- W empik go
Orlica - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Ebook
24,90 zł
Audiobook
19,55 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Orlica - ebook
Przedwojenne Maroko. Ras ben Hoggar jest przywódcą bandy rozbójników, która napada na karawany. Pewnego dnia napad na hiszpańską karawanę kończy się niepowodzeniem. Ben Hoggar musi uciekać. Ukrywa się w górach Atlasu. Tymczasem jego piękna żona, Czar Aziza, pozostaje w wiosce. Rozłąka z mężem staje się przyczyną kłopotów...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-654-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I
Na starej drodze karawanowej
Pomiędzy Tarudantem a hiszpańską kolonią Sidi Ifni istnieje stara droga karawanowa. Przechodzi ona wąskimi dolinami, przecinającymi ostatnie uskoki dwóch grzbietów – od południa Antyatlasu, od północy – Wysokiego Atlasu. Droga ta niegdyś była bardzo uczęszczana przez kupców, ponieważ tymi dolinami przedzierali się oni ze swoimi wielbłądami z Maghrebu na brzeg Atlantyku i dążyli dalej na południe – do Senegalu po kość słoniową, po towary podzwrotnikowe i po czarne, niby z hebanu rzeźbione, rosłe i płomienne niewolnice, o spiżowych piersiach, białych zębach i oczach o złocistym, namiętnym połysku. Od pięciu lat karawany już nie suną tą drogą, gdyż wytknięto inne szlaki – krótsze i dogodniejsze.
Pewnej nocy starą drogą karawanową posuwał się mały oddział konny. Byli to jeźdźcy ze szczepu Szleu. Można było ich poznać od razu, gdyż mieli orle nosy, szlachetne rycerskie rysy twarzy i postawę, oraz długie włosy zwisające kosmykami spod białych zawojów.
Jeźdźcy siedzieli na pięknych koniach górskich o cudnych, kościstych głowach i cienkich, śmigłych nogach, a byli dobrze uzbrojeni w długie skałkowe karabiny ozdobione srebrem i perłową masą, prochownice z cyzelowanej miedzi, haftowane, skórzane sakwy czakras z pełnym ładunkiem kul a za pasami mieli krzywe kumia obosieczne, do sierpów podobne handżary.
Oddział posuwał się szybko naprzód, i białe lekkie burnusy, jak skrzydła drapieżnych ptaków miotały się nad pochylonymi do końskich karków jeźdźcami.
Gdy droga wcisnęła się w głęboki wąwóz wcinający się w spadki Dżebel Orak, jeźdźcy wstrzymali konie, zeskoczyli z siodeł i, zwróciwszy rumaki pyskami ku wyjściu z wąwozu, wydali krótki, chrapliwy krzyk. Wierzchowce, nawykłe do głosów swych panów, wspięły się na tylne nogi i, jak strzały wypuszczone z łuku, pomknęły przebytą już drogą do domu.
Jeźdźcy tymczasem obejrzeli miejscowość i ukryli się za kupami zwałów skalnych i w wyrwach z obydwu stron drogi.
W wąwozie zaległa cisza. Najbardziej czujny człowiek nie zauważyłby obecności ośmiu uzbrojonych ludzi czyhających za skałami.
– Ras ben Hoggar! – rozległo się ciche wołanie spoza kamieni.
– Co powiesz, Achmedzie! – odpowiedział jeden z zaczajonych Szleu.
– Czy dobre wybraliśmy miejsce na zasadzkę?
– Lepszego nie znajdziemy na całej drodze! – odparł Ras i zapytał: – Czy wygodne macie do strzału kryjówki, towarzysze?
– Zupełnie dobre! – odpowiedzieli inni. – Widzimy z nich drogę aż do zakrętu nad potokiem.
– Niebezpieczne nasze przedsięwzięcie... – rozległ się niepewny głos Achmeda.
– Nie obiecywałem ci, Achmedzie, że będzie ono bezpieczniejsze od odwiedzenia kawiarni lub strzału do zająca – odparł Ras. – Jeżeli jednak boisz się, to lepiej zmykaj póki czas!
– Nie boję się – zaprotestował Ahmed – ale nie chcę wpaść w ręce wielkiego kaida Glaui, który z ramienia sułtana i Francuzów rządzi górami i przysięgał, że nawet kobieta i dziecko mogą bezpiecznie przechodzić drogami górskimi. W zeszłym roku, gdy około Amizmis górale Suss napadli na jakiegoś kupca, kaid schwytał ich, kazał ściąć i głowy ich wywiesić na murach swej stolicy w Tarudant.
– To inna rzecz! – zaśmiał się któryś ze Szleu. – Tu napadniemy na karawanę hiszpańską. Dąży ona bez przepustki wielkiego kaida i bez eskorty jego spahisów. Nikt się o losie tej karawany nie dowie, chyba po roku albo po dwu, jeżeli szakale i hieny nie zatrą wszystkich śladów. Bądź dobrej myśli, Achmedzie!
Znowu zapanowała cisza i przez wąwóz przemykał się tylko lekki wietrzyk, szeleszcząc w zaroślach suchych tamaryndów i aloesów.
Ras ben Hogar, trzydziestoletni silny i zwinny człowiek, siedział w pierwszej kryjówce, kierując całą wyprawą. On to miał podać sygnał do napadu, wypuszczając pierwszą kulę. Ras wyciągnął się wygodnie pośród kamieni, swój karabin, oparty na skale, skierował na drogę, czekał i myślał.
Dusza jego błąkała się w tej chwili w rodzinnych górach około kasby – wielkiego warownego gmachu z grubymi murami, wieżycami i potężną bramą; w kasbie mieściła się cała wieś, gdzie dom stał przy domu, gdzie przez wszystkie mury przechodziło szerokie, ciemne przejście, łącząc różne budynki w jedną całość przypominającą ul z labiryntem woskowych komórek. Góral widział swój dom, a w nim Czar Azizę, najpiękniejszą z kobiet w całej okolicy. Pojął ją za żonę dopiero dwa lata temu, a był szczęśliwy, jak tylko może być szczęśliwy człowiek, którego kocha góralka Szleu.
Ras uśmiechał się do żony, gdyż widział ją wiotką i zgrabną jak sarna, szybko idącą z dzbanem na ramieniu do źródła po wodę. Szła, prawie nie dotykając sprężystymi nogami różowej ziemi, lekko się kołysząc w wąskich, silnych biodrach. Dumnie niosła wysoką wybujałą pierś i piękną głowę o oczach jak gwiazdy, i ustach podobnych do płatków czerwonego oleandra.
Ras kochał i był kochany. Gdy myślał o pieszczotach Czar Azizy, dreszcz biegł mu po grzbiecie i po stawach. Zaczął nadsłuchiwać, gdyż wydało mu się, że dolatuje go głos żony śpiewającej starą piosenkę góralską.
– Czy uda się nam dziś? – zapytał cichym głosem siedzący obok niego Achmed.
Ras drgnął i odpowiedział:
– In sza Allach! Jak zechce Allach!
Tymczasem do mroku nocy wlewać się zaczęły niewidzialne potoki szarych cieniów, później białawych, spływających z gór. Zachichotała gdzieś zupełnie blisko błąkającą się w górach hiena, zaszlochała para szakali, gwizdnęły budzące się ptaszki, a z ich ostatnim piskiem wierzchołki gór różowieć zaczęły.
Świtało...
Upłynęła jeszcze godzina i wąwozem przemknął szakal, trwożnie się oglądając. Wtedy Ras podniósł się, obejrzał karabin, podsypał prochu na panewkę, umocował się na kolanach i cicho zakwilił jak jastrząb. Głucho szczęknęły w wąwozie odwiedzione kurki karabinów.
W pół godziny później w końcu wąwozu zaczerniły się jakieś postacie.
Bystre oczy Rasa dostrzegły obładowane wielbłądy. Szły po dwa i po trzy w rząd, wyciągając się na wąskiej drodze w długi sznur. Z tyłu jechało kilku jeźdźców.
Ras przepuścił wielbłądy, a gdy przed skałą, gdzie się czaił, zjawiła się gromadka jeźdźców, wystrzelił. Zawtórowały mu karabiny towarzyszy. Dwóch jeźdźców spadło z koni, reszta zawróciła i zaczęła umykać.
Karawana dostała się w ręce Szleu.
Wybiegli więc wszyscy ze swych kryjówek na drogę i zaczęli łapać wielbłądy, rozwiązywać wory i paki, przeglądając zdobycz. Byli tak pochłonięci pracą, że nie od razu mogli zrozumieć, co się stało, gdy rozległy się nowe strzały, po których Achmed i dwóch innych górali upadło i zaczęło kopać ziemię nogami.
Ras obejrzał się i ujrzał kilkunastu jeźdźców szybko mknących drogą i wymachujących karabinami.
