Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Orlando - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 czerwca 2025
4152 pkt
punktów Virtualo

Orlando - ebook

Jedno z najbardziej oryginalnych i brawurowych dzieł w literaturze XX wieku w nowym – pierwszym od 30 lat – przekładzie Agi Zano.

Orlando rodzi się jako chłopiec. Pragnienie namiętności, przygody i spełnienia wyrywa go z jego czasów. Podróż za marzeniami zaczyna się w elżbietańskiej Anglii i przez czasy imperium osmańskiego prowadzi aż do lat dwudziestych minionego wieku. W połowie podróży Orlando staje się kobietą. Przemiana płci staje się psychologicznym, cywilizacyjnym i kulturowym przeżyciem.

Woolf zadaje pytania o to, jak płeć wpływa na życie jednostki, jakie są wobec niej oczekiwania, a także o to, jak społeczeństwo kształtuje nasze życie na podstawie tej kategorii. Autorka eksperymentuje również z formą biografii, tworząc fikcyjny i wymykający się konwencjom życiorys. Iskrząca się od humoru, ironii i satyry powieść jest także pełna nawiązań do literatury, sztuki i historii.

Orlando uznaje się za najważniejsze dzieło Virginii Woolf i tekst pionierski w kontekście literackiej analizy płci.

*

Orlando, czyli najsłynniejszy bodaj list miłosny kobiety do kobiety w prozie anglojęzycznej, który jest także przypowieścią o tożsamości płciowej, fantazją, łże-biografią, powieścią rozwojową, literacką mistyfikacją i pamfletem na świat literatury, nie przestaje fascynować: początkowo uznawany za ekstrawaganckie dzieło wielkiej pisarki, okazuje się tekstem o wywrotowej mocy.

Nawet jeśli znamy poprzednie, powstałe ponad trzydzieści lat temu tłumaczenia, przeczytajmy przekład Agi Zano, a potem przeczytajmy go raz jeszcze, bo kolejne lektury tylko mu – i nam – służą. Sięgnijmy po tę edycję: to pierwsza z ilustracjami będącymi integralnym elementem zabawy, do której zaprasza nas Woolf.

Jerzy Jarniewicz

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68367-46-1
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

CHŁO­PIEC – płeć jego nie bu­dziła bo­wiem wąt­pli­wo­ści, choć ów­cze­sna moda ra­czej je po­głę­biała za­miast roz­wiać – był za­jęty wy­mie­rza­niem cięć gło­wie Maura zwi­sa­ją­cej z belki u po­wały. Barwą przy­po­mi­nała starą piłkę do gry, kształ­tem z grub­sza rów­nież, je­śli nie zwra­cać uwagi na za­pad­nięte lica i parę kę­pek wy­schłych, szorst­kich wło­sów, na wzór tych, co po­ra­stają orzech ko­ko­sowy. Głowę strą­cił z sze­ro­kich bar­ków po­ga­nina oj­ciec, a może i dzia­dek Or­landa, gdy nie­szczę­śnik ów rzu­cił się nań gdzieś na za­la­nej księ­ży­co­wym bla­skiem afry­kań­skiej rów­ni­nie; te­raz ko­ły­sała się ła­god­nie a nie­ustan­nie w prze­wie­wie, który za­wsze cią­gnął przez pod­daszne po­koje ogrom­nego do­mo­stwa lorda, co wy­szedł ze star­cia zwy­cię­sko.

