- W empik go
Orli Szpon - ebook
Orli Szpon - ebook
Bolesław Zieliński stworzył wciągające powieści dla młodzieży opowiadające o losach pierwszego Polaka wśród Indian amerykańskich. „Orli Szpon” to historia Marka Zebrzydowskiego, który na skutek prześladowań religijnych w XVII wieku opuszcza Polskę. Trafia do Ameryki, gdzie próbuje ułożyć od nowa swoje życie. Po licznych perypetiach odnajduje szczęście u boku pewnej Indianki.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-927-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do moich Młodych Przyjaciół
Rozdział I. Z paszczy rekina
Rozdział II. Krótkie dzieje życia pełnego przygód
Rozdział III. Marek płaci krwią własną za uratowanie życia
Rozdział IV. Korsarze
Rozdział V. Na brzegach Hudsonu
Rozdział VI. Atak wśród nocy
Rozdział VII. Co zaszło podczas pogrzebu
Rozdział VIII. Ucieczka spod katowskiego topora
Rozdział IX. Krwawy ślad
Rozdział X. Wojna Delawarów z Huronami
Rozdział XI. Biała Padlina
Rozdział XII. Kościółek wśród puszczy
Rozdział XIII. Ratujcie się, Huroni nadchodzą!
Rozdział XIV. Pojedynek w wodzie
Rozdział XV. Wygnanie Białej Padliny
Rozdział XVI. Ciężka wędrówka wśród mrozu
Rozdział XVII. Święto indyka
Rozdział XVIII. U Króla Filipa
Rozdział XIX. Jak pomścić Niedźwiedzie Serce?
Rozdział XX. Orli Szpon
Rozdział XXI. Lotny Jeleń przybywa
Rozdział XXII. Strzał spoza krzaka
Rozdział XXIII. Po przemodlonej nocy
EpilogDo moich Młodych Przyjaciół!
Każdy z Was, moi drodzy, młodzi przyjaciele, przeczytał niezawodnie sporo książek i opowieści o Indianach, a także oglądał w kinie niejeden obraz przedstawiający czerwonoskórych, dawnych mieszkańców dzisiejszych Stanów Zjednoczonych.
W opisach tych i na obrazach przedstawieni są Indianie z reguły, jako żądni mordu i rabunku dzikusy, którym nie wystarczało mordowanie białych przybyszów, zdzierali skalpy z głów pomordowanych i nimi swoje wigwamy przyozdabiali. W młodzieńczej wyobraźni widzieliście białych osiedleńców niosących Indianom serce i cywilizację i za to narażonych na ustawiczne walki i śmiertelne zapasy z Apaczami, Komanczami, Huronami, Siuksami i innymi plemionami czerwonoskórych wrogów białej rasy. Z góry Was przepraszam za zawód, bo moje opowiadanie będzie odmienne. Poznawszy, bowiem dzieje śmiertelnych zapasów odwiecznych panów Ameryki z europejskimi najeźdźcami, pragnę przedstawić Wam Indian we właściwym świetle, o ile to jest dzisiaj możliwe po tak bezlitosnym wymordowaniu całych plemion zamieszkujących szerokie przestrzenie północnej Ameryki. W szczególności zaś pragnę odtworzyć Wam dzieje pierwszego Polaka, który stanął na ziemi Delawarów, zamieszkujących krainy pomiędzy rzeką Hudson, Delaware i Oceanem Atlantyckim. Doznał on, bowiem ze strony dzikich mieszkańców tego kąta Ameryki prawdziwie gościnnego przyjęcia, opieki i obrony.
Opowiadanie nasze sięga pierwszej połowy XVII w. Wtedy to nad Europą szalała trzydziestoletnia wojna, która wybuchła na tle różnic religijnych i schizmy dokonanej przez Marcina Lutra i jego różnych naśladowców.
Chociaż Polska była zawsze wierna prawowitej wierze, przedostały się także i do niej reformatorskie prądy z Niemiec. Nieliczne rodziny przyjęły nową wiarę, za co je reszta społeczeństwa potępiała. A za chlubę narodu polskiego należy uznać, że nigdy na życie i mienie innowierców nie nastawano, jak to było w Niemczech i innych krajach zachodniej Europy.
Do tych tak zwanych dysydentów należeli między innymi Zebrzydowscy i Łascy. Z podobnie brzmiącymi, ale naturalnie z angielska przekręconymi nazwiskami spotkasz się, kochany Czytelniku, w starych księgach amerykańskich znajdujących się w bibliotece w Nowym Jorku. Tam przeczytasz, że w XVII w., w kilkanaście lat po protoplastach Jankesów przybyli do Ameryki Zebryski i Liski. O Liskim (niezawodnie Łaskim) słuch zaginął, natomiast rodzina Zebryskich żyje dotychczas w mieście Jersey, leżącym naprzeciwko Nowego Jorku, po drugiej stronie rzeki Hudson. Jest ona dziś jeszcze właścicielką znacznej ilości gruntów, na których stoi miasto, odziedziczonych w prostej linii po owym Zebryskim z Polski i jego małżonce Indiance. Z jednym z Zebryskich spotkałem się w Nowym Jorku w roku 1918 podczas rekrutowania Armii Polskiej, która później tak wspaniale się odznaczyła na polach Szampanii i w wojnie z bolszewikami.