Nie namyślając się ani chwili, góral porwał swoją strzelbę i jął, jak żbik, wspinać się na skały, kryjąc się śród nich i czając, obsypywany kulami eskorty broniącej karawany. Widział, jak jeden po drugim padali jego towarzysze rozpraszający się w różne strony niby stadko spłoszonych myszy.
Ras dotarł nareszcie do szczytu gór i tu się zaczaił. Słuchał długo i bacznie, lecz pościgu nie było. Wytknąwszy głowę spoza skał, zobaczył ogon karawany wychodzącej już na obszerną płaszczyznę za wąwozem. Na drodze zaś Ras nie dojrzał ciał zabitych towarzyszy.
– Zabrali ich ze sobą... – domyślił się góral. – Źle! Teraz dowiedzą się, która kasba dokonała napadu. Nie mogę powracać do domu, bo utnie mi wielki kaid głowę. Nic chciał Allach dopomóc przedsięwzięciu Rasa!
Jakieś złe i ciężkie przeczucia ścisnęły serce górala.
Ześlizgnął się z gór na drogę, gdzie padli jego towarzysze. Znalazł tu kałuże krwi i ślad ciał wleczonych po piasku.
– Zabrali zabitych czy rannych ze sobą przeklęci kupcy! – zamruczał Ras ben Hoggar i głęboko się zamyślił.
Cały dzień spędził wśród skał przy małym źródełku, które z trudnością odnalazł.
Ras był doświadczonym myśliwym, od dawna polującym w górach Atlasu o głodzie i chłodzie, więc umiał sobie radzić. Wynalazł kilka sterczących z ziemi gołych łodyg kemji i zaczął je wyciągać. Roślina ta posiadała długie i grube korzenie, którymi, jak prawdziwa mieszkanka pustyni, szukała dla siebie wody na wielkiej głębokości pod ziemią.
W ten sposób Ras zaopatrzył się w paliwo, po czym przygotował sobie strawę, miał bowiem w swojej sakwie kawę, kociołek i duży placek keseras upieczony rękoma Czar Azizy. Przespał się do wieczora, a po modlitwie, o zachodzie słońca, ruszył ku domowi. Szedł lekkim, sprężystym krokiem nawykłym do szybkiego chodzenia, szedł aż do wschodu słońca; po modlitwie porannej przebrnął rzekę Suss i znowu zapadł w góry. Tu się zaczaił około źródła płynącego w pobliżu jakiejś wioski. Narwał sobie dojrzałych oliwek i parę granatowych owoców, napełnił kociołek wodą i wlazł w gęste zarośla fig berberyjskich. Musiał przeczekać dzień, aby po nocy przekraść się do swojej kasby. Wiedział, że w nocy, gdy wiejski kadi, stary Ahmed el Azuin zamknie bramę, do kasby nikt się już nie dostanie, gdyż, podług prawa, do w schodu słońca wejście i wyjście były surowo zakazane.
Ras postanowił więc wyśledzić i rozmowie się z żoną, gdy ona pójdzie rano do studni po wodę.
Tak też uczynił. Dzień cały przespał, całą noc znowu szedł i gdy ujrzał nareszcie na jasnym niebie ciemne kontury wieżyc i murów kasby, prześlizgnął się przez gaje oliwne ku małemu białemu budynkowi o półokrągłej kopule i zębatych ścianach. Była to kubba – grobowiec świętego człowieka Sidiego Alego el Slimana, który żył niegdyś w kasbie i był kadim przed wiekami. Obok kubby mieściła się głęboka studnia z czystą i cudotwórczą wodą, którą co dzień nabierała w dwa wielkie dzbany gospodarna Czar Aziza dla domu.
Wkrótce potem, gdy zamilkły nawoływania starego muezzina do modlitwy porannej, z kasby wyszedł tłum kobiet i skierował się ku studni. Z daleka już Ras rozpoznał swoją żonę. Była najzgrabniejsza, szła najlżejszym krokiem i była najpiękniejsza.
– Czar Aziza! Umiłowana na całe życie! – szepnął Ras, czując jak serce mu zaczęło gwałtownie kołatać w piersi.
Wkrótce kobiety przeszły blisko od zaczajonego Rasa, a wtedy on dojrzał pochmurne, strwożone oczy Azizy i jej piękną, bladą twarz. Niosła tylko jeden dzban.
– Drugi pewno stłukła – domyślił się Szleu.
Gdy kobiety, nagadawszy się do syta przy studni, powracały do wsi, Ras zauważył, że Aziza szła na ostatku i bacznie rozglądała się dokoła, trzymając dzban na lewym ramieniu.
Ras gwizdnął z cicha. Kobieta drgnęła i obejrzała się w jego stronę, po chwili, założywszy wolną rękę za siebie, uczyniła jakiś znak.
Ras uśmiechnął się radośnie.
– Mądra i przebiegła, jak orlica! – szepnął namiętnie; wiedział teraz, że zobaczy się z żoną.
Istotnie, w porze obiadowej, gdy wszyscy siedzieli po domach w otoczeniu rodziny, Aziza, klucząc po gajach i ogrodach, przyszła do niego.
– Bądź pozdrowiony, panie mój i mężu! – zawołała z wybuchem, rzucając się mu w objęcia i mrużąc swoje promienne oczy pod jego namiętnymi pocałunkami. – Już wiem o wszystkim! Dziś po spytkach umarł ostatni z twoich towarzyszy Hadżi ben Abmar, wyznawszy wszystko przed wielkim kaidem. Wiedziałam, że ty nie zginiesz, bo jesteś śmiały jak sid i chytry jak lis. Wiedziałam, że przyjdziesz i czekałam na ciebie, Ras! Nie możesz jednak powracać do kasby! Kadi dostał rozkaz schwytania cię i odstawienia na sąd do Tarudantu. Uciekaj! Przyniosłam ci kilka keseras, kawał mięsa i cebuli. Uciekaj jak najprędzej i pamiętaj, że będę czekała na ciebie, chociażby do starości! Bywaj zdrów – niech Allach prowadzi cię szczęśliwie! Gdy zapomną ludzie o wypadku, a ty znajdziesz bezpieczne schronisko dla nas obojga, przybędziesz tu i zabierzesz stąd swoją Azizę, swoją żonę i niewolnicę, cień twego ciała i cień twojej duszy. Idź już w imię Allacha!
Nastąpiło krótkie pożegnanie. Rasowi łzy ścisnęły gardło, gdy odchodząca Aziza rzuciła nań ostatnie spojrzenie. Smutek niezgłębiony i rozpacz dojrzał mężczyzna w pięknych oczach ukochanej. Jednak nie było czasu do namysłu. Czając się w krzakach, przypadając za kamieniami, dążył w góry, jeszcze nie wiedząc, dokąd pójdzie i jakie będą ich losy.
Wkrótce już góral drapał się na strome spadki, porosłe gęstym lasem adrar i krzakami oleandrów. Gdy podniósł głowę, ujrzał szczyty Atlasu. Połyskiwały i lśniły się bielą śniegów i wołały go do siebie głosem niezamąconej ciszy i wielkiego spokoju.Rozdział II
Włóczęga
Ras dopiero przed wieczorem zatrzymał się w głębokiej kotlinie górskiej. Zbiegały się tu zewsząd zbocza głównego grzbietu Atlasu, od dołu porośnięte krzakami i drzewami, wyżej – wysoką i soczystą trawą, a jeszcze wyżej połyskujące barwnymi skałami, uwieńczonymi turbanem ze skrzących się lodowców.
Ras spędził noc przy małym ognisku, rozpalonym między skałami. Słyszał nieraz, budząc się co chwila, jakieś głosy niewyraźne i chrapliwe.
– Muflony! – domyślił się Szleu. – Jutro zapoluję na nie...
Gdy tak myślał, czujnym uchem zaczął łowić jeszcze inne dalekie odgłosy.
Dolatywały one z rzadka, lecz stawały się coraz wyraźniejsze.
Było to głuche, ponure miauczenie, przerywane niby głośnymi westchnieniami.
Ras podniósł głowę i nadsłuchiwał czujnie, zrozumiał bowiem, że niebezpieczny sąsiad krąży dokoła jego kryjówki.
Miauczenie i coraz głośniejsze westchnienia zbliżały się szybko, lecz wkrótce umilkły.
Wtedy Ras wyraźnie poczuł, że ktoś groźny i gotowy do napadu przygląda się mu, nie spuszczając z niego źrenic.
Szleu porwał za karabin, a potem cisnął do ognia kupkę suchej trawy i gałęzi. Ogień z trzaskiem i sykiem buchnął wyżej, a jego czerwone cienie pobiegły daleko i drgać poczęły na pogrążonych w ciemnościach skałach. Ras usłyszał wtedy miękki bieg zwierza, szmer toczących się z gór kamyków i – wkrótce zapanowała cisza.
