Oraz wygnani zostali - ebook
Oraz wygnani zostali - ebook
Oraz wygnani zostali, najnowsza książka Wacława Holewińskiego, to nielinearna i pasjonująca opowieść o życiu hrabiego Ignacego Karola Korwin-Milewskiego: ekscentrycznego szlachcica polskiego pochodzenia, niespełnionego malarza, prawnika, kolekcjonera obrazów, marszanda, sybaryty, właściciela wyspy położonej na Adriatyku, a przede wszystkim – postaci niezwykle ważnej dla polskiej kultury, lecz przy tym całkowicie zapomnianej.
W swojej powieści Holewiński przytacza najważniejsze wydarzenia z życia Korwin-Milewskiego. Opowiada o jego konfliktach z żoną i z kochankami, o jego bliskich relacjach z najważniejszymi polskimi i europejskimi artystami, o jego dzieciństwie, dorastaniu, a także o niezwykłym zmyśle, który pozwolił mu zgromadzić jedną z największych i najcenniejszych kolekcji malarstwa na świecie.
Holewiński zabiera czytelników w podróż po Litwie, Polsce, Niemczech, Włoszech; odmalowuje wieloetniczną i wielokulturową Europę przełomu XIX i XX wieku. Z uwagą przypatruje się swojemu bohaterowi, by w efekcie stworzyć portret człowieka, dzięki któremu możemy dziś oglądać dzieła tak wybitnych twórców, jak Józef Chełmoński, Aleksander Gierymski czy Jan Matejko.
Spis treści
Motto
1. (1898)
2. (1907)
3. (1904)
4. (1875)
5. (1899)
6. (1890)
7. (1913)
8. (1853)
9. (1900)
10. (1857)
11. (1891)
12. (1914)
13. (1917)
14. (1920)
15. (1872)
16. (1924)
17. (1866)
18. (1884)
19. (1904)
20. (1863)
21. (1912)
22. (1901)
23. (1905)
24. (1926)
25. (1871)
26. (1921)
27. (1891)
28. (1904)
29. (1906)
30. (1909)
31. (1893)
32. (1873)
33. (1922)
34. (1904)
35. (1849)
36. (1875)
37. (1881)
38. (1894)
39. (1893)
40. (1906)
41. (1900)
42. (1910)
43. (1901)
44. (1913)
45. (1892)
46. (1924)
47. (1896)
48. (1923)
49. (1870–1911)
50. (1926)
Nota o źródłach fotografii
Przypisy
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-029-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poczuł ostre szarpnięcie za ramię, a zaraz potem jakiś głos. Chwilę jeszcze, zanim otworzył oczy, śnił sen. Barwny, pełen roznegliżowanych kobiet, muzyki i dziwnych kolorów. Usiłował sobie przypomnieć, kto tak malował, ale nikt mu nie przychodził do głowy.
– Panie hrabio, panie hrabio – dotarło do niego gdzieś poprzez szum pociągu. – Proszę się obudzić.
Do diabła, pomyślał, czemu ten Antoni nie daje mu spać? Wczoraj z wieczora nieźle popił i teraz łoskot kół stukoczących o szyny sprawiał, że sama myśl, sam pomysł, że ma się podnieść, przyprawiał go o mdłości.
– Która godzina? – zapytał, nie otwierając oczu, ale już rozbudzony, przytomny.
– Prawie południe.
Pomyślał, że ta podróż, choć miło rozpoczęta towarzystwem pięknej Laury Budzyńskiej, jest jakaś inna niż wszystkie wcześniejsze. Kobieta była łatwiejsza od większości jego kochanek, chętniej pokazywała młode ciało i opowiadała o swoim skretyniałym mężu, za to – co dla większości próżnych i mało rozgarniętych kongresowych szlachcianek było nie do pomyślenia – miała swoje zdanie i o gospodarce, i polityce, carskich ukazach, sądach, a nawet współczesnej literaturze.
Pożegnał ją dwa dni temu na maleńkiej stacyjce, w jakimś Zalisiu, Zakrysiu, czort jeden wie gdzie. Śnieg dookoła, oszronione drzewa i samotny powóz czekający na wracającą z Wiednia kobietę. Za krótko, za szybko, pomyślał. Nawet nie zdążył nacieszyć się jej ciałem.