Otóż ten to Zebryski, którego pierwotne nazwisko musiało brzmieć Zebrzydowski, zwrócił moją uwagę na dzieje swojej rodziny i z dumą przyznawał się do pochodzenia polskiego, chociaż ani słówka po polsku nie umiał. On też wskazał mi źródła we wspomnianej bibliotece, gdzie istotnie znalazłem wzmiankę o jego prapraszczurze Polaku, rozbitku z brzegów dzisiejszego stanu Jersey. Jemu w końcu zawdzięczam, że mogę się z Wami, moi kochani, młodzi przyjaciele, podzielić opowieścią o Orlim Szponie i Wodnej Lilii...
AutorRozdział I
Z paszczy rekina
W miejscu, w którym obecnie wznosi się potężna Statua Wolności, ostrzegająca okręty przed przybrzeżnymi rafami, wychylała się ongiś czarna skała. Sterczała dumna i ponura na zagładę śmiałkom, którzy na swoich kruchych łupinach ośmielali się mierzyć z jej oślizgłą od mchów, porostów i morskiej piany ścianą. Sterczała na złość rozwścieczonym bałwanom Atlantyku, które, korzystając z każdego silniejszego wiatru, waliły w nią całym swym ciężarem i całą siłą daną im przez okiem nieobjęty, szafirowo zielony żywioł oceanu. Bezsilne w swej wściekłości bałwany, odbiwszy się od skały, rzucały się ze zdwojoną siłą ku południowi, gdzie znowu na drodze swej natrafiały na jeszcze silniejszy i trwalszy kontynent. Tam poniósłszy ponowną klęskę, cofały się, aby znowu sił świeżych nabrać i znowu powtórzyć swój atak i znowu ponieść sromotną klęskę.
Biada temu okrętowi, który w porze burzliwej dostał się nieopatrznie w wir tego tańca bałwanów i raf. Za słaby, by się mógł oprzeć bałwanom, a za kruchy, by wytrzymać uderzenie o skałę. Toteż bez walki rozlatywał się w kawałki i znikał w bezdennej czeluści, porywając za sobą wszystko i wszystkich, co się tylko na pokładzie znajdowało. Zwłaszcza dnie wczesnej wiosny były fatalne dla dawnych żaglowców w tym miejscu. I dużo tych wiosen upłynęło, nim geniusz ludzki wzniósł na ponurej skale Statuę Wolności, każąc bogini swobód obywatelskich w Ameryce trzymać w prawicy wieczny, niegasnący znicz i w ten sposób pokonywać wściekłość morza i czyhające podstępnie na okręty podwodne rafy.
* *
*
W dniu pamiętnym dla szukającego szczęścia w Nowym Świecie pierwszego Polaka, wygnańca, kiedy już z dala widniały wybrzeża Ameryki, zerwał się nagle huragan. Pacierza nie zdołałeś odmówić, a już dokoła małego żaglowca jakby spod ziemi wyrosły olbrzymie bałwany. Jasne niebo zasnuło się momentalnie czarnymi chmurami, a miejsce słońca zajęły błyskawice i pioruny bijące z nieubłaganą siłą to w morze, to w maszty skołatanego statku. Nie było już czasu na zwijanie żagli i ratownicze obroty steru. Żagle poszły w strzępy, a ze steru pozostały tylko drzazgi. Ze wszystkich piersi ludzi jadących okrętem wydobył się tylko jeden wspólny błagalny jęk do Pana nad Pany o ratunek i zmiłowanie. Nie było wtedy wśród nich dysydentów i prawych katolików, a były tylko słabe stworzenia, które zrozumiały, jak marnymi są doczesne walki wobec majestatu grozy ostatniej godziny. Podróżni nie błagali już o życie, ale o zmiłowanie za grzechy i nieprawości, jakich się za życia dopuścili.
Jeszcze moment, a okręt rzucony na sterczącą skałę roztrzaskał się w kawałki. W kilkanaście minut potem, jakby na urągowisko, ustał huragan, pogoniwszy hen, ku lodowcom Grenlandii. Bałwany przysiadły jak psy skarcone, a słońce objęło we władanie zaczerniony dotychczas horyzont. Ponad słońcem zaś, od krańca do krańca, przepiękna wielobarwna zaświeciła tęcza, na której wyczytałbyś w wyobraźni swej słowa: Zaprzestańcie swarów i waśni przyziemnych, albowiem może nadejść chwila, która was połączy zimnym i nieubłaganym uściskiem śmierci i całą nicość doczesnego życia wykaże!
