Orzeł Biały - ebook
Orzeł Biały - ebook
Rok 2057. Jedynymi ludźmi na Ziemi są Polacy. Nie ma już Polski. Jest Twierdza Polska. Nie ma republiki parlamentarnej. Zastąpiło ją królestwo, poza granicami którego… powarkują orkowie malowani zbożem rozmaitem, gdyż Niemcy, Rosjanie, Ukraincy, Litwini, Czesi, Słowacy, Żydzi i Palestyńczycy, Egipcjanie tudzież Amerykanie, wszyscy zażyli N-Gen - lek na nieśmiertelność, którego polski parlament, wciąż się kłócąc, nijak nie umiał zalegalizować! Czy lek się sprawdził? Ależ tak! Po jego zażyciu, jest się nieśmiertelnym…
ORKIEM.
Bo lek okazał się mieć skutki uboczne.
Orkowie uwielbiają ludzinę.
Polacy zaś, chociaż smaczni i, przyznajmy to, w czasie pokoju całkowicie oddający pola…
W czasie wojny nie mają sobie równych!
Ku chwale twierdzy!!!
Wydanie II powieści, która ukazała się po tym samym tytułem w 2016 roku wzbogacone o postepilog.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366955929 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BATALION „ORZEŁ BIAŁY”
PIECHOTA
Major Sergiusz „Orzeł” Orłowski
Sierżant Monika „Zdzira” Frenkiel
Sierżant Ewelina „Runa” Wiechucka
Sierżant Mardok „Dziki” Jary
Szeregowy Dawid „Ktara” Zgud
ZBROJOWIEC
Chorąży Dariusz Samul
SZPIEG
Chorąży Thomas „Fraydey” Piatkovsky
OKO
Sierżant Mateusz „Wampir” Gadziński
Plutonowa Zuzanna „Zadra” Poniatowska
PERUN (DZIK)
Kapitan Mariusz „Niania” Krawczyk
Porucznik Kamil „Wolf” Tyszkiewicz
RUJEWIT (HUSARZ)
Sierżant Andrzej „Andrus” Jarota
Plutonowy Mariusz „Jastrząb” Wojteczek
Plutonowa Alicja „Alka” Górniak
DAŻBOG (OBCY)
Porucznik Klaudia „Ripley” Heintze
Sierżant Joanna „Kalina” Malik
Kapral Lenny „Choina” Hadder
SWARÓG (KOCUR)
Porucznik Małgorzata „Kicia” Gwara
Sierżant Radek „Flaszka” Raczkiewicz
Kapral Arkadiusz „Dziad” Brzeziński
Kapral Kamil „Tygrzyk” Muzyka
DOWÓDZTWO PIĄTEJ BRYGADY
Generał Robert „Wiedźmin” Woźniak
Sierżant Małgorzata „Brzytwa” Pacholczyk
ARTYLERIA
Major Witold „Szaman” Siekierzyński
Chorąży Marcin Rewucki
GOŚCIE SPECJALNI
(Najpierw kobiety. Jesteśmy w Twierdzy).
GATA KINGA KOWALEWSKA
MAGDALENA KOZAK
DOMINIKA WĘCŁAWEK
(I faceci).
MICHAŁ CHOLEWA
WITOLD JABŁOŃSKI
RADOSŁAW KOT
JUSTYN ŁYŻWA
ARKADY SAULSKI
ROBERT SZMIDT (uk, uk!)
SIMON ZACK (hausen)
* * *
I wielu, wielu innych cudownych bohaterów, których nie możemy tutaj ujawniać, bo byłby to za duży spoiler.
Świętowid nam świadkiem!SZTANDAR 1
Zdania historyków są podzielone. Jedni twierdzą, że 23 czerwca 2057 roku o godzinie dziesiątej trzydzieści przed południem major Sergiusz Orłowski, dowódca batalionu „Orzeł Biały” Piątej Brygady Piechoty Zmotoryzowanej Armii „Zachód” Twierdzy Polska, na widok hord Zielonoskórych zgromadzonych po przeciwnej stronie rozległych szmaragdowych łąk, stojąc pod łopoczącym sztandarem Stalowego Orła, powiedział:
– Dużo, kurrrrwa…
Inni utrzymują, że Sergiusz syknął po prostu:
– Na stanowiska!
Jeszcze inni dowodzą, że legendarny przywódca Orłów nic nie powiedział, zamiast niego zaś odezwał się jego adiutant, sierżant Mardok „Dziki” Jary:
– Sfilcowały mi się włosy między pośladkami. To z braku higieny.
Zachariasz Smętny, historyk raczej alternatywny, uważa, że w tym momencie nie odezwał się ani Sergiusz, ani Mardok, natomiast głos zabrała Monika „Zdzira” Frenkiel. Obnażyła lewą pierś (jak to zrobiła w pancerzu wspomaganym Chors, do dzisiaj nikt nie wie), nad którą to piersią pysznił się fragment wytatuowanego czarnym gotykiem słowa „Independence”, i wysapała:
– Chłopaki, jak któryś chce mnie w dupę pocałować, to za późno, ale w cycek jeszcze zdąży.
Są też tacy, którzy uważają, że wszystkie te kwestie padły jednocześnie, oczywiście przy akompaniamencie łopotu gargantuicznej flagi Stalowego Orła, dumnego godła Twierdzy Polska, dzierżonej przez Zbrojowca Dariusza Samula, a zaraz po wyżej wymienionych frazach rozległa się komenda majora Orłowskiego:
– Cisza, bez nerwów. Czekamy.
Po czym nastąpiła długa, męcząca pauza, a było to oczywiście na polach wsi Cybinka.
Są też inni badacze historii, którzy uważają, że rozpoczynanie relacji z tych pamiętnych wydarzeń bez nakreślenia odpowiedniego tła mija się z celem, bo czytelnik nie będzie wiedział, czym są Zielonoskórzy, dlaczego Armia „Zachód” toczyła jakiś bój, czym jest Chors, a tym bardziej, kto to, do diabła, jest Zbrojowiec!