– Czego ty mnie, durniu, budzisz, a? – wyciągnął rękę i, wciąż nie otwierając oczu, wziął od służącego duży dzbanek. Pił i pił, aż poczuł się nasycony, przepełniony.
– A ot, generał prosi. Śniadanie zjeść.
– Jaki generał?
– Ja tam wiem? Ruski.
Powoli sobie przypominał. Marysin... Wasylij Iwanowicz? A może Iwan Wasiliewicz. Czego on mógłby od niego chcieć?
– A poszoł on k czortu – zaklął dosadnie.
Antoni, nie zważając na jego zły humor, lał wodę do stojącej w metalowej obręczy misy, szykując mu poranną toaletę.
Z tymi ruskimi generałami z reguły było tak, że nim człowiek się obejrzał, już go obejmowali, ślinili się, przepijali. Ciągnęli wódkę jak smoki, aż ich w drgawkach rzucała na ziemię. Sam nigdy nie upijał się do tego stopnia. Lubił dobry alkohol, nawet w dużych dawkach, ale wiedział, kiedy przestać.
– Paliaczyszka^()...
Padlina, pomyślał. Mógłby go kupić z butami i tym jego mająteczkiem. Jednak Wasylij Iwanowicz. Na pewno. Co on gadał? Sól? Jakaś kopalnia. Weksle. Pieniądze. Duże pieniądze. I belgijska spółka.
– W samym ich środku. W samym środeczku – śmiech generała zaświszczał mu w uszach. – Złoty interes. Złoty.
Gołodupiec. Wstał, ale zakręciło mu się w głowie i zanim się wyprostował, ponownie opadł na łóżko. Antoni dobrotliwie wyciągnął rękę i pomógł mu wstać. Przemył twarz i poczuł się lepiej. Służący mokrym ręcznikiem przetarł mu plecy. Czuł, jakby spływały z niego strugi potu. I jeszcze te drgawki, dreszcze.
– Prosił, powiadasz? – zapytał.
– Ordynans pytał o pana hrabiego zdrowie. I zapraszał do generała.
Ich salonki sąsiadowały ze sobą. Wygodnie urządzony wagon pozwalał znieść tygodniową podróż bez większego trudu.
Usiadł w fotelu, a Antoni, jak co dnia, zaczął namydlać mu twarz. Delikatnie przytrzymał nos, a potem, jeszcze przed goleniem, wymasował policzki. Lubił być dobrze ogolony. Służący, który by tego nie potrafił, wyleciałby na zbity pysk, jeszcze zanim dostałby pierwszą wypłatę.
Odświeżony, zlany dobrymi perfumami, poczuł, że wraca do życia. Świeża koszula, wyprasowane spodnie, surdut i marynarka w delikatne prążki. Zaśmiał się sam do siebie. Było go stać na rozrzutność. Na więcej niż rozrzutność.
Antoni wyszedł, a wróciwszy, postawił na stoliku maleńką filiżankę z parującą kawą. Stawiała go na nogi każdego ranka, już od paryskiego dzieciństwa. Kto go tego nauczył? Brattstiger, a może Lentz, w każdym razie ktoś z niemieckiego towarzystwa. Podniósł naczynie do twarzy, ale zanim wziął pierwszy łyk, powąchał. Taaak. Taaak. Uwielbiał ten aromat. W domu kawę mełła Astiacha. Tylko ona dotykała ziaren. Stara czarownica. Zawsze była stara. Nawet czterdzieści lat temu. Jak to możliwe? Pokurczona, z przekrwawionymi oczyma. Kiedyś, jako młody chłopak, widział ją nago. Wysuszona skóra, pomarszczona, obwisłe piersi i siwe włosy między nogami. Pierwsza baba, jaką widział nago, i taki potwór. Matka trzymała ją za jakieś dawne zasługi i nie obarczała żadnymi obowiązkami. Poza kawą. Złote życie.