– Czyżby pantera miała tu swe legowisko, a jam tu wlazł nieproszony niby do zajazdu w sąsiedniej wiosce? – pomyślał człowiek, zawijając się w swój burnus i kładąc się przy ognisku.
Tak spędził swoją pierwszą noc włóczęgi Ras ben Hoggar, mieszkaniec kasby z Ued Tafdift i najlepszy strzelec z całej okolicy.
Przed świtem Ras zalał wodą ognisko i wyruszył na polowanie. Pamiętał kierunek, skąd dochodziły go głosy muflonów i skierował się w góry, idąc łożyskiem małego potoku płynącego spod śniegu bielejącego na szczytach grzbietu. Minął pasmo lasów i krzaków i wyszedł na hale pokryte wysoką trawą i drobnymi krzaczkami kwitnących różaneczników. Góral szybko przecinał piękne łąki szmaragdowej trawy z bukietami barwnych kwiatów i szemrzącymi strumykami i ostrożnie się rozglądał. Nareszcie dojrzał stadko muflonów. Potężny stary samiec o wspaniałych rogach niby wykutych z ciemnego kamienia stał na czatach, samki i młódź pasły się dokoła, spokojnie skubiąc trawę.
Ras zaczął się skradać przypadając do ziemi i czołgając się od kamienia do kamienia, od łogu do łogu.
Muflon zwęszył jednak zbliżającego się myśliwego, a może jakiś kamyk obsuwając się spod kolan Rasa zdradził jego obecność. Baran wydał krótki, trwożny ryk i po chwili całe stado pędziło już w szalonym biegu w góry, przesadzając wysokie zwały kamieni i szerokie szczeliny.
Ras ścigał muflony i znowu je podszedł. Udało mu się podkraść o jakie pięćdziesiąt kroków do najbliższych zwierząt. Wymierzył starannie i chciał już strzelić, gdy stado w największym popłochu zaczęło uciekać, mknąc wprost na Rasa.
Myśliwy strzelił i jeden z młodych samców potoczył się na dół, porywając ze sobą większe kamienie i zsuwające się lawiny drobnych odłamków i piasku. Nagle pomiędzy skałami mignęło coś żółtą skórą w czarne plamy.
Była to pantera. Ras, nie namyślając się, śpieszył się z nabiciem swojej strzelby, aby być przygotowanym do możliwego ataku drapieżnika.
Pantera tymczasem znikła Rasowi z oczu. Rozglądał się, na próżno szukając jej dokoła. Myśliwy sądził, że drapieżnik uciekł, spostrzegłszy człowieka, poszedł więc w tę stronę, gdzie stoczył się na dno wąwozu postrzelony przez niego muflon; ślizgał się stromym spadkiem góry, skakał przez szczeliny jak kozioł skalny i zbiegał coraz niżej i niżej.
Nagle zatrzymał się jak wryty, bo usłyszał tuż przed sobą głuche mruczenie, a w chwilę później ryk. Ras ledwie zdążył podnieść do ramienia karabin i strzelić, gdy pantera, zaczajona za odłamkiem szarożółtej skały zrobiła szalony skok. Kula ugodziła bestię już w locie. Upadła i jęła potwornymi pazurami szarpać darninę rozrzucając dokoła ziemię, trawę i drobne kamienie. Ras jednak nie zdążył jeszcze na nowo nabić swej strzelby, gdy pantera oprzytomniała, zebrała pod siebie łapy i płaszcząc się na ziemi, przygotowała się do skoku. Szleu odrzucił nienabity karabin i porwał za swój krzywy nóż. W tej chwili pantera runęła na człowieka. Rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Zwinny Ras wymykał się panterze, rażąc ją nożem. Drapieżnik obficie broczył krwią, lecz ataku nie przerywał, usiłując wskoczyć na piersi lub na grzbiet myśliwemu.
Widząc, że pantera słabnie, Ras przyjął wreszcie atak; gdy łapy drapieżnika dotknęły jego ciała, schylił się i wbiwszy krzywe ostrze kumia, wyprostował się, pociągając nóż do góry. Pantera z rozwalonym brzuchem i wypadającymi wnętrznościami runęła jak rażona piorunem, lecz zdążyła zadać ostatni cios wrogowi. Od tego ciosu wszystko zakołowało przed oczami Rasa, wszystko się pokryło czarną mgłą. Myśliwemu zapadła się pod nogami ziemia i potoczył się na dół nieprzytomny, zlany krwią.
Widocznie Allach gniewnym okiem spoglądał na Rasa, gdyż spotykał go zawód po zawodzie...
Słońce zakończyło swój obieg dzienny i znikło za górskimi szczytami na zachodzie, długie cienie zaczęły się ciągnąć przez łąki ku wąwozom i wylewać się do nich ciemnymi potokami, napełniając je mrokiem i wilgocią. Leżący na dnie głębokiego jaru Ras dopiero wtedy po raz pierwszy dźwignął się z zalanej krwią trawy. Dźwignął się i znowu upadł na wznak, blady i wyczerpany. Wkrótce jednak uczynił nowy wysiłek, jęknął cicho i usiadł. Jął macać drżącymi dłońmi głowę, boki, nogi i pierś. Drgnął ujrzawszy straszliwą ranę na piersi. Skóra i mięśnie były zerwane potężnym uderzeniem pazurów i wisiały jak czerwone strzępy łachmanów, zupełnie podobne do przesiąkniętych krwią skrawków poszarpanego burnusa.
Rana piekła i dotkliwie bolała, przy najmniejszym ruchu powodując omdlenie. Silny Ras, walcząc ze słabością, czołgał się dnem wąwozu, szukając wody. Już nocna mgła pełzła z gór na dno wąwozów, przepaści i jarów, gdy ranny doczołgał się do potoku wartko biegnącego śród kamieni. Ras, omdlewając z bólu i gorączki, obmył rany, zanurzył rozpaloną głowę do wody, napił się i znowu padł na wznak, ciężko oddychając.
Zemdlał, lecz omdlenie wkrótce przeszło w sen, niespokojny, gorączkowy sen. Gorączka zmieniła się w dreszcze wstrząsające całym ciałem rannego. Straszne sny i widziadła dręczyły górala. Ras miotał się, krzyczał i jęczał. Coraz częściej widział przed sobą piękną, bladą twarz Czar Azizy. Schylała się nad nim i skarżyła się, że ktoś ją krzywdzi, nastaje na jej życie, prześladuje i gnębi. Widzenia te były tak żywe, że Ras zerwał się i pobiegł, krzycząc:
– Idę, idę, Azizo, obronię cię, zemszczę się!...
Próżno szukał dokoła siebie karabinu i noża.
Klął i szukał, aż nagle błysnęło mu wspomnienie o walce z panterą, gdy to odrzucił od siebie karabin, a swoją wierną kumia zostawił w ciele zabitego zwierza.
– Czekaj Azizo, czekaj, piękna, umiłowana Czar! Obronię cię gołymi rękoma, zębami przegryzę gardziele tym, co krzywdzą ciebie, moją żonę!
Nic nie widząc i nic nie odczuwając, biegł, padał, lecz znowu się podnosił i biegł dalej. Nareszcie potknął się o kamień i zaczął się staczać coraz niżej i niżej, uderzając się głową o kamienie i drapiąc sobie twarz i ręce o gałęzie krzaków.
Zemdlał...
Noc minęła, wyjrzało słońce i stało już wysoko, lecz Ras wciąż leżał nieruchomo, do trupa podobny, bielejąc w trawie poplamionym krwią burnusem.
Gdy słońce zaczęło przypiekać straszliwie, Ras poruszył się kilka razy i usiadł, podtrzymując rękoma pękającą z bólu głowę.
– Umrę... – jęknął – umrę i nigdy już nie nasycę oczu swoich pięknością Azizy! Nigdy nie wyjdę z tego wąwozu...
Ranny zaczął się oglądać i nie mógł zrozumieć, w jaki sposób dostał się tu na drogę, ponieważ nie pamiętał, że biegł dnem wąwozu, aż upadł i stoczył się z pochyłych spadków do podnóża gór, gdzie przechodziła droga, którą wożono zwykle drewno i węgiel z Atlasu.
Podnieść się jednak Ras nie mógł; słaby był i przed oczami latały mu zielone i czerwone płatki.
Zaczął więc czołgać się na brzuchu i kolanach do strumyka, gdzie trochę oprzytomniał. Siły zwolna powracały.
– Odpocznę i ruszę do domu... Niech mnie sądzą i stracą, lecz muszę ujrzeć żonę i być pogrzebany, jak prawdziwy mumen...
Nie miał jednak sił, aby się podnieść i iść, mógł tylko czołgać się, pełznąć, jęcząc i omdlewając z bólu i zmęczenia.
Pełznął więc w stronę szczytu Sahridż, od którego zaczynała się właściwa droga do jego wsi. Przeczołgawszy się około stu kroków zemdlał z wyczerpania.