Rys historyczny (czytać szybko, z emfazą)
W roku 2039 z laboratoriów firmy StarGlax wykradziona została przez Henriettę Globe próbka preparatu N-Gen, który, jak twierdziła, był działającym, sprawdzonym już przez kilkudziesięciu wpływowych obywateli Stanów Zjednoczonych Ameryki lekiem hamującym zespół genów starzenia się. Dzielną, chorą na astmę, drobną, acz okrągłą Henriettę usiłowano zwolnić za naruszenie tajemnicy handlowej, grożono jej więzieniem i torturami, lecz związki zawodowe ją wybroniły, opinia publiczna wsparła, a sąd (nie mając wyjścia) uniewinnił, twierdząc, że działania laborantki miały na uwadze dobro ludzkości. Kierownictwo firmy zostało potępione, podobnie jak pierwsi użytkownicy leku (których personaliów jednak nie ujawniono), a co do N-Genu, rozpoczęły się potężne debaty, jak lek wprowadzić do użytku, nie rozbijając nim tkanki gospodarczo-społecznej planety.
Pierwszym krajem, który dopuścił N-Gen do sprzedaży, był nowoczesny Urugwaj. Ustalono arbitralnie wielkość populacji, obwieszczono, że po jej osiągnięciu dzieci będą mogły przychodzić na świat pod warunkiem zgonu kogoś z rodziny (był to zapis kontrowersyjny, ale że nikt nie wpadł na nic lepszego, zatwierdzono go), zniesiono emerytury na rzecz wydłużonych okresów urlopowych i po kilku karczemnych awanturach w parlamencie ustawę klepnięto, a lek wprowadzono do użytku. Urugwaj stał się najbardziej obleganym krajem na świecie. Nie trwało to jednak długo, bo dwa miesiące później podobną ustawę uchwalił parlament holenderski, potem słoweński, szwajcarski, brazylijski i tak tsunami nieśmiertelności ogarnęło cały glob.
Cały?
No nie, nie cały. Było wciąż kilka wysp, gdzie rządy nie mogły się dogadać z narodem, zbyt wiele bowiem miały do stracenia. Tak się działo w Katarze, Arabii Saudyjskiej, Sudanie, Syrii i Korei Północnej, niejasna sytuacja była w RPA oraz Chinach, a już zupełny burdel panował w Polsce, bo w niej lewica kłóciła się z prawicą, lewacy z narodowcami, lesbijki z moherami, a geje ze skinami. Fala szła za falą, pyskówka za pyskówką i nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek z kimkolwiek się dogada.
Po tym, jak z impasu niemałym wysiłkiem i po kilku skandalach wybrnęły kraje arabskie, potem południowa Afryka i wreszcie Chiny, ojczyzna nasza została ostatnim skrawkiem Ziemi, w którym ustawa wciąż była dyskutowana, Kościół się burzył, politycy obrażali, patrioci klęli, a naród cierpiał, zazdroszcząc innym nacjom zanurzenia się w wonnej Erze Nieśmiertelności. Emigracja się nasiliła, protestom i demonstracjom nie było końca, kraj ogarnęły anarchia i przemoc. Rozbijano szyby, wyrywano bruk, podpalano samochody, na ulicach padły strzały i polała się krew.
A ustawa stała. Profesor Edmund Kopacz z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego ostrzegał, że N-Gen powinien zostać lepiej przebadany, biskup Alfons Piorunek grzmiał, że wydłużanie życia jest niezgodne z naturą (mimo że Watykan nie ogłosił oficjalnego stanowiska), środowiska prawicowe z Hansem Kurwinem-Makiem na czele utożsamiały Erę Nieśmiertelności z Armagedonem i tylko słaba lewica usiłowała przekonać naród, że to nie Antychryst i nie koniec świata, ale świetlana przyszłość czeka nasz kraj i okolice także. Trudno w to uwierzyć, ale po roku od momentu, w którym ustawę o nieśmiertelności przyjęło ostatnie oporne państwo, czyli Chiny, w Polsce wciąż gotowało się i grzmiało. Kraj nad Wisłą został obśmiany przez wszystkie demokracje tudzież dyktatury. Nawet Somalijczycy i ocaleńcy z krwawego Konga opowiadali dowcipy o nieumiejących się pogodzić Polakach. Słowem, wstyd i hańba.
Incydentem, który zwiastował koniec znanego świata, była tajemnicza choroba papieża Hildebranda II. W maju 2041 roku biskup Rzymu przestał się pojawiać na oficjalnych spotkaniach, a jego osobisty lekarz Mario Visconti, zapytany o przyczynę absencji, oświadczył:
– Papież cierpi na grypę układu pokarmowego.
Jednak żadna grypa nie trwa trzy tygodnie, w każdym razie nie bez powikłań, więc wkrótce grypa zamieniła się w zapalenie płuc, to przeszło w nieżyt kiszki stolcowej, zapalenie jądra lewego, potem prawego i tak dalej. Tajemniczości tej historii dodawał fakt, że Hildebrand oraz jego lekarz wzbraniali się przed wizytami innych medyków i nie zgadzali na hospitalizację.
Gdyby ktoś wtedy uważniej czytał gazety, być może połączyłby dziwną chorobę papieża ze zniknięciem z posiedzeń zarządu firmy Exxon George’a Rothschilda, prezesa tej szacownej korporacji, z ulotnieniem się z życia publicznego Fredericka Hasenblata, szefa United Bank of America, z zapadnięciem się pod ziemię Jurgena Mc’Namury, dyrektora Oil Holding Ltd., z niewytłumaczalnym wyparowaniem z dobroczynnych rautów i wszelkich innych eventów Jonathana Pricke’a, założyciela Monsanto, oraz ze zniknięciem szefów i wysoko postawionych oficjeli kilkudziesięciu jeszcze międzynarodowych korporacji, wliczając w to seniora StarGlax, Hardy’ego Hooja. Prezesi przestali oficjalnie bywać, a przyczyną była uparcie trzymana w tajemnicy dolegliwość.
Co było potem – wszyscy wiemy. Papieża Hildebranda II sfilmowano, jak wybiega w koszuli nocnej ze swoich komnat z obłędem w powiększonych, przekrwionych oczach. Z jego zielonkawego pyska ozdobionego czterema nienaturalnie powiększonymi kłami spływała czerwona posoka, a w szponiastych, także zielonkawych łapskach tkwiła głowa biednego Maria Viscontiego. Mordercę schwytano i przewieziono do szpitala imienia świętej Andżeliki, lecz tam bestia, niedostatecznie pilnowana, zabiła dwóch policjantów i sanitariusza, dwie opiekujące się nią pielęgniarki zaś najpierw brutalnie zgwałciła na wszystkie możliwe sposoby, a następnie rozerwała na strzępy, pożywiając się wątrobą i cynaderkami, co zarejestrowały szpitalne kamery. Potwór wyrwał się na wolność i dopiero seria z ciężkiego działka transportera piechoty BTR „Tigre”, oddana przez sierżanta Blasko Pietkunellego, zakończyła jego życie, przebijając prawe płuco, serce i wątrobę oraz wwiercając się w nienaturalnie pogrubioną czaszkę.