Oj­co­wie Or­landa jeź­dzili przez pola as­fo­deli, przez pola ka­mie­ni­ste, przez pola na­wad­niane prą­dami ob­cych rzek i z wielu ra­mion strą­cali głowy w naj­róż­niej­szych ko­lo­rach, a na­stęp­nie zwo­zili je do domu i wie­szali na pod­da­szu. Or­lando po­przy­siągł so­bie, że pój­dzie w ich ślady, lecz jako że miał wio­sen le­dwo szes­na­ście, zbyt nie­wiele, by prze­mie­rzać Afrykę czy Fran­cję, wy­my­kał się matce i pa­wiom z ogrodu, by ćwi­czyć na stry­chu ciosy, uskoki i wy­skoki. Cza­sami zda­rzało mu się prze­ciąć sznu­rek, czaszka Maura tłu­kła o zie­mię i trzeba ją było na nowo mo­co­wać, co Or­lando czy­nił po ry­cer­sku, za­wie­sza­jąc głowę wy­soko, nie­mal poza za­się­giem mie­cza, tak że wróg szcze­rzył się doń trium­fal­nie przez ob­kur­czone czarne wargi. A ko­ły­sała się tak nie­ustan­nie za sprawą sa­mego domu, na któ­rego pod­da­szu przy­szło jej za­wi­snąć, a który był tak ogromny, że wię­ził w so­bie wiatr, krę­cący nią to w jedną, to w drugą stronę, zimą czy la­tem. Łowcy na zie­lo­nym ar­ra­sie rów­nież trwali w wiecz­nym ru­chu. Oj­co­wie Or­landa byli stanu szla­chec­kiego, od­kąd za­ist­nieli. Wy­ło­nili się z mgieł pół­noc­nych już z ko­ro­nami na gło­wach. Czyż po­miesz­cze­nia nie prze­ci­nały ciemne pasy, mię­dzy któ­rymi lśniły jak na sza­chow­nicy złote płaty słońca, wpa­da­ją­cego przez ogromny wi­traż, przed­sta­wia­jący herb ro­dowy? Or­lando stał wła­śnie po­środku żół­tego ciel­ska he­ral­dycz­nego lam­parta. Gdy się­gnął do pa­ra­petu, by roz­chy­lić okno, jego skóra na­tych­miast za­bar­wiła się na czer­wono, nie­bie­sko i żółto ni­czym mo­tyle skrzy­dło. Czy­tel­nik za­in­te­re­so­wany roz­su­pły­wa­niem zna­czeń i sym­boli mógłby za­uwa­żyć, że choć kształtne nogi, wdzięczne ciało i fo­remne ra­miona Or­landa zdo­biły różne od­cie­nie her­bo­wego świa­tła, na twarz jego pod­czas otwie­ra­nia okna pa­dał je­dy­nie blask słońca. Bar­dziej szcze­rej i po­waż­niej­szej twa­rzy próżno by­łoby szu­kać. Szczę­śliwa matka ta­kiego dzie­cię­cia i jesz­cze szczę­śliw­szy bio­graf, mo­gący opi­sy­wać jego losy! Na nią ni­gdy nie spad­nie żadna zgry­zota, a on nie bę­dzie mu­siał szu­kać po­mocy u pro­za­ika czy po­ety. Od czynu do czynu, od lauru do lauru, od urzędu do urzędu bę­dzie wę­dro­wał no­si­ciel ta­kiej twa­rzy, ze skrybą w od­wo­dzie, aż osią­gnie szczyt, jaki so­bie wy­ma­rzył. Or­lando, gdy na niego spoj­rzeć, wy­glą­dał na stwo­rzo­nego do nie lada ka­riery. Ru­mieńce po­kry­wał mu brzo­skwi­niowy puch, nad wargą le­dwo gęst­szy niż na po­licz­kach. Wargi miał wą­skie i od­sła­nia­jące nieco zęby o wy­jąt­kowo pięk­nym od­cie­niu mig­da­ło­wej bieli. Krót­kiego, zde­cy­do­wa­nego cię­cia li­nii nosa nic po dro­dze nie ha­mo­wało; włosy ciemne, uszy małe, bli­skie głowy. Re­jestr wa­lo­rów urody mło­dzieńca nie mógłby się jed­nak skoń­czyć bez wzmianki o czole i oczach, zwłasz­cza że nie­czę­sto się zda­rza, by ktoś uro­dził się po­zba­wiony wszyst­kich trzech; spo­glą­da­jąc na Or­landa, gdy stoi tak przy oknie, mu­simy przy­znać, że jego oczy przy­po­mi­nają gę­sto zro­szone fiołki, tak wiel­kie, że kro­ple wody zdają się prze­le­wać z płat­ków, jesz­cze je po­sze­rza­jąc; brew przy­wo­dzi na myśl łuk mar­mu­ro­wej ko­puły, ści­śnię­tej po bo­kach przez dwa czy­ste me­da­liony skroni. Pa­trząc na ta­kie czoło i oczy, nie po­wstrzy­mamy się więc od za­chwytu. Pa­trząc na ta­kie czoło i oczy, mu­simy też uznać ist­nie­nie ty­siąca man­ka­men­tów, choć za­da­niem do­brego bio­grafa jest je prze­cież zi­gno­ro­wać. Jemu zaś jedne wi­doki za oknem prze­szka­dzały, jak choćby po­stać matki, pięk­nej damy w zie­leni, idą­cej wła­śnie kar­mić pa­wie z och­mi­strzy­nią, pa­nią Twit­chett, kilka kro­ków za nią, ko­lejne – ptaki czy drzewa – olśnie­wały, a jesz­cze inne, jak wie­czorne niebo i ko­łu­jące gaw­rony, bu­dziły za­ko­cha­nie w śmierci; kiedy więc tak wspi­nał się po spi­ral­nych scho­dach pro­wa­dzą­cych do umy­słu – a umysł miał prze­stronny – wszyst­kie te ob­razy i od­głosy z ogrodu, jak ude­rze­nia młota i stu­kot łu­pa­nego drewna, bu­dziły w nim fer­wor, za­męt uczuć oraz na­mięt­no­ści, któ­rych nie ce­nią do­brzy bio­gra­fo­wie. Kon­ty­nu­ujmy jed­nak – Or­lando po­woli od­su­nął głowę od okna, usiadł przy stole i w au­rze pół­świa­do­mo­ści wła­ści­wej ko­muś, kto robi wła­śnie to, co zwykł ro­bić każ­dego dnia w swym ży­ciu o tej wła­śnie go­dzi­nie, się­gnął po rę­ko­pis za­ty­tu­ło­wany Æthel­bert. Tra­ge­dia w pię­ciu ak­tach i za­nu­rzył w in­kau­ście stare, uwa­lane pióro.

Wkrótce po­nad dzie­sięć stro­nic za­peł­niło się po­ezją. Pi­sał, jak wi­dać, zręcz­nie, lecz mgli­ście. Wśród po­staci dra­matu prze­wi­jały się Ułom­ność, Zbrod­nia i Nie­dola; kró­lo­wie i kró­lowe nie­moż­li­wych ziem gnę­bieni okrop­nymi in­try­gami, po pas unu­rzani w szla­chet­nych po­bud­kach; ani słowo nie pa­dało w spo­sób, w jaki mógłby je sam wy­rzec, każde bo­wiem ukwie­cał po­wa­bem i sło­dy­czą, co wziąw­szy pod uwagę jego lata – nie miał bo­wiem na­wet sie­dem­na­stu – oraz czasy, gdyż szes­na­sty wiek nie skoń­czył się prze­ta­czać, było samo w so­bie godne uzna­nia. Wresz­cie jed­nak prze­rwał. Opi­sy­wał, jak każdy przed nim i po nim młody po­eta, przy­rodę i by do­kład­nie od­wzo­ro­wać wy­brany od­cień zie­leni, spoj­rzał (taką efron­te­rią prze­wyż­sza­jąc więk­szość lu­dzi pióra) wprost na rzecz opi­sy­waną; oko pa­dło aku­rat na krzew lau­rowy ro­snący pod oknem. Po czymś ta­kim oczy­wi­ście pi­sać już nie był w sta­nie. Zie­leń w przy­ro­dzie to jedno, zie­leń w li­te­ra­tu­rze – zu­peł­nie co in­nego. Na­tura i li­tery da­rzą się naj­wy­raź­niej wro­dzoną an­ty­pa­tią; gdy tylko je do sie­bie zbli­żyć, roz­ry­wają się na strzępy. Od­cień zie­leni, który Or­lando zo­ba­czył, po­psuł mu rym i roz­bił me­trum. Co wię­cej, na­tura ma w za­na­drzu wła­sne sztuczki. Dość spoj­rzeć na ze­wnątrz, na psz­czoły po­śród kwia­tów, na zie­wa­ją­cego psa, na za­chód słońca, dość po­my­śleć „ile jesz­cze za­cho­dów dane mi bę­dzie oglą­dać” etc., etc. (myśl to zbyt po­wszechna, by warto ją utrwa­lać na pi­śmie) i już czło­wiek rzuca pióro, chwyta płaszcz i wy­cho­dzi, za­ha­cza­jąc po dro­dze stopą o ma­lo­waną skrzy­nię. Był bo­wiem Or­lando co­kol­wiek nie­zdarny.