Obudził się od przyjemnego zimna i nagle ustającego bólu. Ujrzał nad sobą jakiegoś starszego człowieka w białym zawoju na głowie. Człowiek ten przemywał mu rany na głowie i piersi i przykładał jakieś ziółka, które wyjmował ze skórzanego woreczka wiszącego na pasie. Obok stał osiołek z dwiema torbami przerzuconymi mu przez grzbiet.
– Kim jesteś? – spytał Ras słabym głosem, usiłując podnieść głowę.
– Leż! – rzekł rozkazującym głosem starzec. – Jestem Abd el Ferhut, kahin i hakim. Mieszkam tu w górach, jeździłem na poszukiwanie ziół magicznych i leczniczych i znalazłem ciebie omdlałego. Rany twoje są niebezpieczne, gdyż pazury namera o tej porze roku są pełne jadu. Zawiozę cię do swego domu, gdzie musisz długo leżeć, aż się wyleczysz, inaczej – śmierć!
Stary czarownik napoił rannego zimną wodą źródlaną, owiązał mu rany szmatami oderwanymi od burnusa i, z wielkim trudem wsadziwszy go na osiołka, ruszył z Rasem w drogę.
Osiołek zszedł niebawem z drogi i zaczął się wspinać spadkami gór.
– Gdzie mieszkasz, sidi? – zapytał Ras.
– W grocie szakali – odpowiedział starzec. – Francuzi ścigają lekarzy berberyjskich, a wielcy kaidowie dopomagają im w tym. Muszę się kryć, mieszkać na odludziu, lecz wierni znają siłę leków hakima i znajdują moją kryjówkę.
– Słyszałem o tobie nieraz, sidi Abd el Ferhut – szepnął Ras słabym głosem. – Jesteś dobroczyńcą ludzi cierpiących i moim teraz. Jakżeż ci się odwdzięczę?
Stary hakim zamyślił się. Milczał długo, aż rzekł:
– Opowiedz mi, co ci się przydarzyło?
Ras opowiedział o zajściach ostatnich dni, a więc o nieszczęśliwym napadzie na karawanę, o śmierci towarzyszy, o grożącej mu zemście wielkiego kaida Glaui, o porzuconej żonie i o wypadku na polowaniu.
– Zabiłeś, młodzieńcze, panterę! – wykrzyknął stary. – Możesz mi się od razu odwdzięczyć za pomoc i leki. Czy jesteś dość przytomny i silny, aby przypomnieć sobie miejsce, gdzie leży zabity przez ciebie zwierz?
– Jeżeli znajdziesz czerwone skały Dżurf, wskażę ci to miejsce, sidi – odparł Ras.
– Czy czujesz w sobie dość siły, aby dojechać tam? – pytał niespokojnie hakim.
– Myślę, że tak! Czuję się silniejszy teraz i ból mi nie dolega – rzekł ranny.
– No, to jedziemy, bo gdy drugie słońce zajrzy zabitej panterze w oczy, straci ona siłę magiczną – objaśnił starzec. – Musimy się spieszyć.
Ras dopomógł czarownikowi wyszukać zabitego zwierza. Starzec był uszczęśliwiony i od razu wziął się do roboty. Wydłubał panterze oczy, wyrwał jej niektóre kły i pazury, wyciął serce i worek żółciowy i w końcu zdarł z grzbietu duży kawał skóry.
– Co będziesz, sidi, robił z tym wszystkim? – pytał zdziwiony Ras.
Abd el Ferhut usiadł przy nim i starannie zawijając w szmaty swoje skarby, objaśnił:
– Potrzebne mi to było od dawna na talizmany, na najbardziej potężne herz przeciwko ranom i śmierci od kul i noża, na podniecenie odwagi, a żółć – na lekarstwo dla synów sułtana. Żaden z hakimów i kahinów w Maghrebie nie posiada takiego skarbu, jaki trafił dziś w moje ręce! Niech Allach wynagrodzi ciebie, synu!
– To ja musiałbym wyrzec te słowa przed tobą, sidi! – odparł Ras, całując podług zwyczaju starca w rękę i w połę jego burnusa.
Późno w nocy dowiózł stary czarownik rannego do swej jaskini. Zanim weszli do wnętrza, hakim wyjął ze skrytki w skałach butelkę z olejem, nalał z niej do małej lampki kilka kropel, zapalił knot, a później oderwał od burnusa Rasa pasemko przesiąknięte krwią.
– Gdy wejdziemy do groty, gdzie, jak wiesz, zawsze mają swą siedzibę dżinny, postaw na ziemi lampkę i spal na niej ofiarę z własnej krwi, mówiąc dziewięć razy te słowa: Demrat-i-afrit, Mudib, El Ahmer, Borkan! To powinno przebłagać duchy, będą one miłosierne dla ciebie, synu!
Ras uczynił tak, jak radził starzec, i wkrótce leżał już na miękkim posłaniu w zimnej jaskini, gdzie cicho dzwonił strumyk wytryskujący z piersi górskiej i potrzaskiwał ogień rozpalony przez czarownika gotującego strawę.
Ras spędził dwa tygodnie w kryjówce Abd el Ferhuta, czając się w głębi jaskini, gdy do lekarza przychodzili chorzy i potrzebujący jego rady nie tylko górale Szleu, Suss i Draa, lecz nawet Berberowie z północy, z ziemi Dukkala, Cziadma i Ben Ahmer. Wkrótce ranny mógł już chodzić, więc pomagał swemu dobroczyńcy w poszukiwaniu i zbiorach drogocennych i magicznych roślin, używanych w lekach, talizmanach i amuletach, jak henna, harmel, udn-ed-far, takandin, kerbiuna, aloes, korzenie dzikiego szafranu, kora drzewa adrar i setki innych traw, ziół, drzew i owoców; łapał w sidła czubate dudki i sowy, polował na hieny i szakale, bo z mózgu, żółci, oczu i serca tych ptaków i zwierząt Abd el Ferhut sporządzał czarowne, tajemnicze nufra, hedżab, herz, dżeduel i inne talizmany, których nazwy góral nie mógł zapamiętać.
Tymczasem tęsknota za żoną nie opuszczała go. Ciągle widział ją przed sobą, trwożył się jej losem, rwał się duszą i ciałem do swej orlicy, szeptał bezdźwięcznymi ustami tysiączne słowa miłosne a pieszczotliwe; po nocach rozmawiał z nią, miotał się, budził się, myśląc, iż przyszła do niego, a później, ściskając zęby, łkał i syczał z bólu i rozpaczy.
– Daj mi, sidi, amulet, aby zabić tęsknotę za Czar Azizą! – wołał w rozpaczy, całując po rękach starca.
Ten smutnie kiwał głową i odpowiadał:
– Tęsknota za kobietą jest siostrą miłości, synu mój! Wielka miłość – to dar Allacha. Jakżeż mogę odbierać ci dar Allacha? Mogę dać ci amulet, który odda miłość twoją w ręce złego ducha, a ten zabije tę miłość na zawsze, bezpowrotnie. Chcesz-li tego?
– O nie, dobry sidi, o nie! – wołał góral. – Wolę jeszcze gorszą mękę, lecz bez miłości do Azizy – umrę! Umrę, sidi!
Ras głową bił o ziemię, twarz sobie do krwi drapał i krzyczał z tęsknoty.
Pewnego poranku podszedł do czarownika i rzekł:
– Niech Allach ma cię, sidi, w swojej opiece! Allach el Muhaimin, Allach en Nur, Allach el Hadi, Allach el Abad, niech będzie błogosławiony Allach we wszystkich swych dziewięćdziesięciu dziewięciu imionach i niech On wynagrodzi ciebie za mnie – niegodnego niewolnika swego, swego sługę i wyznawcę! Muszę już iść, bo w bezczynności nie uporam się z myślami i tęsknotą moją... Będę coś przemyśliwał, coś robił, aby prędzej czas biegł i aby rychlej przyszła godzina, gdy będę mógł założyć nowe gniazdo, rozpalić swoje ognisko i ujrzeć przy nim Czar Azizę. Niech Allach Akbar ma cię w swej opiece, dobry starcze!
Ucałował ręce czarownikowi, do kolan mu padł i poszedł, odprowadzony smutnym wejrzeniem dużych czarnych oczu Abd el Ferhuta. Milczał stary czarownik, nie mógł słowa pociechy znaleźć w swej głowie i sercu, gdyż rozumiał, że Allach rzucił odchodzącemu taki dar, który przygniata go do ziemi i łatwo zamienić się może w przekleństwo, karę i zagładę.
– Zbyt duża jest ta miłość dla serca Rasa ben Hoggara! – myślał stary czarownik. – Ciężki kawał złota włożony do małego wora rozrywa go i toczy się z góry, a inni ludzie podnoszą złoto, rozerwany zaś worek wyrzucony zostaje jak łachman nikomu niepotrzebny... Biedny nieszczęśliwy Ras ben Hoggar! Dokąd poprowadzi cię twój los nieubłagany?