Tak właśnie wyglądał początek końca świata.
Akty przemocy dokonane przez korporacyjnych tuzów były nie mniej wyszukane, a w wielu przypadkach wydawały się bardziej spektakularne niż to, co zaprezentował Hildebrand. Dla przykładu, mieszkający na najwyższym piętrze Star Tower Plaza George Rothschild uciekł ochroniarzom do prywatnego helikoptera, zaopatrzywszy się w pokaźny arsenał zapakowany do worka na kije golfowe (wykonanego ze skóry aligatora prezentu na pięćdziesiąte urodziny od żony, Sary Rothschild, którą – po tym jak także przemieniła się w zielonoskórą bestię – sponiewierał własnym narządem i rozerwał na strzępy). Prezes Exxonu wylądował na dachu Cloud Tower w Nowym Jorku, po czym, schodząc piętro po piętrze, dokonał rzezi pracowników Umber Holding, Stanton Electrics oraz Blunt Goods. Zużył przy tym z górą czterysta sztuk amunicji małego i średniego kalibru, a gdy zabrakło mu kul, posłużył się potężnymi zębami wystającymi z powiększonych szczęk, szponami wyrosłymi na sękatych łapskach oraz nienaturalnie silnymi muskułami. Nim został rozsiekany zmasowanym ogniem małokalibrowej broni automatycznej Gwardii Narodowej, której żołnierze zabarykadowali wejście na czterdzieste drugie piętro wieżowca, zdążył odebrać życie dwustu trzydziestu dwóm pracownikom i pracowniczkom, a zgwałcił i wybebeszył cztery najatrakcyjniejsze urzędniczki Umber Holding i Stanton Electrics oraz przedstawicielkę terenową Blunt Goods, która akurat tego dnia odwiedziła biuro.
Historie innych prezesów były mniej więcej podobne i jeden element miały nieodmiennie wspólny: przywódcy międzynarodowych firm byli zieloni, zdeformowani, spotworniali, niezwykle agresywni, zupełnie niepodatni na perswazję czy próby negocjacji oraz względnie odporni na najsilniejsze nawet środki uspokajające wystrzeliwane przez służby mundurowe, nim te otrzymywały rozkaz użycia ostrej amunicji.
Casusów papieża i prezesów nie zbadano dokładnie z uwagi na powagę piastowanych przez nich stanowisk tudzież ograniczony dostęp do zmasakrowanych ciał. Pogrzeby odbyły się szybko, bez sekcji zwłok (rodziny stanowczo odmówiły), i był to kolejny błąd, bo skurwysynów należało rozpruć, posiekać i zbadać każdą komórkę ich spotworniałych ciał, jak często powtarzał Dariusz Samul obsesyjnie wracający do tych dni. Ale cóż, ale cóż.
W świecie mediów zawrzało. Nikt nigdy nie widział czegoś podobnego, przypadki te były spektakularne, dziwne, niesłychane (prawda?) i prasa brukowa dość szybko połączyła ludzkie mutacje z N-Genem, ale plotki te były natychmiast gaszone przez inne media, z pewnością hojnie dotowane przez StarGlax i rodziny zmarłych (jak dzisiaj wiemy, Associated Press oraz Reuters należały do dwóch dobrze znanych w tamtym czasie rodów). W tych ostatnich zaś, jak donosili paparazzi, zaczęły się dziać podejrzane rzeczy. Generalnie całe familie jakby zapadły się pod ziemię: ktoś gdzieś widział dziwną szarpaninę, ktoś słyszał awanturę, podczas której rozlegały się nie tylko krzyki i płacz, ale także złowrogie porykiwania, gdzieś ktoś się utopił w uroczym basenie, ktoś tam się potknął i nadział na kuchenny nóż…
Mimo że sugerowaną przez brukowce korelację oficjalnie odrzucano, miała ona sens. N-Gen został uzyskany między innymi dzięki badaniom nad pierścienicami, które, jak wiadomo, posiadają zieloną krew, oraz eksperymentom nad biochemią topoli osikowej – organizmu, którego nieśmiertelność w świecie nauki nazywana jest „zaniedbywalnym starzeniem się”. Zielonkawe zabarwienie skóry szaleńców wiązano z chlorofilem i chlorokruoryną, nośnikiem tlenu pierścienic, a powiększone szczęki i dłonie z akromegalią – wzrostem kości zdolnych do powiększania swojej objętości przez całe życie człowieka (należą do nich także kości stóp, powiększone u Hildebranda II i jemu podobnych). Deformacje ciał kojarzono również z zespołem Proteusza – rzadką chorobą genetyczną objawiającą się między innymi znacznym rozrostem kończyn dolnych oraz, co musiało naukowców szczególnie interesować, zdolnością organizmu do regenerowania amputowanych fragmentów.
Zatem generalnie łączono lek gwarantujący nieśmiertelność tudzież nieustającą regenerację organizmu z tymi dziwnymi, przypominającymi Hulka lub orków stworami, ale świat nauki nabrał wody w usta, a mainstreamowe media pracowicie tuszowały sprawę.
I, jak się można domyślić, wkrótce było za późno. Zanim ktokolwiek cokolwiek wymyślił, by katastrofę zatrzymać, ludzkość oszalała, zamieniając się w zielonoskórą hordę, dziką, nieokiełznaną, agresywną i szaloną. Kto był świadkiem tych wydarzeń, a sam w Zielonoskórego się nie zamienił, zabrał swoje wrażenia do nieba, bo tego piekła nie miał prawa przeżyć nikt.
Czytamy z emfazą
Najpierw Zielonoskórzy zaczęli wyrzynać tych obywateli, którzy jeszcze nie zmutowali, w tym, niech się niebiosa nad nimi zlitują, dzieci. Potem, gdy zabrakło Różowoskórych, zabijali się wzajemnie, a gdy nasycili żądzę mordu, poczęli ustalać swoistą hierarchię i strukturę społeczną, oczywiście pełną przemocy i chaosu, jednak już nie tak autodestrukcyjną jak na początku.