Uwa­żał, by ni­kogo po dro­dze nie spo­tkać. Ścieżką zbli­żał się wła­śnie Stubbs, ogrod­nik. Or­lando scho­wał się za drze­wem i od­cze­kał, aż tam­ten przej­dzie. Wy­mknął się przez ogro­dową furtkę. Mi­nął wszyst­kie staj­nie, psiar­nie, wa­rzel­nie, sto­lar­nie, pral­nie, warsz­taty, gdzie się wy­ra­bia świece ło­jowe, bije wołu, kuje pod­kowy, szyje skó­rzane ka­ftany – po­sia­dłość była mia­stem sa­mym w so­bie, dźwię­czą­cym od pracy lu­dzi naj­roz­ma­it­szych fa­chów – aż do­tarł nie­zau­wa­żony do ścieżki, wio­dą­cej pod górę wśród pa­proci. Kto wie, czy mię­dzy róż­nymi przy­mio­tami nie ist­nieje aby ja­kieś po­kre­wień­stwo; je­den po­ciąga za sobą drugi. Bio­graf po­wi­nien tu za­tem na­po­mknąć, że nie­zdar­ność łą­czy się czę­sto z umi­ło­wa­niem sa­mot­no­ści. Jako czło­wiek po­ty­ka­jący się o ko­mody Or­lando miał więc z na­tury sła­bość do od­lud­nych miejsc, roz­le­głych kra­jo­bra­zów i po­czu­cia, że jest na za­wsze, na za­wsze, na za­wsze sam.

Tak więc po dłu­giej ci­szy wes­tchnął wresz­cie: „Je­stem sam”, po raz pierw­szy w na­szym do­ku­men­cie otwarł­szy usta. Szedł pod górę bar­dzo szybko, prze­dzie­ra­jąc się przez pa­pro­cie i krzewy głogu, pło­sząc je­le­nie i dzi­kie ptac­two, aż do­tarł w miej­sce, gdzie rósł tylko je­den dąb. Był to punkt po­ło­żony tak wy­soko, że dało się stam­tąd zwy­kle doj­rzeć dzie­więt­na­ście hrabstw an­giel­skich, a w dzień po­godny na­wet trzy­dzie­ści, albo i czter­dzie­ści przy po­go­dzie wy­jąt­kowo sprzy­ja­ją­cej. Cza­sami wi­dać też było ka­nał La Man­che, któ­rego fale kła­dły się jedna na drugą. Wi­dać było rzeki oraz su­nące po nich łó­deczki, ga­le­ony w dro­dze na mo­rze, ar­mady w ob­ło­kach dymu, z któ­rego nio­sło się głu­che echo ar­mat­nich wy­strza­łów, na­brzeżne forty, zamki po­śród łąk, tu wieżę straż­ni­czą, tam for­tecę lub po­sia­dłość tak ogromną jak ta na­le­żąca do ojca Or­landa, za­bu­do­waną gę­sto ni­czym oto­czone mu­rami mia­sto w do­li­nie. Na wscho­dzie z kłę­bów miej­skiego dymu wy­ła­niały się wieże Lon­dynu; zda­rzało się, że je­śli wiało aku­rat we wła­ściwą stronę, mię­dzy chmu­rami nad sa­mym ho­ry­zon­tem ma­ja­czył ska­li­sty szczyt i szczer­bate zbo­cza Snow­don we wła­snej gó­rzy­stej oso­bie. Or­lando stał przez chwilę bez ru­chu i tylko zli­czał, pa­trzył, roz­po­zna­wał. Tu dom ojca; tam stryja. Ten o trzech po­kaź­nych wie­życz­kach wy­sta­ją­cych spo­śród drzew na­le­żał do ciotki. Ich było wrzo­so­wi­sko i las; ich były ba­żanty, je­le­nie, lisy, bor­suki, mo­tyle.

Wes­tchnął prze­cią­gle i padł – ru­chy jego od­zna­czały się bo­wiem pa­sją za­słu­gu­jącą na sto­sowne okre­śle­nie – na zie­mię u stóp dębu. W ca­łej tej let­niej prze­lot­no­ści uwiel­biał czuć pod sobą krę­go­słup ziemi, bo za grzbiet wła­śnie uwa­żał twardy ko­rzeń drzewa; albo może – bo je­den ob­raz ro­dził ko­lejny – wi­dział w nim koń­ski grzbiet, na któ­rym mógł je­chać przed sie­bie, albo po­kład rzu­ca­nego fa­lami okrętu – wszystko jedno, byle było twarde, bo po­trze­bo­wał Or­lando cze­goś, do czego mógłby przy­twier­dzić swoje dry­fu­jące serce; serce rwące, co wie­czór w po­rze prze­chadzki szar­pane wia­trem, w któ­rym czuć, ni­czym za­mor­skie przy­prawy, smak za­ko­cha­nia. Do dębu je uwią­zy­wał i le­żał, aż trze­po­ta­nie w sercu i wszę­dzie wo­kół usta­wało; listki zwi­sały bez­wład­nie; je­leń przy­sta­wał; blade let­nie chmury za­mie­rały; koń­czyny za­pa­dały mu się ciężko w zie­mię i le­żał tak nie­wzru­sze­nie, że zwie­rzyna stop­niowo zbli­żała się do niego, gaw­rony ko­ło­wały, ja­skółki nur­ko­wały i krą­żyły, ważki smy­kały tuż obok, a cała płod­ność i mi­ło­sne oży­wie­nie let­niego zmierz­chu opla­tały jego ciało ni­czym sieć.

Po mniej wię­cej go­dzi­nie – słońce to­nęło już gwał­tow­nie, biel chmur prze­szła w czer­wień, wzgó­rza stały się fioł­kowe, lasy barwy śliwki, a do­liny czarne – roz­le­gła się trąbka. Or­lando ze­rwał się na nogi. Prze­ni­kliwy dźwięk do­bie­gał z do­liny, z ciem­nego punktu gdzieś w dole, z punktu zwar­tego, wpi­sa­nego w mapę, z la­bi­ryntu, z mia­sta jakby, tyle że opa­sa­nego mu­rami, z głębi jego wła­snego wiel­kiego domu w do­li­nie, który do­tąd po­grą­żony był w mroku, już gdy Or­lando pa­trzył w dół, a dźwięki trąbki dzie­liły się i mno­żyły na inne, jesz­cze prze­ni­kliw­sze tony, ciem­ność zaś roz­pra­szała się, prze­szy­wana bla­skiem. Nie­które roz­bły­ski były drobne i po­spieszne, zna­czyły ścieżki we­zwa­nej wła­śnie służby; inne świa­tła, wy­so­kie i roz­lewne, wy­glą­dały ra­czej na za­pa­lone w pu­stych sa­lach ban­kie­to­wych szy­ko­wa­nych na przy­by­cie go­ści, któ­rzy jesz­cze się nie zja­wili; były też ta­kie, co opa­dały, po­dry­gi­wały to w dół, to w górę, może trzy­mane przez od­działy słu­żą­cych za­ję­tych kła­nia­niem się, klę­ka­niem, wsta­wa­niem, przyj­mo­wa­niem, strze­że­niem i eskor­to­wa­niem do środka z całą czcią na­leżną wiel­kiej pani, która wy­siada wła­śnie z ka­rocy. Po­wozy wy­krę­cały i prze­ta­czały się przez dzie­dzi­niec. Ko­nie za­rzu­cały zdo­bio­nymi grzy­wami. Kró­lowa ru­szyła do wej­ścia. Kró­lowa do­szła.