Wesołe promienie słońca wciskały się do wszystkich szczelin kontynentu i pomarszczonego jeszcze zwierciadła oceanu. Nawet ponura skała pojaśniała i zdawało się, że się rumieńcem wstydu pokryła za świeżą, na słabej łupinie dokonaną zbrodnię. Na próżno jednak szukały te promienie bieli żagli i świecącej armatury okrętowej, by się w nich przejrzeć i pobawić. Okręt znikł, a jedyną jego spuścizną były pogruchotane maszty i reje, i szczątki kajut, i pokładu, pływające po całym, dokoła skały, morskim przestworzu.
W tej chwili z gęstego przybrzeżnego boru wyszła słuszna, smukła postać. Odzienie na niej z wyprawionej skóry upiększonej barwnymi pasami z czerwieni i purpury. Krańce szaty białymi muszelkami obszyte. Na dumnie podniesionej głowie pukle przepięknych kruczych włosów, w których promienie słońca granatowymi odbijały się blaskami. W lewej ręce łuk, u boku sajdak ze strzałami, a przez prawe ramię przerzucone świeżo upolowane koźlę.
Szybkim krokiem zbliżała się tajemnicza postać ku brzegowi morza. Zwabiła ją widać tęcza kusicielka, bo wpatrywała się w nią z takim zachwytem, jakim się zawsze wita nieznane a piękne zjawiska. Byłaby może dłużej podziwiała ten najpiękniejszy znak zwycięstwa światła nad czernią, zwycięstwa dobra i pokoju nad burzą i rozbestwionymi bałwanami, gdyby nagle uwagi jej coś innego nie zajęło. Jak sarna skoczyła nad sam brzeg oceanu. Po tym giętkim, elastycznym skoku i po dwóch warkoczach, które się nagle stoczyły po jej ramionach, poznałeś, że to jest piękne, młode dziewczę indiańskie, córa czerwonej rasy.
Nie ufała widać swoim oczom, bo stuliwszy dłoń swoją, wpatrzyła się, jak przez lunetę, w jakiś punkt poruszający się po płaszczyźnie morza. Do złamanej okrętowej rei przytulił się jakiś człowiek i ostatkiem sił swoich starał się dopłynąć do brzegu. Lecz ręka jego słabnie, oddech widocznie nie dopisuje, bo ruchy coraz słabsze, a usiłowania coraz to więcej beznadziejne.
Nagle powietrze przeszył krzyk Indianki. Nie wiadomo, czy to był okrzyk zgrozy, czy też znak ostrzegawczy. Równocześnie widzisz, jak dziewczę porywa leżące u jej stóp koźlę i całą siłą córy stepów rzuca je w stronę płynącego rozbitka, który nie zdawał sobie wówczas sprawy, że od celności tego rzutu zależało jego życie i ratunek przed straszną śmiercią w paszczy rekina.
Indianka nie na darmo życie swoje spędziła z naturą i każdą chwilę wyzyskiwała na podpatrywanie zwierząt i morskich potworów, żeby nie zauważyła, że od strony południowej zbliża się złowroga biała smuga. Kilka chwil jeszcze, a najbardziej krwiożerczy potwór świata przewraca się do góry brzuchem, wali ogonem i płetwami o morze, aby ostatnim skokiem dosięgnąć upatrzonej ofiary. Gdy go od rozbitka dzieli zaledwie metrowa przestrzeń, pada tuż przed paszczą rekina rzucone przez dziewczę koźlę. Potwór chwyta je i w przekonaniu, że w paszczy swej trzyma odgryzioną część ciała tonącego rozbitka, porywa łup i zwyczajem swoim błyskawicznie umyka.
Gdy stercząca na grzbiecie rekina płetwa znikła, rzuciła się Indianka w morze i po kilku silnych uderzeniach drobnej, ale muskularnej ręki znalazła się przy tonącym.
Życzliwa fala dopomogła obojgu wylądować szczęśliwie.
Biedny człowiek, omdlały i niewiedzący nic, co się z nim stało i dzieje, spoczął na suchym gruncie. Nad nim dziewczyna wpatrzona w blade oblicze młodego, smukłego i jakiegoś innego od znanych jej białych młodzieńców. Oczy jej zdziwione, ale dumne! Bo czyż nie miała prawa być dumna z dokonanego dzieła, które wykazało w równej mierze bystrość rozumu jak i dobroć serca?