Takie są w każdym razie hipotezy.
Jeśliby ktoś myślał, że w tym czasie w naszym kraju panowały sielanka i harmonia, bardzo by się pomylił. Najpierw zanotowano rosnącą absencję w obu izbach parlamentu oraz pogłębiające się pustki w pałacu prezydenckim, zniknęli też gdzieś biskupi i księża, o kardynale Adolfie Uszatym nie wspominając, a następnie, co inteligentny czytelnik z pewnością już wydedukował, pojawiły się przerażające doniesienia: a to o prezydencie Dadzie, który w samych gaciach pędził chodnikiem luksusowej dzielnicy willowej Złote Topole, wywijając na lewo i prawo zielonym brzuszyskiem i tocząc ślinę z krwawego pyska, którym rozerwał dwójkę swoich ochroniarzy, a to o księdzu Maślaku, który porzucił radio Marry Jazz i przy akompaniamencie warkotu tudzież charknięć wtargnął do Wyższej Szkoły Aktów Medialnych i Społecznych, po czym rozniósł na strzępy sześćdziesięcioro studentów i studentek, nie zapominając zgwałcić i wytrzewić dwóch najlepiej rokujących chłopców – Krzysia i Jasia, których słodkie głosy nieraz można było usłyszeć w toruńskiej rozgłośni. Zanim Maślak został osaczony, zdążył przejechać swoim luksusowym wozem cztery kilometry, miażdżąc kilkudziesięciu przechodniów, a skonał po uderzeniu w słup, przeleciawszy przez przednią szybę i spocząwszy na wężowisku kabli wysokiego napięcia. Świadkowie mówili, że swąd był straszny, słychać było śmiechy diabelskie, a i siarką ciągnęło okrutnie, i to mimo opinii biegłych, że rzekomym zapachem siarki był metan, a jego źródłem rectum księdza…
Strasznych owych wydarzeń było bez liku, ofiar tysiące, przerażenie ogromne, a rezultat jedyny możliwy: kraj stracił w ciągu kilkunastu dni oparcie w rządzie i parlamencie, zniknęło osiemdziesiąt procent duchowieństwa i podobny odsetek posadowionych na wysokich stolcach szefów wielkich firm. Wróciliśmy do wspólnoty pierwotnej, pozbawieni administracji, kleru i prezesów. Filie międzynarodowych firm straciły kontakt z centralami, a choć internet wciąż jako tako działał, aktualizowały się jedynie polskie strony. Pojawiły się kłopoty z prądem i ropą naftową. Słowem, z platformy porządku stoczyliśmy się w otchłań chaosu. Historycy opisują z detalami poszczególne stadia, jakie umęczony naród polski przeszedł, usiłując dać sobie (głównie mentalnie) radę z rozbiciem dotychczasowych struktur, ale nie będziemy ich tutaj cytować, bo zamienilibyśmy opowieść _Orzeł Biały_ w dokument historyczny, a nie o to przecież chodzi, czyż nie? Zatem ciekawskich pozwolę sobie odesłać do źródeł, a tutaj nadmienię tylko (skandalicznie skrótowo), iż ostatecznie… Ogólnie daliśmy radę, chociaż na początku było ciężko.
Tymczasem całe zagraniczne gówno zaczęło się obracać przeciwko nam, OSTATNIEJ ENKLAWIE LUDZKOŚCI. Polacy zaś, jak wiemy, całkowicie dają dupy w czasach pokoju, JEŚLI NATOMIAST CHODZI O WOJNĘ, NIE MAJĄ SOBIE RÓWNYCh.
Z emfazą, z emfazą!
Ale nie tak zaraz ten ambaras z tą wojenką, bo wielu armijnych tuzów także uległo zielonej zarazie. Jeden z nich, generał broni Zbigniew Ziebro, dorwał się nawet do Eurofightera i zdołał wystartować. Zanim go zestrzelono, rozwalił pół Pułtuska, co zamieniło śliczne to miasto, jak żartowano, w Ćwierćtusk. Inny, generał brygady Antoni Maciar, próbował uprowadzić czołg, ale że był w za dużym szoku albo mocno uderzył się w głowę w niezbyt obszernym wnętrzu Leoparda, ruszył na wstecznym, rozwalił filar garażu, na pojazd zawalił się dach, a gdy spanikowany wódz strzelił raz i drugi, zapalił rumowisko i upiekł się niczym kurczę w piekarniku.
Tyle że nikt nie chciał go jeść.
Tak czy owak, po tym jak wierzchnia część armii zakończyła życie przy akompaniamencie ryku i świstu kul, dowodzenie przejął generał Krzysztof Wąs, a gdy dwa dni później kipnął na zawał wskutek nadmiernego stresu, zastąpił go generał brygady Ignacy Ćwok.
Na początku całego tego pandemonium hordy germańska, czeska, słoweńska, ukraińska, białoruska, litewska i ruska nie ciągnęły na nasz kraj ani dużymi grupami, ani w sposób zorganizowany. Oddziały szybkiego reagowania wojska polskiego reagowały, zgodnie ze swoją nazwą, szybko i wycinały Zielonoskórych zapuszczających się w granice Polski z zerowymi stratami. Orkopodobne stwory były wrażliwe na strzały z broni wielkokalibrowej i nie podnosiły się na podobieństwo zombi po ustaniu akcji serca tudzież mózgu. Generał Ćwok, jedyny człowiek, który miał jakąkolwiek władzę w państwie, zarządził nasłuch radiowy oraz loty zwiadowcze nad tereny sąsiednich państw, by ustalić, czy rzeczywiście Polska jest jedynym krajem, w którym żyją ludzie. Zdjęcia, które dostarczyli piloci, przedstawiały dymiące ruiny w miejscach miast, płonące zakłady produkcyjne, rzeki spływające zanieczyszczeniami, wywrócone pociągi i samochody. Radio zaś ujawniło… ciszę.
Ku rozpaczy speców od komunikacji falowej byliśmy na Ziemi sami.