Or­lando nie pa­trzył już dłu­żej. Po­gnał w dół. Otwo­rzył furtkę. Pę­dem na górę po krę­tych scho­dach. Do kom­naty. Poń­czo­chy ci­snął pod jedną ścianę, wams pod drugą. Za­nu­rzył twarz w mied­nicy. Wy­szo­ro­wał ręce. Przy­ciął pa­znok­cie. Ma­jąc do dys­po­zy­cji le­d­wie sze­ścio­ca­lowe zwier­cia­dło i dwa ogarki świec, w mniej niż dzie­sięć mi­nut prze­brał się w kar­ma­zy­nowe plu­dry, ko­ron­kowy koł­nierz, ka­ftan z ta­fty i trze­wiki ozdo­bione ro­ze­tami, we­tknię­tymi jedna w drugą, a wiel­kimi jak da­lie. Go­towy. Zgrzany. Prze­jęty. A także strasz­li­wie spóź­niony.

So­bie tylko zna­nymi skró­tami prze­biegł roz­le­głe sku­pi­ska kom­nat i pię­tra sko­ków do od­da­lo­nej o pięć akrów sali ban­kie­to­wej po prze­ciw­nej stro­nie domu. Za­trzy­mał się jed­nak w po­ło­wie drogi, przy po­ko­jach dla służby. Drzwi do sa­lo­niku pani Stew­kley stały otwo­rem – po niej sa­mej nie było śladu; za­pewne wzięła już wszyst­kie swoje klu­cze i po­szła usłu­gi­wać pani. Ktoś jed­nak sie­dział jesz­cze przy stole ja­dal­nym dla służby, z ku­flem pod ręką i per­ga­mi­nem przed sobą, a był to czło­wiek dość tęgi, nie­do­myty, w przy­bru­dzo­nej kry­zie i stroju z brą­zo­wej szorst­kiej wełny. Trzy­mał w dłoni pióro, lecz nie pi­sał. Zda­wał się za­jęty ob­ra­ca­niem ja­kiejś my­śli w gło­wie, to w jedną, to w drugą stronę, jakby go­tów cze­kać, aż myśl przyj­mie od­po­wia­da­jący mu kształt lub roz­pęd. Oczy, wy­łu­pia­ste i mętne ni­czym zie­lony ka­mień o nie­zwy­kłej fak­tu­rze, miał sku­pione. Or­landa nie za­uwa­żył. Ten zaś, mimo wiel­kiego po­śpie­chu, za­marł. Czyżby się na­tknął na po­etę? Za­ję­tego two­rze­niem? Za­pra­gnął od razu po­pro­sić: „Po­wiedz mi, po­wiedz wszystko, co jest na świe­cie do po­wie­dze­nia” – miał bo­wiem najab­sur­dal­niej­sze, naj­sza­leń­sze, naj­bar­dziej eks­tra­wa­ganc­kie wy­obra­że­nie o po­etach i po­ezji – jak jed­nak zwró­cić się do czło­wieka, który nas nie wi­dzi? Który ogląda wła­śnie ogry, sa­tyry, a może mor­skie głę­biny? Stał więc Or­lando przy­kuty tym wi­do­kiem, a męż­czy­zna ob­ra­cał pióro w dłoni, raz tak, raz tak, ob­ra­cał, pa­trzył i my­ślał; wresz­cie za­pi­sał szybko z pół tu­zina wer­sów i pod­niósł wzrok. Za­wsty­dzony Or­lando spło­szył się, znów po­pę­dził przed sie­bie, aż do­tarł do sali ban­kie­to­wej aku­rat o cza­sie, by paść na ko­lana i zwie­siw­szy nie­pew­nie głowę, pod­su­nąć mi­seczkę wody ró­ża­nej do ob­my­cia pal­ców wiel­kiej kró­lo­wej we wła­snej oso­bie.

Nie­śmia­łość jego była tak przej­mu­jąca, że z ca­łej wspa­nia­łej po­staci do­strzegł za­le­d­wie upier­ście­nioną dłoń; to mu jed­nak wy­star­czyło. Była to dłoń ła­twa do za­pa­mię­ta­nia, dłoń szczu­pła, o dłu­gich pal­cach, wiecz­nie lekko zgię­tych, jakby na­wy­kłych do trwa­nia wo­kół jabłka albo trzonu berła; dłoń po­kur­czona, nie­spo­kojna, o cho­ro­bli­wym wy­glą­dzie; dłoń roz­ka­zu­jąca; dłoń, któ­rej wy­star­czyło się unieść, by gdzieś spa­dła głowa; dłoń, jak Or­lando zga­dy­wał, przy­mo­co­wana do sta­rego ciała, pach­ną­cego jak szafa, w któ­rej trzyma się z kam­forą fu­tra; ciała spo­wi­tego jed­nak w naj­roz­ma­it­sze bro­katy i klej­noty, trzy­ma­ją­cego się nie­zwy­kle pro­sto, choć nie­wy­klu­czone, że drę­czyły je bóle od rwy kul­szo­wej; nie­wzru­szo­nego, mimo ści­ska­ją­cych je szwów ty­siąca obaw; oczy kró­lo­wej zaś były ja­sno­żółte. Wszystko to Or­lando po­czuł w chwili, gdy wiel­kie pier­ście­nie bły­snęły w wo­dzie, a na­stęp­nie coś przy­ci­snęło mu włosy – co być może wy­ja­śnia, dla­czego nie zo­ba­czył nic wię­cej, co po­słu­ży­łoby hi­sto­ry­kowi. W umy­śle jego sza­lało zresztą ta­kie kłę­bo­wi­sko prze­ci­wieństw – my­śli o nocy i bla­sku świec, o nie­chluj­nym po­ecie i wiel­kiej kró­lo­wej, o po­lnej ci­szy i zgiełku służby – że nic nie wi­dział, nic poza dło­nią.