Dziewczę nie wiedziało, że uratowało pierwszego Polaka, który stanął na ziemi Nowego Świata, a którym był Marek Zebrzydowski.Rozdział II
Krótkie dzieje życia pełnego przygód
Marek Zebrzydowski z niejednego już pieca chleb jadł, niejedno mimo młodego życia przeżył i niejeden już raz w swoim życiu śmierci w oczy zaglądał.
Urodzony i wychowany na wschodnich krańcach Rzeczypospolitej zżył się ze stepem, zbratał z koniem, a skumał z pełnym animuszu i skłonności do awanturniczych porywów junactwem. Ani mu polowanie, ani wyłapywanie łotrzyków wśród szerokiego stepu nie były obce. Razu pewnego, gdy liczył zaledwie szesnaście lat, zapędził się za jakimś wałęsającym się Tatarem w głąb stepu i tam dostał się w ręce oddziału tatarskiego. Przytroczony do siodła przewędrował biedny Marek setki mil, aż w głąb Krymu, gdzie go na targowisku niewolników sprzedano czarnomorskiemu handlarzowi. Spełniał tam po kolei wszystkie najcięższe posługi, aż w końcu przykuto go do wiosła na galarze.
Biedny Marek wielekroć razy dostał po plecach rzemiennym, drutem przetykanym biczem od dzikiego dozorcy, opanowywał się i w duszy polecał się Królowej z Jasnej Góry.
Wysłuchała go ta nasza najpotężniejsza Opiekunka, bo nim okup od rodziców nadszedł, Marek był już na wolności. Stało się to wśród następujących okoliczności:
Pewnego dnia nałożył mu dozorca przez pomyłkę większe kajdany na nogę niż zwykle. Młody Marek popróbował, czy zdoła nogę z kajdan wyciągnąć i szepnął pod nosem:
– Teraz albo nigdy!
Ująć krzepko w dłonie ciężkie wiosło, wysunąć niespostrzeżenie nogę z kajdan i grzmotnąć w kudłaty łeb wartownika, było dziełem jednej chwili. Siepak upadł otumaniony na pokład, a Marek jednym skokiem znalazł się w morzu. Podpłynął nurkiem pod dokujące przy brzegu galary i tam przeczekał, aż pogoń minęła.
Rozpoczęła się wtedy dla Marka długa i uciążliwa wędrówka przez nieznane krainy Macedończyków, Bułgarów i Węgrów, którzy sami w niewoli jęczący, zrozumieli położenie dzielnego Polaka uciekającego z wrażej tatarskiej niewoli. Ileż to razy musiał biedny tułacz przesiadywać całe dnie w ukryciu, aby ujść czujności janczarów i tureckich strażników myszkujących całymi dniami za niewiernymi giaurami. Poczciwe wieśniaczki karmiły go przez dzień, a na noc zaopatrzywszy w kawałek owsianego placka, polecały Bogu na dalszą wędrówkę.
Po przeszło półrocznej tułaczce powrócił wreszcie Marek pod rodzinną strzechę, gdzie już od dawna zwątpiono, czy młody chłopiec zdoła przezwyciężyć tysiączne przeszkody. Wiedziano już, bowiem o jego ucieczce od posłów, którzy jeździli na Krym z okupem.
Niedługo jednak niespokojny duch pozwolił Markowi przebywać w rodzicielskim domu. Były to czasy trzydziestoletniej wojny i właśnie chwila, gdy na kresach Polski czyniono zaciągi do słynnej chorągwi Lisowczyków, mających pośpieszyć z pomocą cesarzowi Austrii.
Boje i rozboje znaczyły drogę junaków z Naddnieprza – w czym Marek wszędzie i zawsze im towarzyszył. Zmieniał raz po raz siedzibę swoją, zmieniał towarzyszów broni, aż zmienił wiarę, ulegając podszeptom nowatorskich sekciarzy. To go rozdzieliło z Polską, gdzie Kościół katolicki najsilniejszą posiadał twierdzę, toteż gdy powrócił, przyjęto Marka bardzo niechętnie. Zabolało go to do żywego. Nie zastanawiając się więc, opuścił ojczyznę na zawsze. Posiadłszy w czasach swej wędrówki rozmaite języki, ufał, że na Zachodzie zaciągnie się do jakiegoś wojska i tam dalej wojownicze życie będzie prowadził. Los chciał jednak inaczej. Marek, zwiedziawszy się od dawnych współtowarzyszy bojów, że dysydenci angielscy szukają schronienia za morzem, postanowił pójść za ich przykładem.
Jeden guz szmaragdowy od kontusza starczył na koszty podróży, która niestety skończyła się dla Marka tak fatalnie, że zaledwie w koszuli i hajdawerach znalazł się na ziemi amerykańskiej, w krainie szlachetnych Delawarów pozostających pod wodzą Lotnego Jelenia. Córce zaś tego wodza, Wodnej Lilii, zawdzięczał życie i ocalenie z paszczy rekina.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.