Usłyszawszy te nowiny, Ćwok nielicho zapił, zapewne by zmniejszyć obciążenie układu nerwowego, lecz na skutek tego zapicia doznał masywnego udaru krwotocznego i po trzech dniach przywitał się pod chmurką z generałem Wąsem. Z braku generałów (reszta zamieniła się wiecie w co) dowództwo objął zdolny, ale spychany dotychczas na margines pułkownik Tadeusz Kosa i, trzeba przyznać, był to szczęśliwy dzień dla naszego kraju.
Kosa zarządził dalsze zwiady lotnicze, ale nie chcąc uszczuplać zasobów ropy naftowej, zasugerował, by ktoś zajął się pozyskiwaniem gazu łupkowego i zastanowił się, jak ów gaz zamienić w paliwo do śmigłowców i odrzutowców. Kosa myślał strategicznie i dalekosiężnie. Wiedział, że skończy nam się nie tylko ropa, ale także części zamienne do sprzętu wojskowego, bo przecież, kurwa, niemal wszystko mieliśmy z zagranicy – z Francji, Niemiec albo innej Ameryki, która w obecnej sytuacji mogłaby się równie dobrze znajdować na Księżycu. W Polsce, oprócz radomskiego Łucznika, nie pracowała ani jedna fabryka broni, nie mieliśmy odwiertów, chociaż posiadaliśmy rafinerie ropy, słowem, byliśmy w czarnej dupie, chociaż z poprzednich akapitów można by wnosić, że urodziliśmy się w ślicznym koronkowym czepku. Nie, nie było różowo. Trzeba było wymyślić nowy sposób przetrwania i wojowania, a przede wszystkim nowe rodzaje broni – takie, które mogliśmy wyprodukować sami, które mogliśmy sami naprawiać i które bylibyśmy w stanie sami zasilać.
Zgłosił się wtedy do Kosy inżynier Stanisław Karwowski, a z nim zespół speców od łupków (chętnych do projektowania broni na razie nie było), i rozpoczęli badania, ale okazało się, że… nie wiadomo, jak je finansować. I czy w ogóle terminy finansowanie, pensja i pieniądz mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie. Byliśmy odcięci od światowej sieci bankowej, papierowy i cyfrowy pieniądz straciły wartość, siedziby najpotężniejszych nawet banków stały się zwykłymi wydmuszkami, a ich pracownicy bezużytecznymi trutniami. Kosa zaproponował, by anulowano wszelkie długi, pożyczki i kredyty, słusznie uznawszy, że system monetarny, na którym dotychczas opierało się nasze państwo, przestał istnieć. Spotkało się to z protestami finansowych książąt, ale że ich plenipotenci, podobnie jak wierchuszki wszelkich innych piramid, zmienili kolor skóry (wspomniałem o Hannie Paciorkiewicz-Halsz, która po groteskowej pogoni ulicami Warszawy została rozniesiona krzyżowym ogniem broni automatycznej w kiblu Dworca Centralnego?), nikt ich nie słuchał i pomysł Kosy w sposób nieco nieformalny zaakceptowano.
A problemów przybywało – co jeść, gdzie się zaopatrywać w cukier, mąkę i tak dalej. Sieci domów handlowych, odcięte od importowanych towarów, straciły na wartości, ale na szczęście zaczęły ją zyskiwać lokalne sklepy. Kosa, stwierdziwszy, że sam tego wszystkiego nie udźwignie, postanowił odłożyć dylematy gospodarcze na bok, mając nadzieję, że albo naród poradzi sobie sam, albo pojawi się jakiś sensowny ekonomista, który ogarnie wywróconą do góry nogami gospodarkę.
Tymczasem hordy Zielonoskórych nasiliły ataki, bo najwyraźniej homo sapiens smakował im bardziej niż pobratymcy koloru zielonego jabłuszka. Nie były to już grupy dziesięciu czy piętnastu potworów, ale watahy po sto i więcej osobników. Zielonym udało się zająć trzy wioski – dwie na wschodzie oraz jedną na zachodzie. Kosa uznał to za ważny sygnał i wysłał duże oddziały do obrony granic, słusznie zakładając, że bestie nie będą potrafiły obsługiwać samolotów czy skomplikowanych pojazdów i nie wedrą się znienacka w głąb kraju. Stwory miały broń palną, a na ciałach nosiły prymitywne, lecz w miarę funkcjonalne pancerze, czy raczej – by rzecz ująć dokładniej – luźne blachy dyndające tu i ówdzie na rzemieniach. Podczas operacji wypychania ich poza granice zginął kapral Jan Śmiechała, pierwsza ofiara oblężenia Polski.
W następnej dekadzie gospodarka kraju uległa przeobrażeniu. Rolnictwo zyskało proste zadanie – wyżywić naród. Zakłady produkcyjne także zajęły się oczywistym celem – produkcją broni oraz wszelkiej przydatnej (podkreślmy to słowo) technologii. Banki i zakłady ubezpieczeniowe popadły w ruinę, podobnie jak firmy finansowe (w tym giełda) i reklamowe (na chuj komu bilbordy z reklamą batonów, gdy trzeba się brać do roboty?). Żeby jednak oddać honor firmom reklamowym, nie zlikwidowano ich do końca. Najlepszych speców tej splugawionej dziedziny Kosa zatrudnił i stworzył Krajowe Biuro Propagandy, którego celem stało się podtrzymywanie narodu na duchu. Nie upadły zakłady naukowe i uniwersytety, chociaż popularne niegdyś kierunki typu politologia czy zarządzanie stały się reliktami minionej epoki. Teraz każdy chciał być inżynierem, lekarzem, rolnikiem albo żołnierzem.
U boku pułkownika Kosy pojawiła się doktor Elżbieta Sekunda (zwana przez niektórych Elżbietą Drugą). Była to specjalistka od ekonomii, która zaproponowała nowy ład gospodarczy oparty na zasobach i produkcji.
