- W empik go
Ordynat Michorowski - ebook
Ordynat Michorowski - ebook
Kontynuacja najsłynniejszego polskiego melodramatu „Trędowata”. Powieść kończy się śmiercią Stefci Rudeckiej, niezamożnej szlachcianki, która zdobyła serce Waldemara ordynata Michorowskiego. Dziewczyna została zadręczona przez niechętnych jej arystokratów, którzy nie mogli pogodzić się z tym, że ktoś skromnego pochodzenia zajął miejsce należne – w ich opinii – jedynie dziedziczce magnackiego rodu.
Rodzina Waldemara oczekuje, że ordynacja dostanie potomka. Tymczasem młody ordynat żyje wspomnieniami, rozpamiętuje śmierć ukochanej Stefci... O względy ordynata zabiega Lucia, baronówna Elzonowska. W Lucii natomiast kocha się głęboko – choć bez wzajemności – Bohdan hrabia Michorowski. Konkurentem do ręki baronówny jest też hrabia Brochwicz.
Podczas balu sylwestrowego mają być ogłoszone oficjalne zaręczyny Lusi z Brochwiczem. Dochodzi jednak do nieprzyjemnego incydentu. W jego wyniku Bohdan wyzywa na pojedynek Brochwicza, ale Waldemar – jako głowa rodu – korzysta z prawa pierwszeństwa i staje na placu zamiast Bohdana. Brochwicz pada...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-122-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Rozdział XXXV
Rozdział XXXVI
Rozdział XXXVII
Rozdział XXXVIII
Rozdział XXXIX
Rozdział XL
Rozdział XLI
Rozdział XLII
Rozdział XLIII
Rozdział XLIV
Rozdział XLV
Rozdział XLVI
Rozdział XLVII
Rozdział XLVIII
Rozdział XLIX
Rozdział L
Rozdział LI
Rozdział LIIRozdział I
Płomień rósł, potężniał. Jaskrawe języki, wymykając się zdradziecko z szarych mas budowli, strzelały w górę śmiałym pędem. Jak żmije kurczą się i prostują swe śliskie cielska do skoku, tak rozżarte bicze ognia, skotłowane w kłębek, rozwijały się gwałtownie i parły z wściekłą zajadłością coraz wyżej do szczytów.
Warkot i świst złowrogi brała w siebie moc marcowa; szare masy fabryczne, spiętrzone kominy – rysowały się nikle w czarnych przestworzach. Teraz otaczał je u dołu krwawy wieniec, niby z krzewów korali, ale ruchomy, szarpiący się w żądzy niszczenia. Straszliwe zygzaki pełzły wężowym skrótem, prężyły się, buchając grzywą purpury i złota. I rosły jak tytany, i szalonym tańcem rozchichotanych demonów goniły za sobą, łącząc w piekielnych uściskach rozwielmożnione, żarłoczne cielska.
Już nie krzewy korali, lecz rozpasane fontanny ognia otaczały budowle. Zapaliło się niebo, różowe płachty na chmurach wchłaniały czerwień. Pożoga nabrała rozpędu, waliła w czeluść nocy hukiem, przerażającym gwizdem ognistych batów; niosła w czerwone obłoki olbrzymy dymów. Rozjaśniła się okolica, morelowy odblask lunął na śniegi. Pożar sypał potokami iskier. Deszcz z gwiazd purpurowych i złotych, ciskanych z żywiołową furią zarażał inne dachy, opalał drzewa. Wulkan wybuchał za wulkanem. Kilka ich ziało potężnie, rozlewając się w bezmierny ocean fal.
Sadza dymów rosła w bór, zbity, huczący, ziemia wydała głuchy jęk, szedł po niej grzmot, niby dreszcze przerażenia.
Żywioł szalał. Ostre gwizdki sygnałów umilkły, mrowisko ludzkie cofnęło się w popłochu. Wielki dzwon alarmowy wydawał krótki urywany krzyk.
Gore! Gore!
Kaski strażników migały w tłumie jak pochodnie. Wiły się nad głowami przerażonych ludzi grube węże sikawek, warczały cienkie tasiemki wody, ginąc w otchłaniach ognistych.
Trzask tryskających pomp zagłuszały ryczące kłębowiska szatanów. Okropność bezmierna ogarnęła ludzi. Szalony strach skuwał ich na miejscu. Paliły się niebo i ziemia.
I coraz słabiej, ciszej, boleśniej wołał dzwon resztkami sił. Gore! Gore!
Nagle niebem, powietrzem, ziemią szarpnął gwałtownie straszliwy huk. Ludziom zdawało się, że ziemię wysadzono dynamitem.
Ze środka rozpalonego muru wielkiego budynku wybuchnął niebieskofioletowy słup ognia, znów się skurczył, rozwalił mur i, jak lawa z wulkanu, runął po stoku góry niebieską rzeką palącego się spirytusu.
Pękł zbiornik w gorzelni.
Pożar przy błękitnej szarfie płynącego alkoholu stał się żółtym i jakby zmalał. Wykwitły z pożogi bukiet płomieni odmiennej barwy zaćmił go na chwilę. Lecz nie zmniejszył – żądza zniszczenia rwała z siłą naprzód.