Starzec opuścił głowę stroskaną i zapatrzył się w ogień, gdzie żarzyły się szkarłatne i złote węgle i powoli znikały bez śladu, zlewając się z szarą, martwą warstwą popiołu...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
Na starej drodze karawanowej
Pomiędzy Tarudantem a hiszpańską kolonią Sidi Ifni istnieje stara droga karawanowa. Przechodzi ona wąskimi dolinami, przecinającymi ostatnie uskoki dwóch grzbietów – od południa Antyatlasu, od północy – Wysokiego Atlasu. Droga ta niegdyś była bardzo uczęszczana przez kupców, ponieważ tymi dolinami przedzierali się oni ze swoimi wielbłądami z Maghrebu na brzeg Atlantyku i dążyli dalej na południe – do Senegalu po kość słoniową, po towary podzwrotnikowe i po czarne, niby z hebanu rzeźbione, rosłe i płomienne niewolnice, o spiżowych piersiach, białych zębach i oczach o złocistym, namiętnym połysku. Od pięciu lat karawany już nie suną tą drogą, gdyż wytknięto inne szlaki – krótsze i dogodniejsze.
Pewnej nocy starą drogą karawanową posuwał się mały oddział konny. Byli to jeźdźcy ze szczepu Szleu. Można było ich poznać od razu, gdyż mieli orle nosy, szlachetne rycerskie rysy twarzy i postawę, oraz długie włosy zwisające kosmykami spod białych zawojów.
Jeźdźcy siedzieli na pięknych koniach górskich o cudnych, kościstych głowach i cienkich, śmigłych nogach, a byli dobrze uzbrojeni w długie skałkowe karabiny ozdobione srebrem i perłową masą, prochownice z cyzelowanej miedzi, haftowane, skórzane sakwy czakras z pełnym ładunkiem kul a za pasami mieli krzywe kumia obosieczne, do sierpów podobne handżary.
Oddział posuwał się szybko naprzód, i białe lekkie burnusy, jak skrzydła drapieżnych ptaków miotały się nad pochylonymi do końskich karków jeźdźcami.
Gdy droga wcisnęła się w głęboki wąwóz wcinający się w spadki Dżebel Orak, jeźdźcy wstrzymali konie, zeskoczyli z siodeł i, zwróciwszy rumaki pyskami ku wyjściu z wąwozu, wydali krótki, chrapliwy krzyk. Wierzchowce, nawykłe do głosów swych panów, wspięły się na tylne nogi i, jak strzały wypuszczone z łuku, pomknęły przebytą już drogą do domu.
Jeźdźcy tymczasem obejrzeli miejscowość i ukryli się za kupami zwałów skalnych i w wyrwach z obydwu stron drogi.
W wąwozie zaległa cisza. Najbardziej czujny człowiek nie zauważyłby obecności ośmiu uzbrojonych ludzi czyhających za skałami.
– Ras ben Hoggar! – rozległo się ciche wołanie spoza kamieni.
– Co powiesz, Achmedzie! – odpowiedział jeden z zaczajonych Szleu.
– Czy dobre wybraliśmy miejsce na zasadzkę?
– Lepszego nie znajdziemy na całej drodze! – odparł Ras i zapytał: – Czy wygodne macie do strzału kryjówki, towarzysze?
– Zupełnie dobre! – odpowiedzieli inni. – Widzimy z nich drogę aż do zakrętu nad potokiem.
– Niebezpieczne nasze przedsięwzięcie... – rozległ się niepewny głos Achmeda.
– Nie obiecywałem ci, Achmedzie, że będzie ono bezpieczniejsze od odwiedzenia kawiarni lub strzału do zająca – odparł Ras. – Jeżeli jednak boisz się, to lepiej zmykaj póki czas!
– Nie boję się – zaprotestował Ahmed – ale nie chcę wpaść w ręce wielkiego kaida Glaui, który z ramienia sułtana i Francuzów rządzi górami i przysięgał, że nawet kobieta i dziecko mogą bezpiecznie przechodzić drogami górskimi. W zeszłym roku, gdy około Amizmis górale Suss napadli na jakiegoś kupca, kaid schwytał ich, kazał ściąć i głowy ich wywiesić na murach swej stolicy w Tarudant.
– To inna rzecz! – zaśmiał się któryś ze Szleu. – Tu napadniemy na karawanę hiszpańską. Dąży ona bez przepustki wielkiego kaida i bez eskorty jego spahisów. Nikt się o losie tej karawany nie dowie, chyba po roku albo po dwu, jeżeli szakale i hieny nie zatrą wszystkich śladów. Bądź dobrej myśli, Achmedzie!
Znowu zapanowała cisza i przez wąwóz przemykał się tylko lekki wietrzyk, szeleszcząc w zaroślach suchych tamaryndów i aloesów.
Ras ben Hogar, trzydziestoletni silny i zwinny człowiek, siedział w pierwszej kryjówce, kierując całą wyprawą. On to miał podać sygnał do napadu, wypuszczając pierwszą kulę. Ras wyciągnął się wygodnie pośród kamieni, swój karabin, oparty na skale, skierował na drogę, czekał i myślał.
Dusza jego błąkała się w tej chwili w rodzinnych górach około kasby – wielkiego warownego gmachu z grubymi murami, wieżycami i potężną bramą; w kasbie mieściła się cała wieś, gdzie dom stał przy domu, gdzie przez wszystkie mury przechodziło szerokie, ciemne przejście, łącząc różne budynki w jedną całość przypominającą ul z labiryntem woskowych komórek. Góral widział swój dom, a w nim Czar Azizę, najpiękniejszą z kobiet w całej okolicy. Pojął ją za żonę dopiero dwa lata temu, a był szczęśliwy, jak tylko może być szczęśliwy człowiek, którego kocha góralka Szleu.
Ras uśmiechał się do żony, gdyż widział ją wiotką i zgrabną jak sarna, szybko idącą z dzbanem na ramieniu do źródła po wodę. Szła, prawie nie dotykając sprężystymi nogami różowej ziemi, lekko się kołysząc w wąskich, silnych biodrach. Dumnie niosła wysoką wybujałą pierś i piękną głowę o oczach jak gwiazdy, i ustach podobnych do płatków czerwonego oleandra.
Ras kochał i był kochany. Gdy myślał o pieszczotach Czar Azizy, dreszcz biegł mu po grzbiecie i po stawach. Zaczął nadsłuchiwać, gdyż wydało mu się, że dolatuje go głos żony śpiewającej starą piosenkę góralską.
– Czy uda się nam dziś? – zapytał cichym głosem siedzący obok niego Achmed.
Ras drgnął i odpowiedział:
– In sza Allach! Jak zechce Allach!
Tymczasem do mroku nocy wlewać się zaczęły niewidzialne potoki szarych cieniów, później białawych, spływających z gór. Zachichotała gdzieś zupełnie blisko błąkającą się w górach hiena, zaszlochała para szakali, gwizdnęły budzące się ptaszki, a z ich ostatnim piskiem wierzchołki gór różowieć zaczęły.
Świtało...
Upłynęła jeszcze godzina i wąwozem przemknął szakal, trwożnie się oglądając. Wtedy Ras podniósł się, obejrzał karabin, podsypał prochu na panewkę, umocował się na kolanach i cicho zakwilił jak jastrząb. Głucho szczęknęły w wąwozie odwiedzione kurki karabinów.
W pół godziny później w końcu wąwozu zaczerniły się jakieś postacie.
Bystre oczy Rasa dostrzegły obładowane wielbłądy. Szły po dwa i po trzy w rząd, wyciągając się na wąskiej drodze w długi sznur. Z tyłu jechało kilku jeźdźców.
Ras przepuścił wielbłądy, a gdy przed skałą, gdzie się czaił, zjawiła się gromadka jeźdźców, wystrzelił. Zawtórowały mu karabiny towarzyszy. Dwóch jeźdźców spadło z koni, reszta zawróciła i zaczęła umykać.
Karawana dostała się w ręce Szleu.
Wybiegli więc wszyscy ze swych kryjówek na drogę i zaczęli łapać wielbłądy, rozwiązywać wory i paki, przeglądając zdobycz. Byli tak pochłonięci pracą, że nie od razu mogli zrozumieć, co się stało, gdy rozległy się nowe strzały, po których Achmed i dwóch innych górali upadło i zaczęło kopać ziemię nogami.
Ras obejrzał się i ujrzał kilkunastu jeźdźców szybko mknących drogą i wymachujących karabinami.
Nie namyślając się ani chwili, góral porwał swoją strzelbę i jął, jak żbik, wspinać się na skały, kryjąc się śród nich i czając, obsypywany kulami eskorty broniącej karawany. Widział, jak jeden po drugim padali jego towarzysze rozpraszający się w różne strony niby stadko spłoszonych myszy.