_Żadnego marnotrawstwa!_
_Żadnych psujących się produktów!_
_Żadnych małych opakowań!_
Tak brzmiało jej hasło, zwane w skrócie „Trzy Ż” albo po prostu „3Ż”. Razem z nią i KBP Kosa uchwalił nową nazwę kraju i tak powstała Twierdza Polska. Miano to podkreślało stan oblężenia, w którym się znaleźliśmy, ale jednocześnie dawało poczucie mocy. Polacy mieszkali w twierdzy, w twierdzy, a twierdz się łatwo nie zdobywa, o nie! Zatrudniony w KBP malarz i rzeźbiarz Łukasz „Ortheza” Matuszek stworzył nowe, agresywne godło – orła stalowego, nitowanego, potężnego i silnego, nie heraldycznego jak dotychczas, ale nowoczesnego i niezłomnego. Pięciometrowa metalowa konstrukcja zawisła na wszystkich czterech ścianach stołecznego Pałacu Kultury, a na jego szczycie została zatknięta dziesięciometrowa flaga. Od tej pory nasz kraj ochraniał dumny stalowy ptak, a nie pierzasty poprzednik, który, choć sympatyczny, na obecne czasy był stanowczo za miękki. Kompozytor Robert Letkiewicz (też z KBP) zaproponował odmianę hymnu z lekko zmienionymi słowami, nowym metrum, akordami i potężnymi kotłami, co przyjęto z wielkim entuzjazmem. Na koniec ogłoszono monarchię, na której czele stanął generał król Kosa Pierwszy, a u jego boku zasiadła królowa Elżbieta Druga, i była to, szczerze mówiąc, formalność. Odpowiedzialność spoczęła na jednym, w porywach na dwojgu ludzi, nie zaś na zgrai patałachów, więc teraz, jeśli coś się posrało, wiadomo było, kogo winić. Za radą Elżbiety Drugiej wycofano się z euro na rzecz złotego: mennica zaczęła bić nowe, ciężkie, grube monety (przyjemnie było je podrzucać i miętosić w garści), które odzyskały parytet złota. Sekunda wiedziała, że poważnym problemem są dobra naturalne – uran, złoto, srebro, cyna i inne rzadkie kopaliny, zarządziła zatem pozyskiwanie wszelkich możliwych cennych pierwiastków i układów elektronicznych z nadmiarowych komputerów, laptopów, telefonów komórkowych i innych pierdół, które zalegały w magazynach międzynarodowych firm. Ogólnie rzecz biorąc, recykling stał się jednym z priorytetów gospodarki, a gospodarka stała się gospodarką, nie antygospodarką – wszystko miało być solidne, trwałe, niepsujące się, a w razie zniszczenia odzyskiwalne. Howgh!
Inżynier Jan Mech zawiązał w tym czasie zespół projektowy, osiadł z nim w fabryce broni Łucznik w Radomiu i rozpoczął prace nad maszynami bojowymi, które spełnią obecne wymogi techniczno-gospodarcze. Urządzenia miały być odporne, proste w obsłudze i naprawialne w każdych warunkach.
Coś jak AK.
Był to okres wielkich reform i wbrew pozorom Polaków nie ogarnęła zbiorowa depresja czy smutek. Przeciwnie. Nigdy w naszym kraju nie panowały bardziej podniosły duch, większy entuzjazm i energia do działania. Wszyscy, którzy coś potrafili, rzucali dotychczasowe zajęcia i zgłaszali się do „punktów pomysłów”, gdzie organizowano zespoły mające wypracowywać innowacyjne rozwiązania. Nikt ich do tego nie przymuszał, nikt nie nakazywał. Każdy wiedział, co trzeba robić. W wielu sklepach obniżono ceny, a nierzadko rozdawano jedzenie za darmo, sklepy odzieżowe także stanęły na wysokości zadania i co bardziej wytrzymałe ubrania sprzedawcy po prostu dawali potrzebującym. Wkrótce powstała nowa polska sieć komórkowa, polski internet, lepsza organizacja połączeń kolejowych i lotniczych. Okazało się, że wiele rzeczy da się zrobić prosto, szybko i w zasadzie za darmo…
Aż przyszedł chaos.
Czytać szybko, z zadyszką, dramatycznie
30 sierpnia 2049 roku grupa szmatławców nieznoszących nowego porządku zorganizowała zamach na generała Kosę i Elżbietę Drugą. Zamach, niestety, się powiódł. Sekunda i Kosa zginęli podczas wspólnego obiadu w restauracji Przyjaciele Sowy wysadzeni w powietrze bombą podłożoną pod krzesło Elżbiety. Na tronie Twierdzy Polska zasiadł hegemon Alojzy Kaczucha, były wiceprezes Elektrobanku, okropnie niezadowolony z dotychczasowych reform sukinsyn, prącie złamane i odbyt zaropiały (zgodnie z oficjalnym historycznym nazewnictwem). Wlazł na tron po drabince, w obstawie dobrze zorganizowanej osobistej armii liczącej stu pięćdziesięciu drabów. Zarządził powrót do gospodarki sprzed przeobrażeń wprowadzonych przez Elżbietę (chociaż nikt za bardzo nie wiedział, jak to zrobić) i zagroził „sankcjami” tym, którzy się nie podporządkują.
Właśnie w tym okresie pierwsze większe hordy liczące ponad tysiąc ciężkozbrojnych Zielonych wdarły się na teren kraju od strony wschodniej oraz zachodniej, niszcząc kilkanaście siół i zabijając z górą stu cywili. Tydzień później najazdy powtórzyły się ze zdwojoną siłą, niosąc więcej zniszczeń tudzież ofiar, i nikt już nie miał wątpliwości: zielona zaraza nie zamierza oszczędzać naszego kraju, przeciwnie – ma ochotę go skonsumować. W ciągu kilku miesięcy wskutek chaosu organizacyjnego i ogólnej zarządczej rozpierduchy straciliśmy dziesięć procent terytorium, zwłaszcza od strony wschodniej, gdzie nie oddzielała nas od krajów ościennych żadna naturalna przeszkoda.
W tajemniczych, do dzisiaj niewyjaśnionych okolicznościach hegemonia cipogębego Alojzego Kaczuchy zakończyła się równie brutalnie, jak się zaczęła. Jego opancerzony wóz został ostrzelany przez niezidentyfikowaną do dzisiaj załogę prototypowego śmigłowca typu Perun. Ostrzał zamienił wnętrze pojazdu w coś z grubsza przypominającego misę pełną czerwonego barszczu. Z uszkami.