Wyjął z kieszonki zegarek z wygrawerowanym napisem: „le style, c’est l’homme”^() i kilkoma szlachetnymi kamieniami w obsadzie. Przez chwilę myślał o Buffonie^(), autorze tych słów. Od dawna podejrzewał, że rzucane przez ludzi maksymy nijak się mają do rzeczywistości. Faktycznie, minęło południe. Odsunął firankę, przetarł zaparowaną szybę. Psa by nie wygnał na taki ziąb, pomyślał. Poczuł kłucie w prawym boku.
Tak, miał dziś dokończyć rozmowę z Marysinem. Czas już był po temu najwyższy.
Uśmiech generalskiego ordynansa bardziej przypominał nerwowy tik niż szczerą zachętę.
– Skażitie... – Korwin-Milewski zaczął, ale doszedł do wniosku, że nie będzie tracił czasu po próżnicy. Wszedł do wagonu generał-majora, młodego jeszcze, co najwyżej czterdziestoletniego mężczyzny z siwiejącymi bokobrodami i wysuniętą do przodu szczęką, którą, miał nieodparte wrażenie, poruszał w każdej sekundzie swojego życia.
Generał siedział tyłem do drzwi, a naprzeciwko, na rozłożystej kanapie, pół leżąc, pół siedząc, uprzyjemniały mu życie dwie wymalowane kokoty, z którymi przekomarzał się po francusku z dziwnym, gardłowym akcentem, świadczącym, że jego guwernantka najpewniej pochodziła gdzieś spod hiszpańskiej granicy.
Kobiety na widok eleganckiego mężczyzny zaszczebiotały. Generał ruchem dłoni kazał im się zbierać, a sam, szeroko otworzywszy ramiona, wykrzyknął po rosyjsku:
– Ignatij Oskarowicz, drug moj.
Zanim Korwin-Milewski zdążył cokolwiek powiedzieć, Marysin wrzaskiem przywołał ordynansa i kazał nakrywać do stołu.
Jedząc, Rosjanin co i raz opowiadał historie z Kaukazu, gdzie służył przez sześć lat i gdzie – tak to przynajmniej wyglądało – służyłby do dziś, gdyby nie zdumiewająca kariera obecnego ministra, wuja od strony matki w trzecim, a może i czwartym pokoleniu. Opowiadał o hardych góralach, czort wie, Awarach, Lezginach, Lakach, Dargijczykach, a może Czeczenach? Sam ich chyba nie potrafił odróżnić. O górskich aułach, w których batiuszka car w żaden sposób nie był panem i gdzie życie można było zakończyć w każdej dolinie, w każdym żlebie czy przełęczy.
Korwin-Milewskiemu znów zakręciło się w głowie. Poprosił o kieliszek wódki.
– Ależ oczywiście – generał był wyraźnie zafrasowany.
Bez zbędnych ceregieli wypili jeden, potem drugi, przy trzecim Rosjanin ledwie umoczył wargi.
– Si jeunesse savait, si vieillesse pouvait^() – ni z tego, ni z owego Marysin postanowił popisać się swoją francuszczyzną.
Krugłyj durak^(), pomyślał, ale przecież nie po to tu szedł, aby obrażać gospodarza. Więc tylko uśmiechnął się szeroko, tak jakby alkohol zdominował już wszystkie jego myśli. Wiedział, że generał niezbyt wysoko ceni jego inteligencję, i świadomie chciał przed nim odegrać swoją rolę. Poprosił o dokumenty. Rosjanin trochę się krygował, zachęcał do jedzenia, ale wreszcie wyciągnął papiery.
Hrabia wczytał się w nie uważnie. Jeśli tylko były autentyczne, faktycznie mogły dać kilkaset tysięcy rubli w jeden rok. Marysin, jak się okazało, nie był głupcem. Zwietrzył okazję i, jak dobry myśliwski pies, chwycił i nie puszczał. Sól w charkowskiej guberni mogła być cenniejsza od złota.
Generał zaśmiał się nerwowo. Czekał i czekał, a Korwin Milewski nie odrywał oczu od papierów. Niech czeka, hrabia ani myślał ułatwiać mu zadania. Czterdzieści dziesięcin^() ziemi w samym środku belgijsko-reńskiej własności. Może tę spółkę zniszczyć, jeśli tylko zainwestuje odpowiednie środki. Ale to przecież też nie durnie. Marysin to dla nich żaden przeciwnik, ale on? Bogacz, jakich mało. Włożyć i wyjąć. Albo za rok, dwa odsprzedać.