Z tych sa­mych przy­czyn kró­lowa nie mo­gła wi­dzieć nic poza głową. Da się jed­nak z sa­mej dłoni wy­de­du­ko­wać ob­raz reszty ciała zbroj­nego we wszyst­kie atry­buty wiel­kiej kró­lo­wej: ko­stycz­ność, od­wagę, kru­chość i zgrozę; po­dob­nie ży­zny grunt do spe­ku­la­cji może za­pew­nić głowa oglą­dana z wy­so­ko­ści tronu przez pa­nią o oczach, je­śli wie­rzyć fi­gu­rom wo­sko­wym z opac­twa west­min­ster­skiego, za­wsze sze­roko otwar­tych. Dłu­gie krę­cone włosy, ciemna czu­pryna po­chy­lona przed ma­je­sta­tem z taką czcią i tak nie­win­nie, ka­zały spo­dzie­wać się rów­nież pary naj­pięk­niej­szych nóg, na ja­kich kie­dy­kol­wiek zda­rzyło się sta­nąć mło­demu szlach­ci­cowi, ócz fioł­ko­wych, zło­tego serca, wresz­cie lo­jal­no­ści i mę­skiego uroku – wszystko to były przy­mioty, które stara ko­bieta ko­chała tym bar­dziej, im więk­szy spra­wiały jej za­wód. Czas jej bo­wiem nie oszczę­dził, wy­nisz­czył ją przed­wcze­śnie, przy­giął swym cię­ża­rem. Wiecz­nie dzwo­nił jej w uszach huk ar­mat. Przed oczami za­wsze miała błysk kro­pel tru­ci­zny i dłu­giego szty­letu. Sie­dząc przy stole, na­słu­chi­wała; do­cho­dziły ją echa wy­strza­łów nad ka­na­łem; wiecz­nie się lę­kała – czy to klą­twa, czy to szept? Nie­win­ność i pro­stota były jej tym droż­sze, im mrocz­niej­sze tło, na któ­rym je oglą­dała. Tej sa­mej nocy, jak twier­dzą hi­sto­rycy, kiedy Or­lando mocno spał, kró­lowa wresz­cie zło­żyła pie­częć na ak­cie da­ro­wu­ją­cym jego ojcu roz­le­głą po­sia­dłość klasz­torną, na­le­żącą wcze­śniej do ar­cy­bi­skupa, po nim zaś do króla.

Or­lando całą noc prze­spał w nie­świa­do­mo­ści. Nie wie­dział, że ca­ło­wała go kró­lowa. I być może, bo serca ko­biece kon­struk­cję mają na­der mi­sterną, wła­śnie jego nie­świa­do­mość i to, jak za­drżał przez sen, kiedy do­tknęły go jej wargi, pod­sy­cały póź­niej świe­żość jej wspo­mnie­nia o mło­dym ku­zy­nie (byli bo­wiem spo­krew­nieni). Nie mi­nęły dwa lata ci­chego wiej­skiego ży­cia, pod­czas któ­rych Or­lando na­pi­sał le­dwo dwa­dzie­ścia tra­ge­dii, z tu­zin po­wia­stek i garść so­ne­tów, nim pew­nego dnia przy­był po­sła­niec z wia­do­mo­ścią, że mło­dzie­niec ma to­wa­rzy­szyć kró­lo­wej w pa­łacu Whi­te­hall.

– Oto nad­cho­dzi – rze­kła, wi­dząc, jak zbliża się ku niej długą ga­le­rią – oto nad­cho­dzi mój nie­winny! (Za­wsze ota­czała go bo­wiem aura spo­koju przy­da­jąca mu nie­win­no­ści, choć gdyby trzy­mać się fak­tów, słowo to nie miało już za­sto­so­wa­nia).

– Zbliż się! – rze­kła.

Sie­działa przy ko­minku, wy­pro­sto­wana jak struna. Za­trzy­mała go krok od sie­bie i uważ­nie zmie­rzyła wzro­kiem. Czy na­dal od­po­wia­dał jej wy­obra­że­niom z tam­tej nocy, kiedy prawdę dało się do­strzec go­łym okiem? Czy uznała swe do­my­sły za uza­sad­nione? Oczy, usta, nos, pierś, bio­dra, ręce – wszyst­kiemu do­kład­nie się przyj­rzała, a gdy pa­trzyła, wargi do­strze­gal­nie jej drgały; gdy jed­nak zo­ba­czyła jego nogi, ro­ze­śmiała się w głos. Or­lando był ucie­le­śnie­niem szla­chet­nie uro­dzo­nego mło­dzieńca. Co miał jed­nak w środku? Bły­snęła ja­strzę­bio­żół­tymi oczyma, jakby za­mie­rzała prze­bić mu du­szę na wskroś. Młody czło­wiek wy­trzy­mał jej spoj­rze­nie i tylko de­li­katny jak róża da­ma­sceń­ska ru­mie­niec ozdo­bił mu lico. Siła, wdzięk, ro­man­tycz­ność, bez­tro­ska, po­ezja, mło­dość – czy­tała z niego jak z otwar­tej księgi. Wtem zdarła z dłoni pier­ścień (na­po­tkaw­szy po dro­dze wy­bój obrzmia­łego stawu) i wło­żyła na pa­lec Or­landa, mia­nu­jąc mło­dzieńca swoim skarb­ni­kiem i za­rządcą; na­stęp­nie za­wie­siła mu na szyję łań­cu­chy urzę­dowe i na­ka­zaw­szy zgiąć ko­lano, opa­sała je w naj­smu­klej­szym miej­scu zdob­nym klej­no­tami Or­de­rem Pod­wiązki. Od­tąd ni­czego mu już nie od­ma­wiano. Kiedy wy­bie­rała się gdzieś w uro­czy­stym or­szaku, on je­chał przy drzwicz­kach jej po­wozu. To jego wy­pra­wiła ze smut­nym po­sel­stwem do nie­szczę­snej kró­lo­wej Szko­cji. I już miał pły­nąć, by wal­czyć w pol­skich woj­nach, kiedy go po­wstrzy­mała. Nie mo­gła znieść my­śli, że ro­ze­rwie się jego de­li­katna skóra, a kę­dzie­rzawa głowa po­to­czy w pył. Za­trzy­mała go przy so­bie. W chwili zaś naj­bar­dziej trium­fal­nej, gdy hu­czały salwy z Wieży Lon­dyń­skiej, a po­wie­trze tak zgęst­niało od dymu pro­cho­wego, że aż krę­ciło w no­sie, gdy lud wi­wa­to­wał pod oknami, ona po­cią­gnęła go na po­duszki, na któ­rych ją zło­żyły damy dworu (tak bo­wiem wy­nisz­czył ją wiek), po czym zmu­siła do za­nu­rze­nia twa­rzy w osza­ła­mia­ją­cej kom­po­zy­cji – nie zmie­niała sukni od mie­siąca – roz­ta­cza­ją­cej ze wszyst­kich na świe­cie za­pa­chów aku­rat ten, po­my­ślał, przy­wo­łu­jąc chło­pięce wspo­mnie­nie, jak ze sta­rej szafy, gdzie trzy­mano fu­tra jego matki. Dźwi­gnął się, na wpół udu­szony ob­ję­ciami kró­lo­wej.