Na miejsce Kaczuchy wybrany został przez najwyższych oficerów Twierdzy Polska pułkownik Justyn Łyżwa, ten, który organizował obronę przed naciskającymi watahami wroga w obrębie Łobaczewa Małego i Terespola, człowiek o uczciwym, ale nie miękkim obliczu, szczerych oczach, potężnych mięśniach i wyszkoleniu w oddziałach specjalnych. Słowem, godny następca nieodżałowanego Kosy. Łyżwa niechętnie przyjął nominację, co dobrze świadczyło o jego charakterze, ale w końcu się zgodził, po czym przeorganizował świtę przyboczną tak, żeby następne zamachy nie mogły się udać. Na jej czele postawił Magdalenę Kozak, swoją ukochaną, żołnierkę i medyczkę o blond włosach, bujnym biuście i pewnej ręce, co niejednokrotnie udowodniła, używając karabinu wyborowego Tor. Jej, jak twierdził, powierzyłby nie tylko własne życie, ale i cojones, a to przecież dla mężczyzny najważniejsze. Powołał też król Łyżwa Wewnętrzną Służbę Bezpieczeństwa, która miała spenetrować społeczeństwo i wyeliminować z niego patologię.
No właśnie.
Niestety przewrót Kaczuchy i jego krótkie rządy miały o wiele poważniejsze konsekwencje, niż można by przypuszczać. Naród, rozkołysany jego plugawym uderzeniem, zwątpił w dotychczasową linię postępowania. Pojawili się szabrownicy, złodzieje, malwersanci, słowem: ci, którzy nie zamierzali dokładać wysiłku do wspólnej sprawy, marzyli za to o cichym, wygodnym życiu i szukali sposobów, jak na tej całej sytuacji po prostu skorzystać. Pojmujecie, Twierdza Polska to wbrew pozorom kawał ziemi. Były dzielnice miast i wiejskie rejony, gdzie na żywo nie widziano ani jednego Zielonoskórego, a incydenty związane z proboszczami bogobojny lud szybko wypierał z pamięci. Mimo telewizyjnych wysiłków KBP, pokazującego filmy ze starć naszych dzielnych wojsk z Zielonymi, w wielu ośrodkach nie do końca rozumiano konieczność wprowadzanych reform, ba, byli tacy, którzy uważali, że cała ta światowa zaraza to jeszcze jeden spisek i tak naprawdę wszystko na naszym globie toczy się tak jak dotychczas, a KBP to kolejny komunistyczny szwindel!
Wśród historyków trwa w temacie malwersantów dyskusja. Zachariasz Smętny, wspomniany już historyk raczej alternatywny, utrzymuje, że spekulanci i byty pasożytnicze istnieli w Twierdzy od samego początku, a zamach Kaczuchy tylko unaocznił ich istnienie albo podłą tę egzystencję lepiej społeczeństwu uświadomił. Inni historycy twierdzą, że było odwrotnie – zamach spowodował, że duch w narodzie lekko, by tak rzec, podupadł. Jak było naprawdę, nie wiemy, możemy jedynie domniemywać, ale w sumie jakie to ma znaczenie? Ważne jest, że świadomość istnienia spekulantów miała zły wpływ na morale społeczeństwa, bo po co pracować i wspólnie się wysilać, gdy swołocz jedna z drugą kombinują, jak na tym wszystkim zarobić? Widzicie, WSB była naprawdę potrzebna. Zadanie tej formacji nie było jednak proste i do dziś nie zostało należycie wykonane, robak bowiem jest tak związany z jabłkiem jak jabłko z jabłonią i nawet ze Świętej Twierdzy wszystkich śmieci nie wymieciesz.
Siły zbrojne podzieliły się na Królewską Armię, Królewską Żandarmerię (która zastąpiła WSB) i Gwardię Królewską, której zadaniem było strzeżenie Wodza i Piastuna, króla Justyna Łyżwy i królowej Magdaleny Kozak. Ochrona granic przestała być tak prostym przedsięwzięciem jak na początku lat czterdziestych. W lutym 2051 roku odbyła się Pierwsza Kampania Zachodnia, w której Zielonoskórzy natarli na Kostrzyn nad Odrą i Górzycę. Niestety był to atak zorganizowany i, ku zaskoczeniu wojskowych, zmotoryzowany. Zieleni najechali Polskę, używając samochodów obłożonych blachami oraz cięższych pojazdów wywleczonych z baz wojskowych. Zanotowano dwa strzały oddane z działek na wieżach wozów bojowych. Ofensywę zatrzymano, a wroga odepchnięto, lecz nowy charakter natarcia dał do myślenia nie tylko Łyżwie, ale i wszystkim odpowiedzialnym obywatelom Twierdzy.
Zielonoskórzy rozwijali się.
Dalej, dalej!
Owszem, wciąż byli prymitywni i mało skuteczni, ale fakt użycia pojazdów i znajomości obsługi dział niepokoił.
Wkrótce po Pierwszej Kampanii Zachodniej wprowadzono do użycia nowy typ wozu pancernego – Dażbog. Był to pojazd ośmiokołowy, przyzwoicie opancerzony i dość szybki. Miał fantastyczny zasięg siedmiuset kilometrów, olbrzymi zasób amunicji, mógł przewozić do sześciu żołnierzy piechoty, a jego działko kalibru 20 mm Siwa radziło sobie z każdym rodzajem zbroi Zielonoskórych. No właśnie. Dlaczego na Dażbogach zamontowano taki właśnie kaliber? Okazało się, że Zieleni są dość odporni na mniejsze pociski. Były to par excellence potwory, prawdopodobnie naprawdę nieśmiertelne. Jedni kojarzyli je z orkami z powieści fantasy, inni twierdzili, że bardziej przypominają komiksowego Hulka. Inżynierowie nie zastanawiali się, jakie stwory Zieleni przypominają najbardziej. Zamiast tego przystąpili do prac nad nowym rodzajem broni ręcznej dużego kalibru, która miała być na tyle lekka, że udźwignie ją każdy żołnierz, i na tyle potężna, że jednym strzałem powali wroga. Na cześć słynnego, niezawodnego AK-47 zasugerowano nazwę Akaji, ale rodzący się ruch powrotu do słowiańskich korzeni zaproponował nazwę Rod, od jednego z pogańskich bóstw. Gnat przypominał na pierwszy rzut oka dużą sztabę żelaza, miał grubą lufę, mocny chwyt przed półksiężycowatym magazynkiem, w którym mieściło się w dwóch rzędach dwadzieścia nabojów, wygodną rączkę, rozkładaną kolbę stabilizującą w razie potrzeby broń oraz mocowanie na długi bagnet.