Ras dotarł nareszcie do szczytu gór i tu się zaczaił. Słuchał długo i bacznie, lecz pościgu nie było. Wytknąwszy głowę spoza skał, zobaczył ogon karawany wychodzącej już na obszerną płaszczyznę za wąwozem. Na drodze zaś Ras nie dojrzał ciał zabitych towarzyszy.
– Zabrali ich ze sobą... – domyślił się góral. – Źle! Teraz dowiedzą się, która kasba dokonała napadu. Nie mogę powracać do domu, bo utnie mi wielki kaid głowę. Nic chciał Allach dopomóc przedsięwzięciu Rasa!
Jakieś złe i ciężkie przeczucia ścisnęły serce górala.
Ześlizgnął się z gór na drogę, gdzie padli jego towarzysze. Znalazł tu kałuże krwi i ślad ciał wleczonych po piasku.
– Zabrali zabitych czy rannych ze sobą przeklęci kupcy! – zamruczał Ras ben Hoggar i głęboko się zamyślił.
Cały dzień spędził wśród skał przy małym źródełku, które z trudnością odnalazł.
Ras był doświadczonym myśliwym, od dawna polującym w górach Atlasu o głodzie i chłodzie, więc umiał sobie radzić. Wynalazł kilka sterczących z ziemi gołych łodyg kemji i zaczął je wyciągać. Roślina ta posiadała długie i grube korzenie, którymi, jak prawdziwa mieszkanka pustyni, szukała dla siebie wody na wielkiej głębokości pod ziemią.
W ten sposób Ras zaopatrzył się w paliwo, po czym przygotował sobie strawę, miał bowiem w swojej sakwie kawę, kociołek i duży placek keseras upieczony rękoma Czar Azizy. Przespał się do wieczora, a po modlitwie, o zachodzie słońca, ruszył ku domowi. Szedł lekkim, sprężystym krokiem nawykłym do szybkiego chodzenia, szedł aż do wschodu słońca; po modlitwie porannej przebrnął rzekę Suss i znowu zapadł w góry. Tu się zaczaił około źródła płynącego w pobliżu jakiejś wioski. Narwał sobie dojrzałych oliwek i parę granatowych owoców, napełnił kociołek wodą i wlazł w gęste zarośla fig berberyjskich. Musiał przeczekać dzień, aby po nocy przekraść się do swojej kasby. Wiedział, że w nocy, gdy wiejski kadi, stary Ahmed el Azuin zamknie bramę, do kasby nikt się już nie dostanie, gdyż, podług prawa, do w schodu słońca wejście i wyjście były surowo zakazane.
Ras postanowił więc wyśledzić i rozmowie się z żoną, gdy ona pójdzie rano do studni po wodę.
Tak też uczynił. Dzień cały przespał, całą noc znowu szedł i gdy ujrzał nareszcie na jasnym niebie ciemne kontury wieżyc i murów kasby, prześlizgnął się przez gaje oliwne ku małemu białemu budynkowi o półokrągłej kopule i zębatych ścianach. Była to kubba – grobowiec świętego człowieka Sidiego Alego el Slimana, który żył niegdyś w kasbie i był kadim przed wiekami. Obok kubby mieściła się głęboka studnia z czystą i cudotwórczą wodą, którą co dzień nabierała w dwa wielkie dzbany gospodarna Czar Aziza dla domu.
Wkrótce potem, gdy zamilkły nawoływania starego muezzina do modlitwy porannej, z kasby wyszedł tłum kobiet i skierował się ku studni. Z daleka już Ras rozpoznał swoją żonę. Była najzgrabniejsza, szła najlżejszym krokiem i była najpiękniejsza.
– Czar Aziza! Umiłowana na całe życie! – szepnął Ras, czując jak serce mu zaczęło gwałtownie kołatać w piersi.
Wkrótce kobiety przeszły blisko od zaczajonego Rasa, a wtedy on dojrzał pochmurne, strwożone oczy Azizy i jej piękną, bladą twarz. Niosła tylko jeden dzban.
– Drugi pewno stłukła – domyślił się Szleu.
Gdy kobiety, nagadawszy się do syta przy studni, powracały do wsi, Ras zauważył, że Aziza szła na ostatku i bacznie rozglądała się dokoła, trzymając dzban na lewym ramieniu.
Ras gwizdnął z cicha. Kobieta drgnęła i obejrzała się w jego stronę, po chwili, założywszy wolną rękę za siebie, uczyniła jakiś znak.
Ras uśmiechnął się radośnie.
– Mądra i przebiegła, jak orlica! – szepnął namiętnie; wiedział teraz, że zobaczy się z żoną.
Istotnie, w porze obiadowej, gdy wszyscy siedzieli po domach w otoczeniu rodziny, Aziza, klucząc po gajach i ogrodach, przyszła do niego.
– Bądź pozdrowiony, panie mój i mężu! – zawołała z wybuchem, rzucając się mu w objęcia i mrużąc swoje promienne oczy pod jego namiętnymi pocałunkami. – Już wiem o wszystkim! Dziś po spytkach umarł ostatni z twoich towarzyszy Hadżi ben Abmar, wyznawszy wszystko przed wielkim kaidem. Wiedziałam, że ty nie zginiesz, bo jesteś śmiały jak sid i chytry jak lis. Wiedziałam, że przyjdziesz i czekałam na ciebie, Ras! Nie możesz jednak powracać do kasby! Kadi dostał rozkaz schwytania cię i odstawienia na sąd do Tarudantu. Uciekaj! Przyniosłam ci kilka keseras, kawał mięsa i cebuli. Uciekaj jak najprędzej i pamiętaj, że będę czekała na ciebie, chociażby do starości! Bywaj zdrów – niech Allach prowadzi cię szczęśliwie! Gdy zapomną ludzie o wypadku, a ty znajdziesz bezpieczne schronisko dla nas obojga, przybędziesz tu i zabierzesz stąd swoją Azizę, swoją żonę i niewolnicę, cień twego ciała i cień twojej duszy. Idź już w imię Allacha!
Nastąpiło krótkie pożegnanie. Rasowi łzy ścisnęły gardło, gdy odchodząca Aziza rzuciła nań ostatnie spojrzenie. Smutek niezgłębiony i rozpacz dojrzał mężczyzna w pięknych oczach ukochanej. Jednak nie było czasu do namysłu. Czając się w krzakach, przypadając za kamieniami, dążył w góry, jeszcze nie wiedząc, dokąd pójdzie i jakie będą ich losy.
Wkrótce już góral drapał się na strome spadki, porosłe gęstym lasem adrar i krzakami oleandrów. Gdy podniósł głowę, ujrzał szczyty Atlasu. Połyskiwały i lśniły się bielą śniegów i wołały go do siebie głosem niezamąconej ciszy i wielkiego spokoju.Rozdział II
Włóczęga
Ras dopiero przed wieczorem zatrzymał się w głębokiej kotlinie górskiej. Zbiegały się tu zewsząd zbocza głównego grzbietu Atlasu, od dołu porośnięte krzakami i drzewami, wyżej – wysoką i soczystą trawą, a jeszcze wyżej połyskujące barwnymi skałami, uwieńczonymi turbanem ze skrzących się lodowców.
Ras spędził noc przy małym ognisku, rozpalonym między skałami. Słyszał nieraz, budząc się co chwila, jakieś głosy niewyraźne i chrapliwe.
– Muflony! – domyślił się Szleu. – Jutro zapoluję na nie...
Gdy tak myślał, czujnym uchem zaczął łowić jeszcze inne dalekie odgłosy.
Dolatywały one z rzadka, lecz stawały się coraz wyraźniejsze.
Było to głuche, ponure miauczenie, przerywane niby głośnymi westchnieniami.
Ras podniósł głowę i nadsłuchiwał czujnie, zrozumiał bowiem, że niebezpieczny sąsiad krąży dokoła jego kryjówki.
Miauczenie i coraz głośniejsze westchnienia zbliżały się szybko, lecz wkrótce umilkły.
Wtedy Ras wyraźnie poczuł, że ktoś groźny i gotowy do napadu przygląda się mu, nie spuszczając z niego źrenic.
Szleu porwał za karabin, a potem cisnął do ognia kupkę suchej trawy i gałęzi. Ogień z trzaskiem i sykiem buchnął wyżej, a jego czerwone cienie pobiegły daleko i drgać poczęły na pogrążonych w ciemnościach skałach. Ras usłyszał wtedy miękki bieg zwierza, szmer toczących się z gór kamyków i – wkrótce zapanowała cisza.
– Czyżby pantera miała tu swe legowisko, a jam tu wlazł nieproszony niby do zajazdu w sąsiedniej wiosce? – pomyślał człowiek, zawijając się w swój burnus i kładąc się przy ognisku.
Tak spędził swoją pierwszą noc włóczęgi Ras ben Hoggar, mieszkaniec kasby z Ued Tafdift i najlepszy strzelec z całej okolicy.