Od niechcenia zadał jakieś pytanie, potem jeszcze jedno, a potem podpisał dokumenty. Pięćdziesiąt pięć tysięcy rubli. Lubił ryzyko, ale zwykle kalkulował; liczył szybciej niż inni i dwa zawsze było dwa, nigdy trzy, a tym bardziej cztery. Ale tym razem czuł dreszcz emocji, nawet nie dlatego, że spodziewał się wyciągnąć z tego majątek, raczej dlatego, że w wyobraźni widział miny tych Belgów, kiedy zacznie wiercić, kiedy rozgłosi w prasie, że jego złoża w niczym nie ustępują tym w Wieliczce, a co więcej, że jego sól jest tańsza od tej kopanej trzy wiorsty dalej.
Nieświadom jego myśli Wasylij Iwanowicz, pewien, że ten głupi Polak dał się omotać jak mały chłopiec, wlał w siebie niedopitą wódkę, a potem głośno odetchnął. Siedzący naprzeciwko hrabia poczuł w tym oddechu i pogardę, i smród nadpsutych zębów.2. 1907
Gubernator Steblin-Kamiński był postawnym, lekko łysiejącym mężczyzną. W mundurze, w spodniach z lampasem, z gwiazdą na piersi, gdyby nie żółtawe, chorobliwe sińce pod oczyma, byłby tak typowy dla carskich urzędników jak portrety cara w gmaszysku, w którym przyjmował interesantów.
Rękę miał delikatną, małą. Wyciągnął ją, słabo przytrzymał dłoń Ignacego, a już w następnej sekundzie schował za siebie.
Kazał siadać wprost naprzeciw siebie, za wielkim biurkiem. Zanim zaczął mówić, trzy razy odchrząknął, potem z kieszeni wyjął białą chusteczkę, starannie wytarł nią czoło i policzki.
– Gorąc – wyjaśnił, bo i faktycznie od miesiąca żar w Wilnie lał się z nieba taki, że kto mógł, chronił się w cieniu. Nawet w budynku temperatura sięgała trzydziestu stopni.
– Pan hrabia był łaskaw... – wskazał na pismo, które wyciągnął ze sterty innych papierów.
Milewski kiwnął głową.
– I pan, hrabio, z tym do mnie?
Pismo wzięło się ze złości. Policmajster z Brzeczy wziął tysiąc rubli łapówki. Stać go było, żeby stracić, ale... Co cesarskie, oddaj cesarzowi. W tym ogromnym imperium łapówka nie była niczym nadzwyczajnym, wręcz przeciwnie. Cały system był na nich oparty, ale wziąłeś... A słowo droższe od pieniędzy.
– Nie załatwił? – gubernator nawet nie próbował kryć rozbawienia. – Skatin^(). Wziął i nie załatwił? Pan hrabia sam by mógł go kazać obić...
Tym razem i Korwin-Milewski zaśmiał się perliście.
– Policmajstra? Ja? Obywatel ziemski?
– Pan hrabia jest żartowniś jakich mało. Po-skar-żyć się... Po-skar-żyć...
Siedząc przed tym ogromnym biurkiem, na chwilę zapatrzył się w piękną wolutę^(). Na moment wrócił do Monachium, do tych wspaniałych lat pełnych posągów, świetnego malarstwa, mistrzów w Akademii. Może jesienią w podróż... Albo na wyspę...
– I co ja mam z tym zrobić, panie hrabio? Z tym, jakże mu tam, Busse? – carski namiestnik przywołał go do rzeczywistości wyciągniętym wskazującym palcem.
– Busse, ekscelencjo – powtórzył Ignacy – Siergiej Josifowicz Busse.
– Na trusliwawa mnoga sabak^(). Toż ten osioł sam sobie bicz ukręcił. Wziął ile trzeba – przez chwilę się zastanawiał. – Dokładnie ile trzeba – powtórzył. – Aż cóż to za sprawa prosta – żachnął się, a potem roześmiał. – Najwyżej tysiączek.