Do dnia, w którym rozpoczęła się Druga Kampania Zachodnia, a było to w sierpniu 2051 roku, jedna czwarta polskich oddziałów wyposażona została w Dażbogi, czołgi typu Swaróg (konstrukcje te opuściły wytwórnię OBRUM w Gliwicach, która wznowiła działalność dwa lata po pełnym rozruchu Łucznika) i śmigłowce szturmowe Perun, także pionierskie maszyny zaprojektowane od zera przez polskich inżynierów. Chociaż horda Zielonych liczyła ponad pięć tysięcy osobników i sto wozów bojowych (w części sprawnych), łatwo odparto ją skoordynowanymi działaniami z lądu i powietrza (śmigłowce zostały wsparte starymi Eurofighterami, na bardzo krótko, ale za to skutecznie. Był problem z ich konserwacją).
Przez kilka miesięcy panował spokój, dzięki czemu pierwszy oddział piechoty otrzymał prototypy Rod Mk 1. Był to batalion „Orzeł Biały” Piątej Brygady Piechoty Zmotoryzowanej Armii „Zachód” Twierdzy Polska dowodzony przez Sergiusza Orłowskiego. Rod sprawdził się w boju znakomicie – Zieleni padali po jednym strzale, tak wielka była energia kinetyczna pocisku. Mocne łby rozpryskiwały się, żebra łamały, kończyny traciły sprawność, a brzuchy zamieniały się w zupę borowikową. Broń jednak miała wadę – zamek czasami się zacinał, choć nie miał prawa. Inżynierowie wzięli to pod uwagę i obiecali modyfikacje.
W Drugiej Kampanii Wschodniej, która odbyła się rok po tych wydarzeniach, nasi byli już w połowie uzbrojeni w Rody Mk 2 z niezawodnymi zamkami. Żołnierze mieli też na sobie pancerze chroniące przed salwami przeciwnika, niestety dość ciężkie i ograniczające ruchy. Horda liczyła piętnaście tysięcy wojów plus osiem czołgów, na nieszczęście dla naszych sprawnych. Zielonym po całym tym N-Genie musiało nieźle odbijać, bo zarówno ich samochody, jak i czołgi pomalowane były w jaskrawe barwy. Sami też ubierali się coraz cudaczniej i malowali ciała, więc łatwo było wyśledzić ich i ich machiny. Zdaje się, że w tym właśnie czasie ktoś wpadł na pomysł, by nazywać ich Engensami, od nazwy preparatu na nieśmiertelność, ale że język rządzi się swoimi prawami, nazwa ta szybko wyewoluowała i ochrzczono potwory Engelsami.
Straty po naszej stronie były niebagatelne (wysadzili most, który pokonywała kolumna zmotoryzowana), co zaalarmowało inżynierów i strategów. Pierwsi uznali, że armie Twierdzy powinny poruszać się szybciej, a obciążeni pancerzami żołnierze szybko się męczą, drudzy natomiast zaczęli podejrzewać, że Zieleni po pierwszym znaczącym ograniczeniu inteligencji coraz bardziej się wycwaniają, zaczęli bowiem stosować manewry pozorne, okrążające oraz finty.
Było nad czym myśleć.
Czytać tak szybko, jak to możliwe!
Rozpoczęto prace nad egzoszkieletami mocowanymi pod pancerzami. Dzięki nim woj mógłby poruszać się szybciej, nosić większe ciężary, masa Roda Mk 2 przestałaby stanowić problem, a pancerz mniej przeszkadzałby w ruchu. W ciągu następnych lat stopniowo modernizowano Armię „Wschód” i Armię „Zachód”, aż w końcu każdy żołnierz nosił pancerz wspomagany nazwany przez wojaków Chorsem, był wyposażony w Roda Mk 3 (z celownikiem optycznym) i miał pełną komunikację z oddziałem.
Był rok 2056.
Wtedy właśnie nastąpiła Pierwsza Ofensywa Południowa. Horda licząca pięćdziesiąt tysięcy Engelsów wyposażonych w bojowe motocykle oraz dziwacznie przerobione śmigłowce przedarła się przez Bieszczady i rozlała szerokim strumieniem ku najsłabiej bronionym Tylawie, Komańczy i Krynicy-Zdrojowi. Południowe watahy Zielonych były nie tylko skuteczniejsze od wschodnich i zachodnich, ale byli wśród nich także osobnicy więksi, odporniejsi i szybsi od zwykłych orków. Poległo trzystu osiemdziesięciu trzech dobrych żołnierzy, a front zatrzymał się na linii Jasło–Nowy Sącz. Dopiero zmasowany atak Armii „Wschód” wspartej częścią oddziałów Armii „Zachód” odparł Zielonoskórych, ale poniesiono znaczne straty i poderwano do lotu wszystkie sprawne Eurofightery.
Po odepchnięciu wroga ruszył projekt „Zbrojowiec” mający być odpowiedzią na potężniejszych Zielonych. Tak powstał pancerz wspomagany DPW Mk 1 nazwany Trojanem, przeznaczony dla wyjątkowo rosłych siłaczy. W Zbrojowcu mogłeś wyrwać z ziemi młode drzewo, wygiąć lufę AK-47 albo jednym stąpnięciem zmiażdżyć piłkę nożną. Specjalnie dla użytkowników tych pancerzy uruchomiono program „Nad-Rod” zmierzający do stworzenia cięższej wersji coraz bardziej popularnego karabinu.
I właśnie 23 czerwca 2057 roku Piąta Brygada Piechoty Zmotoryzowanej Armii „Zachód” Twierdzy Polska, uzbrojona w Dażbogi Mk 3, Rody Mk 3, Pancerze Wspomagane PW Mk 2 Chors, Duże Pancerze Wspomagane DPW Mk 2 Trojan, czołgi dalekiego zasięgu Swaróg oraz śmigłowce Perun Mk 2, stanęła na polach położonych na południe od wsi Cybinka, naprzeciwko wyłaniających się z lasów wielu tysięcy barwnych Engelsów, którzy – być może dzięki kontaktom z południowcami – mieli nie tylko czołgi, motory i wozy bojowe, ale także śmigłowce. I było wśród nich sporo tych dużych, trudnych do ubicia skurwysynów.
No dobrze. Już wiecie, czym są Zbrojowcy? ■