Przed świtem Ras zalał wodą ognisko i wyruszył na polowanie. Pamiętał kierunek, skąd dochodziły go głosy muflonów i skierował się w góry, idąc łożyskiem małego potoku płynącego spod śniegu bielejącego na szczytach grzbietu. Minął pasmo lasów i krzaków i wyszedł na hale pokryte wysoką trawą i drobnymi krzaczkami kwitnących różaneczników. Góral szybko przecinał piękne łąki szmaragdowej trawy z bukietami barwnych kwiatów i szemrzącymi strumykami i ostrożnie się rozglądał. Nareszcie dojrzał stadko muflonów. Potężny stary samiec o wspaniałych rogach niby wykutych z ciemnego kamienia stał na czatach, samki i młódź pasły się dokoła, spokojnie skubiąc trawę.
Ras zaczął się skradać przypadając do ziemi i czołgając się od kamienia do kamienia, od łogu do łogu.
Muflon zwęszył jednak zbliżającego się myśliwego, a może jakiś kamyk obsuwając się spod kolan Rasa zdradził jego obecność. Baran wydał krótki, trwożny ryk i po chwili całe stado pędziło już w szalonym biegu w góry, przesadzając wysokie zwały kamieni i szerokie szczeliny.
Ras ścigał muflony i znowu je podszedł. Udało mu się podkraść o jakie pięćdziesiąt kroków do najbliższych zwierząt. Wymierzył starannie i chciał już strzelić, gdy stado w największym popłochu zaczęło uciekać, mknąc wprost na Rasa.
Myśliwy strzelił i jeden z młodych samców potoczył się na dół, porywając ze sobą większe kamienie i zsuwające się lawiny drobnych odłamków i piasku. Nagle pomiędzy skałami mignęło coś żółtą skórą w czarne plamy.
Była to pantera. Ras, nie namyślając się, śpieszył się z nabiciem swojej strzelby, aby być przygotowanym do możliwego ataku drapieżnika.
Pantera tymczasem znikła Rasowi z oczu. Rozglądał się, na próżno szukając jej dokoła. Myśliwy sądził, że drapieżnik uciekł, spostrzegłszy człowieka, poszedł więc w tę stronę, gdzie stoczył się na dno wąwozu postrzelony przez niego muflon; ślizgał się stromym spadkiem góry, skakał przez szczeliny jak kozioł skalny i zbiegał coraz niżej i niżej.
Nagle zatrzymał się jak wryty, bo usłyszał tuż przed sobą głuche mruczenie, a w chwilę później ryk. Ras ledwie zdążył podnieść do ramienia karabin i strzelić, gdy pantera, zaczajona za odłamkiem szarożółtej skały zrobiła szalony skok. Kula ugodziła bestię już w locie. Upadła i jęła potwornymi pazurami szarpać darninę rozrzucając dokoła ziemię, trawę i drobne kamienie. Ras jednak nie zdążył jeszcze na nowo nabić swej strzelby, gdy pantera oprzytomniała, zebrała pod siebie łapy i płaszcząc się na ziemi, przygotowała się do skoku. Szleu odrzucił nienabity karabin i porwał za swój krzywy nóż. W tej chwili pantera runęła na człowieka. Rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Zwinny Ras wymykał się panterze, rażąc ją nożem. Drapieżnik obficie broczył krwią, lecz ataku nie przerywał, usiłując wskoczyć na piersi lub na grzbiet myśliwemu.
Widząc, że pantera słabnie, Ras przyjął wreszcie atak; gdy łapy drapieżnika dotknęły jego ciała, schylił się i wbiwszy krzywe ostrze kumia, wyprostował się, pociągając nóż do góry. Pantera z rozwalonym brzuchem i wypadającymi wnętrznościami runęła jak rażona piorunem, lecz zdążyła zadać ostatni cios wrogowi. Od tego ciosu wszystko zakołowało przed oczami Rasa, wszystko się pokryło czarną mgłą. Myśliwemu zapadła się pod nogami ziemia i potoczył się na dół nieprzytomny, zlany krwią.
Widocznie Allach gniewnym okiem spoglądał na Rasa, gdyż spotykał go zawód po zawodzie...
Słońce zakończyło swój obieg dzienny i znikło za górskimi szczytami na zachodzie, długie cienie zaczęły się ciągnąć przez łąki ku wąwozom i wylewać się do nich ciemnymi potokami, napełniając je mrokiem i wilgocią. Leżący na dnie głębokiego jaru Ras dopiero wtedy po raz pierwszy dźwignął się z zalanej krwią trawy. Dźwignął się i znowu upadł na wznak, blady i wyczerpany. Wkrótce jednak uczynił nowy wysiłek, jęknął cicho i usiadł. Jął macać drżącymi dłońmi głowę, boki, nogi i pierś. Drgnął ujrzawszy straszliwą ranę na piersi. Skóra i mięśnie były zerwane potężnym uderzeniem pazurów i wisiały jak czerwone strzępy łachmanów, zupełnie podobne do przesiąkniętych krwią skrawków poszarpanego burnusa.
Rana piekła i dotkliwie bolała, przy najmniejszym ruchu powodując omdlenie. Silny Ras, walcząc ze słabością, czołgał się dnem wąwozu, szukając wody. Już nocna mgła pełzła z gór na dno wąwozów, przepaści i jarów, gdy ranny doczołgał się do potoku wartko biegnącego śród kamieni. Ras, omdlewając z bólu i gorączki, obmył rany, zanurzył rozpaloną głowę do wody, napił się i znowu padł na wznak, ciężko oddychając.
Zemdlał, lecz omdlenie wkrótce przeszło w sen, niespokojny, gorączkowy sen. Gorączka zmieniła się w dreszcze wstrząsające całym ciałem rannego. Straszne sny i widziadła dręczyły górala. Ras miotał się, krzyczał i jęczał. Coraz częściej widział przed sobą piękną, bladą twarz Czar Azizy. Schylała się nad nim i skarżyła się, że ktoś ją krzywdzi, nastaje na jej życie, prześladuje i gnębi. Widzenia te były tak żywe, że Ras zerwał się i pobiegł, krzycząc:
– Idę, idę, Azizo, obronię cię, zemszczę się!...
Próżno szukał dokoła siebie karabinu i noża.
Klął i szukał, aż nagle błysnęło mu wspomnienie o walce z panterą, gdy to odrzucił od siebie karabin, a swoją wierną kumia zostawił w ciele zabitego zwierza.
– Czekaj Azizo, czekaj, piękna, umiłowana Czar! Obronię cię gołymi rękoma, zębami przegryzę gardziele tym, co krzywdzą ciebie, moją żonę!
Nic nie widząc i nic nie odczuwając, biegł, padał, lecz znowu się podnosił i biegł dalej. Nareszcie potknął się o kamień i zaczął się staczać coraz niżej i niżej, uderzając się głową o kamienie i drapiąc sobie twarz i ręce o gałęzie krzaków.
Zemdlał...
Noc minęła, wyjrzało słońce i stało już wysoko, lecz Ras wciąż leżał nieruchomo, do trupa podobny, bielejąc w trawie poplamionym krwią burnusem.
Gdy słońce zaczęło przypiekać straszliwie, Ras poruszył się kilka razy i usiadł, podtrzymując rękoma pękającą z bólu głowę.
– Umrę... – jęknął – umrę i nigdy już nie nasycę oczu swoich pięknością Azizy! Nigdy nie wyjdę z tego wąwozu...
Ranny zaczął się oglądać i nie mógł zrozumieć, w jaki sposób dostał się tu na drogę, ponieważ nie pamiętał, że biegł dnem wąwozu, aż upadł i stoczył się z pochyłych spadków do podnóża gór, gdzie przechodziła droga, którą wożono zwykle drewno i węgiel z Atlasu.
Podnieść się jednak Ras nie mógł; słaby był i przed oczami latały mu zielone i czerwone płatki.
Zaczął więc czołgać się na brzuchu i kolanach do strumyka, gdzie trochę oprzytomniał. Siły zwolna powracały.
– Odpocznę i ruszę do domu... Niech mnie sądzą i stracą, lecz muszę ujrzeć żonę i być pogrzebany, jak prawdziwy mumen...
Nie miał jednak sił, aby się podnieść i iść, mógł tylko czołgać się, pełznąć, jęcząc i omdlewając z bólu i zmęczenia.
Pełznął więc w stronę szczytu Sahridż, od którego zaczynała się właściwa droga do jego wsi. Przeczołgawszy się około stu kroków zemdlał z wyczerpania.
Obudził się od przyjemnego zimna i nagle ustającego bólu. Ujrzał nad sobą jakiegoś starszego człowieka w białym zawoju na głowie. Człowiek ten przemywał mu rany na głowie i piersi i przykładał jakieś ziółka, które wyjmował ze skórzanego woreczka wiszącego na pasie. Obok stał osiołek z dwiema torbami przerzuconymi mu przez grzbiet.