Gubernator nie był specjalnie skory do karcenia swoich podwładnych. Przysłany do Wilna trzy lata temu, był całkowitym przeciwieństwem swego okrutnego poprzednika. Chciał spokoju, chciał, aby wszyscy byli zadowoleni, aby nikt nie zmuszał go do podejmowania drastycznych decyzji. Patrzył na tego Polaka z rozbawieniem. Coś tam miał na sumieniu. Próbował sobie przypomnieć, ale niezbyt dobrze mu szło. Jakaś awantura, pojedynek. Gwałtownik, pomyślał. To zresztą i po twarzy dawało się zauważyć. Ale przyjść ze skargą na łapownika? Poczuł, że pod mundurem pot zaczyna mu spływać strużkami z pleców aż do opiętych na tyłku spodni. Chętnie napiłby się z Marią Antonowną herbaty. Samowar... Usiadłby pod drzewem, rozpiął ten przeklęty mundur. Gotował się, złość zaczynała w nim kipieć. Poczuł drgający na prawym policzku mięsień. Wziął, skatina, powtarzał sam do siebie, wziął i nie załatwił. Tak być nie może.
Podniósł dzwonek stojący na biurku, zadzwonił. Niemal natychmiast w drzwiach stanął pochylony mężczyzna. Gubernator przywołał go do siebie. Podał mu pismo. Urzędnik przeczytał, a potem zastygł w bezruchu.
– To bydlę – gubernator nie krył odrazy – to bydlę wzięło od hrabiego tysiąc rubli łapówki. Tysiąc – powtórzył, jakby suma przekraczała granice wyobraźni zebranych w komnacie. – Zamiast załatwić, wziął – zakrztusił się – zamiast załatwić, do kieszeni schował. Jak uczciwy człowiek ma tu żyć?
Popatrzył na urzędnika, a ten, nic nie rozumiejąc, rozdziawił tylko gębę i patrzył przerażony na zwierzchnika.
– Ja go, ja go... ! – gubernator sam czuł, że przesadza z gniewem, ale postanowił do końca odegrać swoją rolę. – Jutro mi go tutaj... – wykrzyknął. – Na Sybir...
Gestem ręki odprawił podwładnego i w jednej chwili poczuł, że mu ulżyło. Da dobry przykład. Inny trzy razy się zastanowi, zanim ukradnie.
Nie wiedzieć kiedy Polak wstał i zaczął mu dziękować. Coś nawet bąknął, że za srogo, że nie to było jego intencją, że może wystarczy jakaś nagana.
– Małczi, durak – gubernator szepnął niby sam do siebie, ale wiedział, że Korwin-Milewski z ruchu jego warg odczytał wypowiedziane słowa.
Do wyjścia z pałacu odprowadził go Popławski, porucznik, ziomek oszmiański.
– Jak staruszek? – zapytał.
Korwin-Milewski przystanął na chwilę, jakby sobie coś przypominał, potem, opierając się całym ciężarem na wąziuteńkiej – ostatni krzyk mody – lasce ze złoconą kulą u nasady, złapał się za szczękę.
– Ząb przeklęty. At. Był policmajster – pociągnął kciukiem lewej dłoni po kciuku prawej – a jutro już go i nie będzie.
Popławski, niezorientowany w sprawie, popatrzył na niego niepewnie. Ale obznajomiony z dziwactwami nie tylko hrabiego, ale i jego brata, nie zamierzał wdawać się w dyskusję. Bo i po co? On, szarak, i ten bogacz, w powszechnej opinii mądrzejszy od brata, „ekscelencji Skorpiona”. Przypomniał sobie wierszyk krążący po Petersburgu:
Po ulice bieżit sobaka
Idiot Milewski tich i mił
Gorodowoj smotri odnako
Cztob on jejo nie ukusił^().
O którym tak mówiono? Przez chwilę usiłował sobie przypomnieć, ale za nic w świecie nie mógł rozstrzygnąć, czy chodziło o Hipolita, czy Ignacego. Słyszał o gniewnych porywach zarówno jednego, jak i drugiego. Jaka matka, taki syn, pomyślał. Grzecznie pomógł mu wsiąść do czarnego landa. Woźnica, nie czekając polecenia, ruszył spod pałacu.
