potężnym szarpnięciem wyrwało mi drzwi z dłoni, obudziłam się. Być może nie wydaje Ci się to bardzo przerażające, ale zapewniam Cię, że dla mnie było.
Dzisiaj przy śniadaniu stryjek był bardzo małomówny i jak mi się zdaje, wstydził się, że napędził nam w nocy strachu. Ale potem zapytał mnie, czy pan Spearman jest wciąż w mieście, i dodał, że jego zdaniem jest to młody człowiek, który ma trochę rozsądku w głowie. Myślę, że wiesz, moja droga Emily, iż nie jestem skłonna temu zaprzeczyć, a także, iż nie było mi trudno odpowiedzieć na jego pytanie. Tak więc udał się do pana Spearmana i jeszcze nie wrócił. Muszę wysłać Ci to dziwne nagromadzenie wieści najbliższym dyliżansem, bo inaczej może jeszcze długo poczekać”.
Czytelnik słusznie może się domyślać, że panna Mary i pan Spearman zaręczyli się niedługo po tych czerwcowych wydarzeniach. Pan Spearman był młodym kawalerem, który posiadał znaczny majątek w okolicy Whitminster, i nierzadko o tej porze roku spędzał kilka dni w gospodzie King’s Head, rzekomo z powodu interesów. Z pewnością miał jednak trochę wolnego czasu, o czym świadczy obszerność wpisów w jego dzienniku, zwłaszcza dotyczących dni, w których rozgrywa się moja opowieść. Wydaje mi się prawdopodobne, że opisał te wydarzenia jak najdokładniej na prośbę panny Mary.
„Dziś rano złożył mi krótką wizytę stryj Oldys (jakże mam nadzieję, że niedługo będę mógł się tak do niego zwracać!). Rzuciwszy kilka zdawkowych uwag na nieistotne tematy, powiedział:
— Chciałbym, panie Spearman, żeby pan wysłuchał dziwnej historii i powstrzymał się z komentarzami, aż wszystko wyjaśnię.
— Oczywiście — odparłem — może ksiądz na mnie liczyć.
— Nie wiem, co o tym sądzić — powiedział. — Wie pan, gdzie jest moja sypialnia. Daleko od wszystkich pozostałych i idzie się do niej przez wielki hol i dwa czy trzy inne pokoje.
— Czyli jest na tym końcu domu, który jest bliżej kolegiaty? — zapytałem.
— Tak, właśnie. No więc wczoraj rano moja Mary powiedziała mi, że w sąsiednim pokoju roi się od much, jakichś pilarzy, z którymi gospodyni nie może sobie poradzić. Może to wszystko wyjaśnia, a może nie. Jak pan sądzi?
— Ale przecież — odparłem — jeszcze mi ksiądz nie powiedział, co jest do wyjaśnienia.
— Rzeczywiście, ma pan rację. Ale swoją drogą cóż to są te pilarze? Jakiej one są wielkości?
Zacząłem się zastanawiać, czy z jego głową jest wszystko w porządku.
— Jak dla mnie pilarz — odparłem bardzo cierpliwie — to taki czerwony owad, jakby komarnica, ale nie tak duży, może długości jednego cala lub mniejszy. Dość trudno go rozgnieść i moim zdaniem jest... — miałem tu powiedzieć «szczególnie odrażający», ale wszedł mi w słowo:
— Co pan mówi, cal lub mniej, to za mało.
— Mówię tylko to — odparłem — co wiem. Gdyby mi ksiądz opowiedział od początku do końca, co tak księdza intryguje, to mógłbym powiedzieć, co o tym sądzę.
Popatrzył się na mnie w zamyśleniu.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.