– Oto – wy­dy­szała – oto moje zwy­cię­stwo!

I tak się zło­żyło, że w tej wła­śnie chwili huk­nęła ra­kieta, bar­wiąc jej lico szkar­łat­nym bla­skiem.

Ko­chała go bo­wiem stara kró­lowa. A jako że znała męż­czyzn od pod­szewki, choć nie­któ­rzy twier­dzą, że wcale nie w ta­kim zna­cze­niu, jak by­śmy są­dzili, to za­pla­no­wała mu olśnie­wa­jącą i bar­dzo am­bitną ka­rierę. Wiele otrzy­mał ziem na wła­sność i po­sia­dło­ści pod opiekę. Miał stać się dla niej sy­nem w jej sta­ro­ści; fi­la­rem dla kru­chego zdro­wia; pniem dębu, o który mo­głaby się oprzeć w swoim po­stę­pu­ją­cym roz­kła­dzie. Wy­skrze­ki­wała te obiet­nice i oso­bliwe, dła­wiące czu­ło­ści (znaj­do­wali się aku­rat w Rich­mond), sie­dząc ide­al­nie wy­pro­sto­wana, cała w sztyw­nych bro­ka­tach, przy ogniu, który – choćby bez końca sy­cono go drwami – wcale jej nie roz­grze­wał.

Dłu­gie zi­mowe mie­siące wlo­kły się nie­mi­ło­sier­nie. Każde drzewo w parku ob­ro­sło war­stwą szronu. Rzeka pły­nęła ospale. Pew­nego po­po­łu­dnia, gdy śnieg bie­lił zie­mię, w wy­ło­żo­nych bo­aze­rią kom­na­tach tło­czyły się cie­nie, a w parku nio­sło się po­ry­ki­wa­nie je­leni, kró­lowa zo­ba­czyła przez szparę w drzwiach, bo za­wsze trzy­mała je nie­do­mknięte z obawy przed mor­der­cami, zo­ba­czyła w lu­strze, przy któ­rym za­wsze sie­działa z obawy przed szpie­gami, chłopca – czy mógł to być Or­lando? – ca­łu­ją­cego dziew­czynę... Co to, do dia­bła, za bez­wstyd­nica? Kró­lowa chwy­ciła zło­coną rę­ko­jeść mie­cza i ugo­dziła wście­kle lu­stro. Szkło się roz­trza­skało, przy­bie­gła służba, by dźwi­gnąć wład­czy­nię i po­sa­dzić ją na po­wrót w fo­telu, ona jed­nak nie otrzą­snęła się po tam­tym od­kry­ciu i w zmierz­chu swych ostat­nich dni czę­sto la­men­to­wała nad zdra­dziecką na­turą męż­czyzn.

Być może był tu Or­lando wi­nien; ale czy mo­żemy mieć mu to za złe? Trwała epoka elż­bie­tań­ska, mo­ral­ność jej miesz­kań­ców nie przy­po­mi­nała na­szej, po­dob­nie jak po­eci, kli­mat czy choćby wa­rzywa. Wszystko było inne. Mo­żemy są­dzić, że na­wet po­goda, jej let­nie upały i zi­mowe mrozy, miała zu­peł­nie różny od dzi­siej­szego tem­pe­ra­ment. Świe­tli­sty, ro­man­tyczny dzień od­ci­nał się od nocy tak ostro, jak ląd od­cina się od wody. Za­chody słońca były czer­wień­sze i wy­ra­zist­sze, a po­ranki biel­sze i bar­dziej ró­żane. O na­szych wie­czor­nych sza­rzy­znach i roz­my­tych zmierz­chach ni­gdy na­wet nie sły­szano. Deszcz pa­dał rzę­si­sty lub nie pa­dał wcale. Słońce, gdy nie pa­liło, zni­kało w mroku. Po­eci swoim zwy­cza­jem prze­kła­dali te zja­wi­ska na ob­razy bar­dziej udu­cho­wione i śpie­wali pięk­nie o więd­ną­cych ró­żach, któ­rym opa­dają płatki. Chwila prze­mija, nu­cili; trwa krótko, a po niej nad­cho­dzi dla nas wszyst­kich wspólna długa noc. Obce im były sztuczki prze­dłu­ża­nia i za­cho­wa­nia ró­ża­nej świe­żo­ści w szklar­niach czy oran­że­riach. Nie znali za­su­szo­nych niu­an­sów i za­wi­ło­ści na­szej epoki, bar­dziej na­zna­czo­nej zwąt­pie­niem i mgli­stymi prze­mia­nami. Rzą­dziła prze­moc. Kwiat kwitł i umie­rał. Słońce pło­nęło i ga­sło. Ko­cha­nek ko­chał i po­rzu­cał. A co po­eta opi­sy­wał wier­szem, dla mło­dych było sa­mym ży­ciem. Dziew­częta były ni­czym róże, i ni­czym róże prze­kwi­tały. Ze­rwać je na­le­żało przed za­cho­dem słońca, bo dzień był krótki – bo wszyst­kim był dzień. Skoro za­tem Or­lando po­dą­żył za wska­za­niami swego kli­matu, swo­ich po­etów, swo­ich wresz­cie cza­sów i ze­rwał kwiat z okien­nego pa­ra­petu, choćby i śnieg le­żał na ziemi, a kró­lowa czuj­nie wy­glą­dała na ko­ry­tarz, trudno bę­dzie nam go po­tę­pić. Był mło­dym chłop­cem, po­stę­po­wał więc, jak na­ka­zy­wała mu na­tura. Co do dziew­czę­cia, to nie wiemy o jego imie­niu wię­cej, niż wie­działa tego dnia kró­lowa Elż­bieta. Mo­gło brzmieć na przy­kład Do­ris, Chlo­ris, De­lia czy Diana, bo dla każ­dej z nich ukła­dał rymy; nie jest też pewne, czy dziew­czę było damą dworu, czy też może służką, gust miał bo­wiem Or­lando po­jemny i nie ogra­ni­czał się w za­in­te­re­so­wa­niach do ro­ślin ogro­do­wych; kwiaty po­lne, a na­wet po­spo­lite chwa­sty rów­nie go fa­scy­no­wały.