* *
*
Tłum ogarnęła panika. Ludzie z wrzaskiem uciekali przed pędzącą rzeką spirytusu. Szał zawładnął żywiołem i ludźmi. Potop, zawieja ognia do obłędu doprowadziły umysły. Tłumy darły się, przewracały, biegnąc na oślep i wpadając na siebie. Szloch, krzyk ludzki zmniejszały się chwilami i wówczas słychać było pojedyncze głosy, tu i tam rozsiane, głosy stanowcze, fanatyczne. Czasem, pod wpływem mówców, kilkadziesiąt pięści wznosiło się ponad głowami, wygrażając strażakom. Inni z przekleństwem grozili w przeciwną stronę pożogi. A pojedyncze głosy w przerwach łomotu, trzasku, świstu płomieni, dominowały ciągle.
– Zabiją nas – szeptali strażacy.
– Ratować! – brzmiała komenda dowódcy.
– Nie uratujemy.
Pożar huczał, jak tysiące trąb powietrznych.Rozdział II
– Romny palą się! Gorzelnia ordynacka płonie! Parowe młyny! – rozlegały się po okolicy przerażone głosy.
W jaskrawym świetle pożogi bielały w oddali mury bliższych folwarków. Jasność, żar piekący rozdzierał noc na daleką przestrzeń.
Śniegi, leżące blisko ognia, stajały w brudnych kałużach odbijając gorące łuny. Rozżarzone głownie, warkocze iskier z sykiem grzęzły w błocie, buchając resztkami ognia, jak zmęczone bestie pianą. Zdawało się, że słońce spadło na ziemię, rozprysło się i skłębia, ciska w górę, rzucając dokoła swe zabójcze pasma, niby macki potwora.
Wyniosłe baszty i wieżyce ordynackiej siedziby rozbłysły w świetle.
Róż wsiąknął w mury; krwawo świeciły szyby okien.
Z wielkiej bramy sklepionej wypadł ostrym galopem mały orszak konnych i gnał do pożaru fantastyczny, jak hufiec upiorów. Na czele biegł koń czarny, zziajany, z rozwianą gęstwą ogona i grzywy. Pożar grał mu w źrenicach; nozdrza niosły pochodnie. Cwałował naprzód, świecąc marmurową piersią. Unosił na grzbiecie smukłą sylwetkę jeźdźca w rozniesionej przez pęd burce, spiętej tylko na ramionach.
Już dopadali pożaru, gdy zastąpił im drogę inny jeździec bez czapki, z osmoloną czupryną i okopconą twarzą. Konie, wstrzymane gwałtownie, stanęły dęba. Zapytania i odpowiedzi skrzyżowały się:
– Jaki powód?
– Podpalone... wszystkie rogi zajęte. Obcy ludzie... dowodzą agitatorzy!
– Wszystkie straże są?
– Tak, panie ordynacie.
– Ratować domy robotników i służby; od fabryk odstąpić. Żywo!
– Młyny zgorzały. Ale spirytus, panie ordynacie!...
– Słuchać komendy! Ludzie ważniejsi. Na miejsce, Badowicz!
Głos brzmiał spokojnie, ale stanowczo.
W tej chwili właśnie pękł zbiornik alkoholu. Oślepiająca rakieta, piorunowym grzmotem cisnęła się pod różowy strop nieba i potoczyła z góry, warcząc przeraźliwie, wprost na ordynata.
Olbrzymi strzelec i dwaj inni gwałtownie odciągnęli karego wierzchowca daleko na stronę. Oniemieli z przestrachu, bladzi, wydali okropny okrzyk zgrozy.
– Panie ordynacie... dalej... dalej! – Tu ogień dosięgnie!
– Dziękuję wam. Brunon i Jur do pożaru; ratować mieszkania! Pan do naczelnika straży na pomoc.
Łowczy Urbański skłonił się.
– Ale, panie ordynacie, samemu niebezpiecznie... obcy ludzie... bunt.
– Proszę być spokojnym.
Ordynat został sam. Silnie trzymał rozgorączkowanego konia, lecz Apollo walił kopytami, bryzgając błotem. Chrapał wściekle, przysiadał na tylnych nogach, z nozdrzy ział ogniem.
Spod czarnej czapki ordynata szare oczy błyszczały łuną pożaru. Brwi miał zmarszczone w gęsty łuk. Smagła, szczupła twarz zabarwiła się ogniście. Patrzył w rozpętaną przemoc ognia spokojniej od Apolla, tylko nozdrza grały mu prędko, podniecone wewnętrzną gorączką i swędem spalenizny.
– Co ja im zrobiłem?... Czy to zemsta? Za co?... myślał poruszony.
– Agitatorstwo... bunt... Więc fala przyszła i tu?!
Uśmiech ironiczny błąkał się na jego ustach, przemknął po wydatnych rysach i zawieją sarkazmu omglił szare źrenice.
– Bydło! – wyrzuciły skrzywione wargi. – A przecież mają naukę; daję im ją – myślał z goryczą.
– Owczy pęd! I jeszcze słabe mózgi!
Już był podniecony ideą ocalenia zbłąkanych tłumów.
Ostrogami trącił Apolla, ruszył w huczące masy ludu, w burzę ognia i dymów.
Lecz powstrzymał go olbrzymi Jur, chwytając konia za uzdę.
– Jaśnie panie!... tam nie można... tam grożą... przeklinają.
Ordynat parł naprzód.
– Kogo przeklinają? Mnie?
– Jaśnie pana... to podlecy.
– No, dobrze. Mówiłem ci: ratować mieszkania! Ruszaj do pożaru!
– Jaśnie panie...
– Ruszaj!...
Głos ordynata zasyczał. Jur znikł w tłumie.
– Zabawna historia! – myślał Michorowski. – Tego jeszcze nie widziałem. Ciekawym!
I z uśmieszkiem lekceważenia wtłoczył konia w skłębione rojowisko ludzkie.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.