– Kim jesteś? – spytał Ras słabym głosem, usiłując podnieść głowę.
– Leż! – rzekł rozkazującym głosem starzec. – Jestem Abd el Ferhut, kahin i hakim. Mieszkam tu w górach, jeździłem na poszukiwanie ziół magicznych i leczniczych i znalazłem ciebie omdlałego. Rany twoje są niebezpieczne, gdyż pazury namera o tej porze roku są pełne jadu. Zawiozę cię do swego domu, gdzie musisz długo leżeć, aż się wyleczysz, inaczej – śmierć!
Stary czarownik napoił rannego zimną wodą źródlaną, owiązał mu rany szmatami oderwanymi od burnusa i, z wielkim trudem wsadziwszy go na osiołka, ruszył z Rasem w drogę.
Osiołek zszedł niebawem z drogi i zaczął się wspinać spadkami gór.
– Gdzie mieszkasz, sidi? – zapytał Ras.
– W grocie szakali – odpowiedział starzec. – Francuzi ścigają lekarzy berberyjskich, a wielcy kaidowie dopomagają im w tym. Muszę się kryć, mieszkać na odludziu, lecz wierni znają siłę leków hakima i znajdują moją kryjówkę.
– Słyszałem o tobie nieraz, sidi Abd el Ferhut – szepnął Ras słabym głosem. – Jesteś dobroczyńcą ludzi cierpiących i moim teraz. Jakżeż ci się odwdzięczę?
Stary hakim zamyślił się. Milczał długo, aż rzekł:
– Opowiedz mi, co ci się przydarzyło?
Ras opowiedział o zajściach ostatnich dni, a więc o nieszczęśliwym napadzie na karawanę, o śmierci towarzyszy, o grożącej mu zemście wielkiego kaida Glaui, o porzuconej żonie i o wypadku na polowaniu.
– Zabiłeś, młodzieńcze, panterę! – wykrzyknął stary. – Możesz mi się od razu odwdzięczyć za pomoc i leki. Czy jesteś dość przytomny i silny, aby przypomnieć sobie miejsce, gdzie leży zabity przez ciebie zwierz?
– Jeżeli znajdziesz czerwone skały Dżurf, wskażę ci to miejsce, sidi – odparł Ras.
– Czy czujesz w sobie dość siły, aby dojechać tam? – pytał niespokojnie hakim.
– Myślę, że tak! Czuję się silniejszy teraz i ból mi nie dolega – rzekł ranny.
– No, to jedziemy, bo gdy drugie słońce zajrzy zabitej panterze w oczy, straci ona siłę magiczną – objaśnił starzec. – Musimy się spieszyć.
Ras dopomógł czarownikowi wyszukać zabitego zwierza. Starzec był uszczęśliwiony i od razu wziął się do roboty. Wydłubał panterze oczy, wyrwał jej niektóre kły i pazury, wyciął serce i worek żółciowy i w końcu zdarł z grzbietu duży kawał skóry.
– Co będziesz, sidi, robił z tym wszystkim? – pytał zdziwiony Ras.
Abd el Ferhut usiadł przy nim i starannie zawijając w szmaty swoje skarby, objaśnił:
– Potrzebne mi to było od dawna na talizmany, na najbardziej potężne herz przeciwko ranom i śmierci od kul i noża, na podniecenie odwagi, a żółć – na lekarstwo dla synów sułtana. Żaden z hakimów i kahinów w Maghrebie nie posiada takiego skarbu, jaki trafił dziś w moje ręce! Niech Allach wynagrodzi ciebie, synu!
– To ja musiałbym wyrzec te słowa przed tobą, sidi! – odparł Ras, całując podług zwyczaju starca w rękę i w połę jego burnusa.
Późno w nocy dowiózł stary czarownik rannego do swej jaskini. Zanim weszli do wnętrza, hakim wyjął ze skrytki w skałach butelkę z olejem, nalał z niej do małej lampki kilka kropel, zapalił knot, a później oderwał od burnusa Rasa pasemko przesiąknięte krwią.
– Gdy wejdziemy do groty, gdzie, jak wiesz, zawsze mają swą siedzibę dżinny, postaw na ziemi lampkę i spal na niej ofiarę z własnej krwi, mówiąc dziewięć razy te słowa: Demrat-i-afrit, Mudib, El Ahmer, Borkan! To powinno przebłagać duchy, będą one miłosierne dla ciebie, synu!
Ras uczynił tak, jak radził starzec, i wkrótce leżał już na miękkim posłaniu w zimnej jaskini, gdzie cicho dzwonił strumyk wytryskujący z piersi górskiej i potrzaskiwał ogień rozpalony przez czarownika gotującego strawę.
Ras spędził dwa tygodnie w kryjówce Abd el Ferhuta, czając się w głębi jaskini, gdy do lekarza przychodzili chorzy i potrzebujący jego rady nie tylko górale Szleu, Suss i Draa, lecz nawet Berberowie z północy, z ziemi Dukkala, Cziadma i Ben Ahmer. Wkrótce ranny mógł już chodzić, więc pomagał swemu dobroczyńcy w poszukiwaniu i zbiorach drogocennych i magicznych roślin, używanych w lekach, talizmanach i amuletach, jak henna, harmel, udn-ed-far, takandin, kerbiuna, aloes, korzenie dzikiego szafranu, kora drzewa adrar i setki innych traw, ziół, drzew i owoców; łapał w sidła czubate dudki i sowy, polował na hieny i szakale, bo z mózgu, żółci, oczu i serca tych ptaków i zwierząt Abd el Ferhut sporządzał czarowne, tajemnicze nufra, hedżab, herz, dżeduel i inne talizmany, których nazwy góral nie mógł zapamiętać.
Tymczasem tęsknota za żoną nie opuszczała go. Ciągle widział ją przed sobą, trwożył się jej losem, rwał się duszą i ciałem do swej orlicy, szeptał bezdźwięcznymi ustami tysiączne słowa miłosne a pieszczotliwe; po nocach rozmawiał z nią, miotał się, budził się, myśląc, iż przyszła do niego, a później, ściskając zęby, łkał i syczał z bólu i rozpaczy.
– Daj mi, sidi, amulet, aby zabić tęsknotę za Czar Azizą! – wołał w rozpaczy, całując po rękach starca.
Ten smutnie kiwał głową i odpowiadał:
– Tęsknota za kobietą jest siostrą miłości, synu mój! Wielka miłość – to dar Allacha. Jakżeż mogę odbierać ci dar Allacha? Mogę dać ci amulet, który odda miłość twoją w ręce złego ducha, a ten zabije tę miłość na zawsze, bezpowrotnie. Chcesz-li tego?
– O nie, dobry sidi, o nie! – wołał góral. – Wolę jeszcze gorszą mękę, lecz bez miłości do Azizy – umrę! Umrę, sidi!
Ras głową bił o ziemię, twarz sobie do krwi drapał i krzyczał z tęsknoty.
Pewnego poranku podszedł do czarownika i rzekł:
– Niech Allach ma cię, sidi, w swojej opiece! Allach el Muhaimin, Allach en Nur, Allach el Hadi, Allach el Abad, niech będzie błogosławiony Allach we wszystkich swych dziewięćdziesięciu dziewięciu imionach i niech On wynagrodzi ciebie za mnie – niegodnego niewolnika swego, swego sługę i wyznawcę! Muszę już iść, bo w bezczynności nie uporam się z myślami i tęsknotą moją... Będę coś przemyśliwał, coś robił, aby prędzej czas biegł i aby rychlej przyszła godzina, gdy będę mógł założyć nowe gniazdo, rozpalić swoje ognisko i ujrzeć przy nim Czar Azizę. Niech Allach Akbar ma cię w swej opiece, dobry starcze!
Ucałował ręce czarownikowi, do kolan mu padł i poszedł, odprowadzony smutnym wejrzeniem dużych czarnych oczu Abd el Ferhuta. Milczał stary czarownik, nie mógł słowa pociechy znaleźć w swej głowie i sercu, gdyż rozumiał, że Allach rzucił odchodzącemu taki dar, który przygniata go do ziemi i łatwo zamienić się może w przekleństwo, karę i zagładę.
– Zbyt duża jest ta miłość dla serca Rasa ben Hoggara! – myślał stary czarownik. – Ciężki kawał złota włożony do małego wora rozrywa go i toczy się z góry, a inni ludzie podnoszą złoto, rozerwany zaś worek wyrzucony zostaje jak łachman nikomu niepotrzebny... Biedny nieszczęśliwy Ras ben Hoggar! Dokąd poprowadzi cię twój los nieubłagany?
Starzec opuścił głowę stroskaną i zapatrzył się w ogień, gdzie żarzyły się szkarłatne i złote węgle i powoli znikały bez śladu, zlewając się z szarą, martwą warstwą popiołu...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
więcej..