W tym miej­scu wy­ło­żyć na­leży, ze szcze­ro­ścią wręcz or­dy­narną, taka bo­wiem rola bio­grafa, oso­bliwą ce­chę Or­landa, za którą od­po­wie­dzial­ność po­nosi być może fakt, że jedna z jego ba­bek no­siła lnianą ko­szulę i dźwi­gała skopki z mle­kiem. Z rzadką, szla­chet­niej­szą krwią, która na­pły­nęła do jego żył z Nor­man­dii, zmie­szało się kilka gru­dek ziemi z Kent lub Sus­sex. On sam utrzy­my­wał, że brą­zowa gleba i błę­kitna krew to po­łą­cze­nie bar­dzo do­bre. Pewni mo­żemy być zaś jed­nego: za­wsze miał Or­lando sła­bość do to­wa­rzy­stwa lu­dzi z niż­szych sfer – zwłasz­cza tych co le­piej wy­kształ­co­nych, któ­rym wła­sny po­lot zwy­kle staje na dro­dze – jakby czuł z nimi więzy krwi. W tej po­rze ży­cia, gdy miał głowę pełną ry­mów i z czy­stym su­mie­niem spać nie cha­dzał, twarz córki karcz­ma­rza zda­wała mu się śwież­szą, a dow­cip bra­ta­nicy ga­jo­wego lot­niej­szy niż u dam dworu. Za­czął więc od­wie­dzać no­cami miej­sca w ro­dzaju go­spody przy nad­rzecz­nych scho­dach na Wap­ping, pil­nu­jąc, by szarą pe­le­ryną za­kryć gwiazdę u szyi oraz pod­wiązkę na ko­la­nie. Prze­sia­dy­wał nad ku­flem po­śród za­piasz­czo­nych przejść i ale­jek do gry w krę­gle, gdzie słu­chał ma­ry­nar­skich opo­wie­ści o tru­dach, zgro­zach i kosz­ma­rach ży­cia na hisz­pań­skim mo­rzu; o tym, jak jedni po­tra­cili palce u stóp, a inni nosy – hi­sto­rii mó­wio­nej ni­gdy się bo­wiem nie szli­fuje i nie za­bar­wia z taką sta­ran­no­ścią jak na pi­śmie. Naj­bar­dziej lu­bił Or­lando słu­chać, jak co sił w płu­cach wy­śpie­wują pio­senki z Azo­rów, pod­czas gdy przy­wie­zione stam­tąd pa­pużki sku­bały kółka w uszach wła­ści­cieli, po­stu­ki­wały twar­dymi, pa­zer­nymi dziob­kami w ru­biny skrzące się na pal­cach i klęły rów­nie od­ra­ża­jąco jak ich wła­ści­ciele. Ko­biety od pta­ków le­dwo co były po­wścią­gliw­sze w mo­wie i ma­nie­rach. Przy­sia­dały mło­dzień­cowi na ko­la­nie, za­rzu­cały mu ręce na szyję i zga­du­jąc, że pod płasz­czem z gru­bej wełny skrywa coś nie­po­spo­li­tego, rów­nie ocho­czo co sam Or­lando szu­kały oka­zji, by le­piej się po­znać. Oka­zji zresztą nie bra­ko­wało. Na rzece od świtu do nocy tło­czyły się barki, promy, ło­dzie i łódki wszel­kiego ro­dzaju. Nie było dnia, żeby ja­kiś piękny sta­tek nie wy­pły­nął do In­dii; co ja­kiś czas zda­rzało się i tak, że czarna i za­wszona od bez­i­mien­nej ku­dła­tej za­łogi łajba peł­zła ostat­kiem sił, by za­rzu­cić ko­twicę. Nikt się nie nie­po­koił o dziew­czynę czy chłopca, któ­rzy ocią­gali się nieco z po­wro­tem znad wody po za­cho­dzie słońca; nikt też się na­wet nie dzi­wił, gdy szła plotka, ja­koby ktoś wi­dział ko­chan­ków śpią­cych głę­boko mię­dzy wor­kami z dro­go­cen­nym ła­dun­kiem, ukry­tych bez­piecz­nie jedno w ra­mio­nach dru­giego. A taka wła­śnie przy­goda stała się udzia­łem Or­landa, Su­key i earla Cum­ber­landa. Dzień był go­rący; ich mi­łość in­ten­sywna; za­snęli po­śród ru­bi­nów. Późno w noc earl, któ­rego for­tuna po­cho­dziła nie­mal w ca­ło­ści z in­te­re­sów pro­wa­dzo­nych w Hisz­pa­nii, wszedł na po­kład sam, by w świe­tle lampy obej­rzeć cenny to­war. Bły­snął na be­czułkę. Cof­nął się za­sko­czony i za­klął. Ba­ryłkę opla­tały ciała dwóch śpią­cych istot. Prze­sądny z na­tury earl, o su­mie­niu cięż­kim od naj­róż­niej­szych zbrodni, wziął parę – mło­dzi byli bo­wiem spo­wici czer­woną pe­le­ryną, spod któ­rej wy­zie­rała pierś Su­key nie­mal tak biała jak wieczne śniegi w po­ezjach Or­landa – za dwie du­sze, co wy­rwały się z gro­bów po­to­pio­nych ma­ry­na­rzy, by skar­cić go za grze­chy. Prze­że­gnał się. Obie­cał oka­zać skru­chę. Sze­reg przy­tuł­ków, do dziś sto­ją­cych przy Sheen Road, niech po­służy za na­ma­calny do­wód tej chwili zgrozy. Tu­zin ubo­gich sta­ru­szek z miej­sco­wej pa­ra­fii po dziś dzień ran­kiem po­pija her­batę, a wie­czo­rem bło­go­sławi jego lor­dow­ską mość za dach nad głową; ta­kie to skutki miała chwila za­ka­za­nej mi­ło­ści na statku peł­nym skar­bów – wróćmy jed­nak do sedna.