– Do Waleta – rozkazał hrabia.
Walet to była najmodniejsza knajpa Wilna końca XIX wieku. Miał tam swój stolik i towarzystwo, co prawda nie tak bogate jak on, ale takie, z którym lubił wymieniać opinie.
Ledwie usiadł, pojawił się starzec, garbaty Zuber, świetny adwokat, jeden z tych, którzy wygrywali sprawy pozornie nie do wygrania. Opowiedział jakąś sądową anegdotę, błysnął wydanym dziś nakazem płatności weksla, szybko wypił wódkę o dziwnym, mocnym zapachu anyżu i zniknął, popędzany przez dużo młodszego mężczyznę, którego hrabia widział pierwszy raz w życiu.
Zamówił na początek śledzie, potem kołduny, kulebiak, cielęce sznycle na ostro, a do tego wódkę. Nie przeszkadzał mu, jak innym, ani hałas, ani upał. Jadł i jadł. Czasami wymienił z kimś jakąś uwagę, czasami wydłubał długą wykałaczką resztki jedzenia spomiędzy zębów, czasami gwałtownym gestem odpędził żebraka, z którym inni ledwie sobie radzili.
Nie był skory do jałmużny. Pan Bóg co prawda nakazywał wspierać potrzebujących, ale – zastanowił się nad argumentem, który świeżo przyszedł mu do głowy – nie określił formy.
Wypił jeden kieliszek, potem drugi. Co za kraj, pomyślał, cofając się do wizyty u gubernatora. Z tym policjantem trzeba było uważać. Niedobrze mu patrzyło z oczu. Chciwiec. Każdy co prawda wyciągał łapę jak po swoje, ale ten był szczególny. Rozsiadł się w salonie i perorował. Drzewo. Milewski ciął i ani myślał przestać. Aż się pojawiła gadzina. Wiedział, że nic nie poradzi, dawał, jak wszyscy w Rosji, i odzyskiwał, jak wszyscy. No, może trochę szybciej niż wszyscy. Trzeba podziękować Panu Bogu, świecę zapalić, a może i mszę zamówić. Że też nikt do tej pory nie odważył się zaprotestować, przed samym sobą udał zdziwienie. Przypomniał sobie Kaspara Jasensa. Podły był z niego malarz, ale kompan przedni. Pierwszy do bójki, pierwszy do burdelu, pierwszy do krytyki.
– Ty, Milewski, ciebie zeżrą za tę twoją bezczelność. Rybią łuską cię zasypią – mawiał.
Do dziś nie zrozumiał, co Niemiaszek miał na myśli.
Odbiło mu się śledziami. Coś z nimi było nie tak. Przepił jeszcze jednym kieliszkiem wódki. Poprosił o gazetę. Spojrzał na tytuły. Znów do kogoś strzelali w Petersburgu. Przez chwilę czytał z zainteresowaniem, ale zorientował się, że informacja jest z drugiej, a może nawet z trzeciej ręki.
Ktoś mu się ukłonił. Kiwnął głową i choć początkowo nie rozpoznał siwego, ale niestarego mężczyzny, uśmiechnął się do niego szeroko. Przez twarz tamtego przebiegł grymas. Stanisław Stankiewicz, przypomniał sobie nazwisko. Odkupił jego resztówkę^(). Tak, to z pewnością on. Za cały majątek zapłacił marne grosze. Jaki tam majątek? Stankiewicze to był dobry ród, ale po powstaniu poszli w rozsypkę. Ojciec i dwu braci na Sybir, któryś uszedł do Prus, a stamtąd, przez Francję, do Ameryki. Matka została z pięciorgiem drobiazgu, a Stanisław był z nich najstarszy. Ile dziś mógł mieć lat? Pięćdziesiąt? Najwyżej.
Pan Bóg chroni, pomyślał. Tylko głupiec stawia wszystko na jedną kartę. A i ta była w powstaniu fałszywa. Z gorszego metalu. Zaśmiał się. Metafora mu się spodobała.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------