Wkrótce Or­lando się znu­żył – nie tylko nie­wy­godą ta­kiego ży­cia i wę­drów­kami po plą­ta­ni­nie cia­snych uli­czek, ale też pry­mi­tyw­nymi ma­nie­rami lu­dzi, któ­rych tu spo­ty­kał. Warto bo­wiem pa­mię­tać, że wy­stę­pek i ubó­stwo nie były dla miesz­kań­ców epoki elż­bie­tań­skiej tak urze­ka­jące jak dla nas. Nie cią­żył im nasz współ­cze­sny wstyd by­cia uczo­nym z ksią­żek ani na­sze prze­świad­cze­nie, że uro­dzić się sy­nem rzeź­nika jest bło­go­sła­wień­stwem, a nie­pi­śmien­ność cnotą; nie wma­wiali so­bie, że to, co na­zy­wamy „ży­ciem” i „rze­czy­wi­sto­ścią”, musi być po­wią­zane z igno­ran­cją i bru­tal­nym obej­ściem; w ogóle żad­nych od­po­wied­ni­ków tych słów znaj­do­wać nie pró­bo­wali. Nie w po­szu­ki­wa­niu „ży­cia” za­pu­ścił się Or­lando po­śród nich i nie z tę­sk­noty za „rze­czy­wi­sto­ścią” ich zo­sta­wił. Po pro­stu: usły­szaw­szy po wie­lo­kroć, jak to Ja­kes stra­cił nos, a Su­key cnotę – a trzeba im przy­znać, że opo­wia­dali te hi­sto­rie na­der zaj­mu­jąco – za­częła go nieco mę­czyć ich po­wta­rzal­ność, bo i z no­sem, i z cnotą da się roz­stać tylko w je­den spo­sób – tak mu się przy­naj­mniej wtedy zda­wało – pod­czas gdy na­uka i sztuka nie­skoń­cze­nie bar­dziej były zróż­ni­co­wane, co głę­boko po­ru­szało jego cie­ka­wość. Tak więc, za­cho­waw­szy nocne wy­cieczki w mi­łej pa­mięci, prze­stał od­wie­dzać go­spody i krę­giel­nie, szary płaszcz od­wie­sił na ko­łek, by znów mo­gły po­ły­ski­wać gwiazda u szyi i pod­wiązka przy ko­la­nie, po czym zja­wił się z po­wro­tem na dwo­rze króla Ja­kuba. Był młody, bo­gaty i przy­stojny. Ni­czy­jej obec­no­ści nie przy­kla­śnięto by bar­dziej ocho­czo.

Nie ma w każ­dym ra­zie wąt­pli­wo­ści, że wiele dam było go­to­wych oka­zy­wać mu względy. Imiona co naj­mniej trzech swo­bod­nie ze­sta­wiano z jego na­zwi­skiem pod­czas roz­mów o ma­try­mo­nium – kon­kret­nie zaś Clo­rindy, Fa­villi i Eu­fro­zyny, by po­zo­stać przy mia­nach, które nadał im w swych so­ne­tach.

Opiszmy je za­tem po ko­lei: Clo­rinda była damą o uspo­so­bie­niu dość mi­łym i ła­god­nym – Or­lando wiel­bił ją przez sześć i pół mie­siąca – miała jed­nak cał­kiem białe rzęsy i nie mo­gła znieść wi­doku krwi. Mdlała, gdy po­da­wano jej przy oj­cow­skim stole pie­czo­nego za­jąca. Była też pod wiel­kim wpły­wem księży i ską­piła na nie­wy­mowne, by wię­cej od­da­wać ubo­gim. Po­sta­no­wiła spro­wa­dzić Or­landa z drogi grze­chu, czym on już cał­kiem się brzy­dził, więc wy­co­fał się z za­rę­czyn i nie bar­dzo ża­ło­wał, gdy nie­do­szła ob­lu­bie­nica zmarła na ospę.

Na­stępna w ko­lejce, Fa­villa, to ko­bieta zu­peł­nie in­nego po­kroju. Była córką ubo­giego szlach­cica z So­mer­set­shire, która wy­łącz­nie za sprawą wła­snej wy­trwa­ło­ści, a także zmyśl­nej pracy spoj­rze­niami za­szła wy­soko na kró­lew­skim dwo­rze, gdzie zgod­nie po­dzi­wiano, jak ob­cho­dzi się z końmi, jak szla­chetne ma pod­bi­cie i z ja­kim wdzię­kiem tań­czy. Pew­nego razu jed­nak, stra­ciw­szy pa­no­wa­nie nad sobą, stłu­kła pra­wie na śmierć spa­niela, który jej roz­darł je­dwabną poń­czo­chę (na uspra­wie­dli­wie­nie Fa­villi na­le­ża­łoby jed­nak do­dać, że poń­czoch miała nie­wiele, a i to głów­nie z dro­jetu), i zro­biła to pod sa­mym oknem Or­landa. Mło­dzie­niec zaś, pa­ła­jący wielką do zwie­rząt mi­ło­ścią, zo­rien­to­wał się na­gle, że uko­chana ma krzywe zęby, w tym dwa przed­nie zwró­cone do środka, co, jak oce­nił, bez dwóch zdań świad­czyło o prze­wrot­no­ści i zwy­rod­nie­niu ko­bie­cego cha­rak­teru, więc jesz­cze tego sa­mego wie­czora na za­wsze ze­rwał za­rę­czyny.

Trze­cia, Eu­fro­zyna, była naj­po­waż­niej­szym z jego za­uro­czeń. Po­cho­dziła z jed­nego z kla­nów ir­landz­kiego kró­le­stwa De­smon­dów, stało więc za nią drzewo ge­ne­alo­giczne rów­nie stare i głę­boko za­ko­rze­nione co ro­dzina Or­landa. Miała białą skórę, ró­żane lico i co­kol­wiek fleg­ma­tyczne uspo­so­bie­nie. Mó­wiła do­brze po ital­sku i mo­gła się po­chwa­lić do­sko­na­łym ze­sta­wem gór­nych zę­bów, acz­kol­wiek dolne nieco ustę­po­wały im barwą. Nie po­ja­wiała się ni­g­dzie bez char­cika lub spa­niela u nogi; kar­miła je bia­łym chle­bem z wła­snego ta­le­rza. Śpie­wała słodko przy akom­pa­nia­men­cie wir­gi­nału i ni­gdy nie wi­dy­wano jej ubra­nej przed po­łu­dniem, jako że nie­zwy­kle dbała o swoją osobę. Krótko mó­wiąc: do­sko­nale nada­wa­łaby się na żonę dla ta­kiego szlach­cica jak Or­lando, sprawy zresztą za­szły na tyle da­leko, że przed­sta­wi­ciele obu stron już szy­ko­wali umowy, usta­lali wy­so­kość wdo­wiego do­ży­wo­cia, wy­miar wszel­kich in­dem­ni­za­cji i par­ce­la­cji, ru­cho­mo­ści i nie­ru­cho­mo­ści oraz każ­dej in­nej kwe­stii ko­niecz­nej do uzgod­nie­nia, za­nim jedna wielka for­tuna po­łą­czy się z drugą, kiedy wtem, z na­gło­ścią i su­ro­wo­ścią wła­ści­wym wów­czas an­giel­skiemu kli­ma­towi, nad­szedł Wielki Mróz.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij