Orzeł z Budapesztu. Wspomnienia kuriera KG AK - ebook
Orzeł z Budapesztu. Wspomnienia kuriera KG AK - ebook
Druga książka z serii "Historie niezwykłe".
W 1939 roku Jan Łożański wyrusza na front, przekonany, jak wielu jego kolegów, że wojna szybko się skończy. Tak rozpoczyna się pasjonująca historia młodego mężczyzny,żołnierza, sportowca, którego działania napędzają dwa pragnienia: walki z hitlerowskim okupantem i służby ojczyźnie. Te pragnienia każą mu najpierw uciec z niemieckiej niewoli, później przedostać się na Węgry, a wreszcie – zrezygnować z marzenia o walce w polskiej armii na Zachodzie na rzecz niebezpiecznej, często niewdzięcznej służby kuriera na trasie Budapeszt–Warszawa.
Wspomnienia Jana Łożańskiego czyta się jak powieść przygodową, tym bardziej fascynującą, że napisaną przez życie. Jak w najlepszej powieści, nie brak w nich nagłych, niespodziewanych zwrotów akcji, niezwykłych zbiegów okoliczności, dramatycznych pościgów i ucieczek, a także… pięknych kobiet. Sytuacje humorystyczne sąsiadują z tragicznymi, a proza życia – z momentami niezwykłych wzruszeń i patriotycznych uniesień. To naprawdę niezwykła opowieść zwykłego-niezwykłego człowieka, osnuta na tle wydarzeń wielkiej historii.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7427-838-6 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wspomnienie o Janie Łożańskim „Orle”
Od redakcji
I. Kampania wrześniowa
II. Tak się zaczęło…
III. Na nowej trasie „Jaga”
IV. Nowy partner - Gustaw Frączysty
V. Pierwsza wpadka na trasie „Jaga”
VI. A jednak sport zbliża ludzi!
VII. Polak, Węgier, dwa bratanki…
VIII. Angielska kolacja
IX. Kurierska codzienność
X. Jak zostałem studentem
XI. Konsekwencje gościnności
XII. Przedstawiciel rządu nie lubi czekać
XIII. Tragiczna wiadomość z Zarszyna
XIV. Szczęście w nieszczęściu
XV. Pokonany przez chorobę
XVI. W szponach gestapo
XVII. Ostatnie miesiące wojny
XVIII. W oblężonym Budapeszcie
XIX. Nazywam się Łożański
XX. Znów na kurierskich szlakach
XXI. W rękach UB
XXII. Po wyroku
XXIII. Wronki
XXIV. Nadzieja
Epilog
Dodatek
Kwatery i meliny na trasie „Jaga” - „Kora”
Kurier tatrzański Staszek Frączysty
Żołnierze w sutannachVIII. Angielska kolacja
W marcu 1941 r. szef wezwał mnie i oświadczył, że mam udać się do Warszawy, aby zawieźć dziesięć tysięcy dolarów, zaś z powrotem przywieźć bardzo ważną pocztę. Mimo że pogoda w tym czasie była fatalna, jako żołnierz musiałem rozkaz wykonać i po otrzymaniu pieniędzy na drogę oraz hasła na kontakt w Warszawie, wyruszyłem do kraju. Sama podróż z Budapesztu do Sátoraljaújhely odbyła się bez żadnych przeszkód, natomiast kontrolowano dokumenty w autobusie zdążającym z Sátoraljaújhely do Garany. Całe szczęście, że zostałem zaopatrzony w przepustkę z policji budapeszteńskiej, którą straż graniczna respektowała. Jeszcze tego samego dnia wieczorem przeszedłem granicę słowacko-węgierską i dotarłem do stacji kolejowej w Bánovcach, gdzie zakwaterowałem się oczywiście u niezawodnego Jožka Tomka. Następnego dnia pojechałem wraz z nim pociągiem do stacji granicznej Medzilaborce, a stamtąd na nartach podążyłem do Habury, do Pawła Hocza. Jak zwykle wypytałem o sytuację panującą w strefie granicznej, o patrole słowackiej straży granicznej i dowiedziałem się, że właściwie na samą granicę nikt ze strażników nie chodzi. Pilnowanie granicy polegało głównie na kontrolowaniu drogi prowadzącej z Medzilaborec do Čertižnégo. Bardziej niż straży granicznej obawiałem się wilków, które w tym czasie zagryzły kilka psów we wsiach, tak po stronie polskiej, jak i słowackiej. Wprawdzie byłem zaopatrzony w dwa pistolety i dwa zaczepne granaty, ale muszę przyznać, że szczerze się obawiałem spotkania z wilkami. Zresztą samotny rajd po pustkowiach gór i lasów nie należy do przyjemności. Do granicy doszedłem szczęśliwie, jak też do Woli Wyżnej, którą obszedłem od wschodu, kierując swe kroki do lasu „Szachty”.
Zachodnim skrajem lasu posuwałem się w kierunku Polan Surowicznych. Przed przekroczeniem szosy prowadzącej z Jaślisk do Moszczańca zatrzymałem się, gdyż usłyszałem rozmowę, wyraźnie toczącą się w języku niemieckim. Wynikało z tego, że niemiecka straż graniczna patrolowała tylko drogi prowadzące do i wzdłuż granicy, zaś sama granica polsko-słowacka pozostawała bez opieki. Polany Surowiczne ominąłem od południa. Droga była bardzo ciężka i wymagała wiele wysiłku, ze względu na duże śniegi i silnie wiejący w twarz północny wiatr. Był moment, że odpiąłem narty, gdyż sądziłem, iż lżej będzie maszerować, ale wpadłem po pachwiny w głęboki śnieg, więc z trudem przypiąłem narty z powrotem i kontynuowałem marsz do swojej „Babci”, czyli pani Różowicz.
Do Posady Górnej dotarłem o dwunastej. „Babcia” bardzo się ucieszyła z mojego przybycia, chociaż była zdziwiona, że w taką paskudną pogodą udało mi się szczęśliwie dotrzeć do Polski. Po dwugodzinnym wypoczynku pojechałem wraz z jej synem furmanką do Nowosielec, gdzie też sprawiłem niespodziankę swoim przybyciem. Następnego dnia udałem się do Warszawy. Pod wskazanym adresem i za odpowiednim hasłem oddałem pocztę w postaci dziesięciu tysięcy dolarów, a następnie zostałem zaprowadzony na kwaterę przy placu Zbawiciela, do pani Łubieńskiej. Następnego dnia przyszedł do mnie nieznany osobnik, który zaproponował mi, abym zabrał ze sobą do Budapesztu Anglików.
Anglicy ci dostali się do niewoli w 1940 roku, w czasie działań wojennych we Francji – jeden, imieniem Sydney, pod Calais, a drugi, David, pod Dunkierką. Jesienią 1940 roku uciekli z niewoli niemieckiej, przeszli przez teren Rzeszy i dotarli do Polski, a następnie trafili pod opiekę naszej organizacji.
Początkowo byłem zachwycony tą propozycją, dzięki której miałem zapewnione towarzystwo w drodze powrotnej. Z drugiej jednak strony, poczułem się też poważnie zaniepokojony, ponieważ biorąc ludzi pod opieką, właściwie byłem za nich całkowicie odpowiedzialny. Poza tym, pomny na ogromy wysiłek, jaki musiałem włożyć pod drodze, aby przejść do kraju, miałem wątpliwości, czy oni podołają tym trudom, czy wytrzymają kondycyjnie.
Zaraz na wstępie wyjawiłem swoje wątpliwości, otrzymałem jednak odpowiedź, że o ich wytrzymałość na trudy mogę być zupełnie spokojny. Nie pozostało mi więc nic innego, jak wyrazić zgodę na zabranie Anglików do Budapesztu. Jeszcze tego samego dnia poszliśmy do ich kwatery przy ulicy Nowogrodzkiej i tam ich poznałem. David był wysokim mężczyzną o atletycznej budowie, bokserem amatorem, w przeciwieństwie do Sydneya, szczupłego i raczej niskiego wzrostu; za to ten ostatni był nadzwyczaj wesoły i muzykalny. Prawdę powiedziawszy, od pierwszego wejrzenia bardzo się polubiliśmy i rozmowa nasza, prowadzona przy pomocy łącznika, który służył za tłumacza, odbywała się w przyjemnej atmosferze. Następnie łącznik w paru zdaniach wyjaśnił im, że jutro wieczorem wyjeżdżają ze mną w kierunku Budapesztu i mają bezwzględnie słuchać moich wskazówek i poleceń.
Sam nie mogłem się z nimi bezpośrednio porozumieć, ponieważ oprócz angielskiego i kilkudziesięciu wyrazów polskich, żadnego innego języka nie znali. W każdym razie solennie przyrzekli słuchać mnie przez cały okres podróży do Budapesztu.
Następnego dnia Anglicy zostali zaopatrzeni w kenkarty, jako głuchoniemi. Przed wyjazdem na dworzec nasz łącznik jeszcze raz przypomniał im, jak mają się zachowywać w podróży, udając głuchoniemych. Wieczorem już sam udałem się z nimi na Dworzec Wschodni; kupiłem bilety do Nowosielec i zajęliśmy miejsca w wagonie. W czasie podróży byliśmy dwukrotnie kontrolowani, ale na szczęście wszystko było w porządku.
– Gestapo niemieckich głupi, tu być dwa English żołnierzy, a gestapo nie widzieć – mówił łamaną polszczyzną Sydney, z właściwym sobie poczuciem humoru.
Do Nowosielec dojechaliśmy szczęśliwie, ale podczas marszu do Pisarowiec, na kwaterę u Heli Haduch, zauważyłem, że z kondycją fizyczną u moich Anglików jednak nie jest najlepiej. Zdałem sobie sprawę, że odcinek trasy Posada Górna – Habura będzie dla nich
za ciężki i niewykluczone, że w czasie drogi ustaną. W związku z tym postanowiłem dać im możliwość odbycia tygodniowego treningu. Nie można tego było zrobić w Pisarowcach, ze względu na ludzką ciekawość, więc postanowiłem odtransportować ich do Posady Górnej. Wówczas z pomocą przyszła mi Jadźka Małkówna, która, jak zwykle zupełnie bezinteresownie, z pewnym, bądź co bądź, narażeniem własnej osoby, zgodziła się przewieźć Anglików. Następnego dnia pojechaliśmy więc furmanką zaprzężoną w jednego konia w kierunku Rymanowa.
Pogoda byłą fatalna – wiał bardzo silny i zimny wiatr. Nic dziwnego, że po wyjeździe z Zarszyna koń odmówił posłuszeństwa i mimo usilnych wysiłków Jadźki, w żaden sposób nie chciał ciągnąć. Wówczas Jadźka postanowiła wrócić do Posady Zarszyńskiej, do swojego wuja Michalskiego po innego konia, ja zaś z Anglikami ukryłem się przy szosie, w wydrążonej wierzbie i tam, mając na wszelki wypadek przygotowaną broń, cierpliwie czekaliśmy na powrót Jadźki. Mimo że szosą nikt nie przejeżdżał ani nie przechodził, oczekiwanie to było bardzo denerwujące. Wreszcie pojawiła się upragniona furmanka z Jadźką i dla upamiętnienia tego faktu zrobiliśmy sobie zdjęcie, po czym ruszyliśmy w kierunku Posady Górnej. Do miejsca przeznaczenia przyjechaliśmy już bez dalszych przeszkód.
„Babcia” jak zwykle przywitała nas bardzo szczerze i serdecznie, i bez żadnych zastrzeżeń zgodziła się na zakwaterowanie moich podopiecznych u siebie. Była z tego zresztą bardzo zadowolona i dumna, bo po raz pierwszy w życiu widziała Anglików. Wspólnie z córką „Babci” Ludwisią ułożyliśmy program zajęć dla Sydneya i Davida, z uwzględnieniem marszów i poruszania się w terenie; w ogóle całą opiekę nad Anglikami powierzyłem Ludwisi, prosząc ją o poprowadzenie tego treningu, który rozłożyłem na pięć dni. Termin wymarszu na Węgry ustaliłem na sobotę. Sam zaś pojechałem z Jadźką do Nowosielec, gdzie spędziłem pięc dni na solidnym wypoczynku, dochodząc do równowagi, zarówno fizycznej, jak i duchowej.
W oznaczonym dniu Jadźka znów odwiozła mnie do Posady Górnej. Nasz przyjazd wszystkich bardzo ucieszył – zresztą Anglicy pragnęli możliwie jak najszybciej przedostać się do Budapesztu. Ludwisia zameldowała, że przez pięć dni pobytu pod jej opieką Sydney i David solidnie trenowali marsze po okolicznych górach i lasach, nie zwracając na siebie uwagi mieszkańców wsi, którzy na szczęście specjalnie nie wychylali się z domów, ze względu na panujące silne mrozy i ogromne zwały śniegu. Według zapewnień Ludwisi, Sydeny i David powinni pokonać trasę Posady Górna – Habura bez żadnych komplikacji.
Nastrój był wspaniały – Sydney popisywał się grą na harmonijce ustnej, wybijając rytm na dwóch zwyczajnych łyżkach. Dawid – nieco poważniejszy – rozmyślał zapewne o czekającej nas niepewnej i niebezpiecznej podróży. Pogoda w tym dniu była o tyle niesprzyjająca, że panowała bardzo silna mgła i na odległość kilku kroków nic nie było widać. Przyznam, że początkowo obawiałem się wyruszać w taki mglisty dzień, zwłaszcza, że miałem do przeprowadzenia dwóch ludzi. Jeszcze raz bardzo dokładnie przemyślałem naszą przyszłą trasę i mimo wszystko postanowiłem trzymać się planu. Ze względu na fatalną pogodę oraz na to, że prowadziłem ludzi, którzy nie byli przyzwyczajeni do marszu w górach, po głębokim śniegu, zdecydowałem się wyruszyć o 12.00, czyli o pięć godzin wcześniej, niż kiedy szedłem samotnie.
Wreszcie nastąpiła wzruszająca chwila pożegnania. „Babcia”, staropolskim zwyczajem, każdego z nas żegnała, całując, błogosławiąc znakiem krzyża i życząc szczęśliwej drogi. Również z Ludwisią i Jakubem pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Wszyscy mieliśmy zły w oczach. Wreszcie dałem znak do wymarszu. Ponieważ Anglicy nie umieli jeździć na nartach, ja swoje też zostawiłem u „Babci”. Chodziło o to, abyśmy maszerowali w jednakowych warunkach.
Początkowo szliśmy wzdłuż rzeki Tabor. Po opuszczeniu Posady Górnej weszliśmy do Rymanowa-Zdroju, koło Domu Zdrojowego, a potem skierowaliśmy się w kierunku lasu, przechodząc obok domu Kolonii Lwowskiej. Wędrowaliśy lasem pod górę, pozostawiając z lewej strony Wołtuszową. Po osiągnięciu zarośniętego jałowcami szczytu, szliśmy już po względnie równym terenie; po prawej mieliśmy wsie Deszno i Królik Polski, położone w dolinie, zaś po lewej – Wisłoczek. Widoczność z powodu mgły była znikoma, a droga – całkowicie przyspana śniegiem, tak że nie było jej zupełnie widać. Jednak wiedziony instynktem, szedłem najwidoczniej zupełnie dobrze, bo po dwugodzinnym marszu dotarliśmy do charakterystycznej przydrożnej kapliczki. Po krótkim wypoczynku, pomodliwszy się przy kapliczce, ruszyliśmy dalej. Musieliśmy sforsować dosyć wysoką górę, dominującą nad wsią Wisłoczek, której z powodu gęstej mgły właściwie nie było widać. Samo podejście było bardzo uciążliwe, ze względu na głęboki śnieg, sięgający miejscami po pasa. Jednak im wyżej podchodziliśmy, tym widoczność była lepsza. Wreszcie zaczęły przeświecać promienie słoneczne i w połowie stoku słońce ukazało się w całej swej krasie. Był to naprawdę prześliczny widok. Biała jak mleko mgła, stłoczona w dolinach, przypominała morze, zaś ponad nią panowała prześliczna pogoda.
– Wolves, wolves, two wolves! – usłyszałem w pewnej chwili przerażony głos Sydneya.
Gdy odwróciłem się i popatrzyłem we wskazanym przez niego kierunku, w odległości około 80 metrów zobaczyłem dwa duże wilki idące z lasu ku wsi Wisłoczek. Wprawdzie sam byłem pod dość silnym wrażeniem, ale z dobrze udanym lekceważeniem machnąłem ręką i pokazałem pistolety i granaty. Wówczas Sydney uspokoił się. Następnie zrobiliśmy parę zdjęć w śniegu do pasa i po dłuższym odpoczynku ruszyliśmy w kierunku szczytu.
Marsz był przez cały czas bardzo uciążliwy, ze względu na głęboki i mokry śnieg, zwłaszcza, że i sama góra była dosyć stroma. W każdym razie szczyt osiągnęliśmy, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Na samym szczycie i dalej w lesie śniegu było znacznie mniej, więc i marsz nie był już tak męczący. Zapadał wieczór, gdy doszliśmy do Polan Surowicznych, które ominęliśmy od południa. Po zejściu z góry znowu weszliśmy w mgłę. Poruszanie się w terenie, gdzie nie ma drogi, a tylko równinny bezmiar pokryty śniegiem, przy małej widoczności z powodu mgły, jest – prawdę powiedziawszy – niezwykle trudne.
Biorąc to wszystko pod uwagę, postanowiłem dostać się do starego lasu „Szachty” i jego skrajem wędrować ku Woli Wyżnej. Początkowo udawało mi się realizować ten plan – idąc za odgłosem szczekania psów z Polan Surowicznych, szliśmy w kierunku lasu. Jednak w pewnej chwili straciłem orientację i po prostu nie wiedziałem, gdzie się znajdujemy. Mimo tego maszerowałem uparcie naprzód. Od czasu do czasu przystawałem i nadsłuchiwałem – bez rezultatu. Nawet moi towarzysze, którzy do tej pory spisywali się bardzo dzielnie, zaniepokoili się do tego stopnia, że Dawid zapytał, czy dobrze idziemy. Kiwnąłem głową, że tak. W dalszym ciągu poruszaliśmy się po względnie płaskim terenie, pokrytym dosyć głębokim śniegiem i w gęstej mgle. Najgorsze było to, że nie miałem pojęcia, gdzie się znajdujemy, ani w jakim kierunku idziemy. Nie chodziło w tym wypadku o mnie, bo sam zawsze dałbym sobie radę, ale o towarzyszy, którzy powierzyli swój los w moje ręce i którzy mi całkowicie zaufali. Zdawałem sobie sprawę, że w razie schwytania grozi im śmierć. Byłem wówczas w prawdziwej rozpaczy i toczyłem trudną walkę wewnętrzną, aby nie dać po sobie poznać, co się we mnie dzieje. Jednak mimo wszystko nie traciłem nadziei, że wyjdziemy szczęśliwie na naszą drogę. Wreszcie niespodziewanie wpadłem do przydrożnego rowu i natychmiast zorientowałem się, że jesteśmy na drodze prowadzącej z Jaślisk do Moszczańca. Kamień spadł mi z serca – byliśmy uratowani. Okazało się, że poszedłem za daleko w kierunku południowym. Po 15 minutach marszu doszliśmy do „Szacht” i przekroczywszy drogę, skrajem lasu, tak jak zaplanowałem, ruszyliśmy w kierunku Woli Wyżnej. Mgła w dalszym ciągu nie ustępowała, a widoczność wieczorem była jeszcze gorsza.
Po pewnym czasie usłyszeliśmy śpiewy ludzi, jadących sankami z Jaślisk do Moszczańca. Mnie też chciało się śpiewać z radości, że trafiłem na swoją trasę. Usłyszeliśmy też z prawej strony szczekanie psów i głosy – to była Wola Wyżna, ostatnia wieś przed granicą. Z uwagi na ruch we wsi, postanowiłem iść skrajem Woli od wschodu. Zeszliśmy w dół, do kotliny i przekraczając drogę, która wiodła z Woli Wyżnej do Rudawki Jaśliskiej, zaczęliśmy maszerować w kierunku granicy, oddalonej o około 3 kilometry. Podejście od drogi do samej granicy było dość łagodne, teren – porośnięty drzewami, krzakami i jałowcami, a na skraju lasu – duża polana. Jednak moi towarzysze byli już bardzo zmęczeni, chociaż maszerowali dzielnie. Ostatni odcinek do granicy dał się nam bardzo we znaki, bo duży, sypki śnieg i mgła niezwykle utrudniały orientację w terenie.
Nie wiem, czy to pod wpływem zmęczenia, czy też z powodu mgły, znowu straciłem orientację, ale tym razem nie martwiłem się zbytnio, bo byłem pewny, że na szczycie góry jest granica. Po dwu godzinach marszu okazało się, że idę swoim starym szlakiem. Mgła na górze była mniejsza, widoczność – większa. Zostało jeszcze tylko 500 metrów do upragnionej granicy. Tam, starym zwyczajem, ucałowałem słup graniczny. Następnie rozpakowałem plecak i przygotowałem posiłek składający się z chleba i miodu, który zdecydowanie poprawił nam humory. Po półgodzinnym wypoczynku dałem znak do wyruszenia w drogę. Wówczas Sydney wyjął harmonijkę ustną i zapytał na migi, czy może zagrać. Zgodziłem się, gdyż zdawałem sobie sprawę, że zarówno Niemców, jak i Słowaków na samej granicy zimą nie ma. Anglicy coś mruknęli jeden do drugiego i stanęli frontem do Polski, w postawie zasadniczej. W uroczystym nastroju spotęgowanym przez nocną ciszę, wśród lasów, na granicy polsko-słowackiej, rozległy się dźwięki polskiego hymnu. Było to jakby podziękowanie za gościnność i opiekę, jakiej doświadczyli w Polsce, zaakcentowanie ich uczuć i sympatii do Polaków, których doskonale poznali w czasie pobytu w naszym kraju. Ten hymn stał się symbolem prawdziwego braterstwa broni we wspólnej walce przeciwko Niemcom. Przyznam, że byłem głęboko wzruszony. Oto synowie dalekiego, wyspiarskiego kraju grają hymn mojej umęczonej ziemi. Tą melodią składają hołd dla jej ofiar, hołd i podziękowanie za pomoc, za podanie pomocnej ręki w kraju, który przeżywając codziennie śmierć swych najlepszych synów, jakże dobrze rozumiał dwóch obcych ludzi, przebijających się samotnie przez całą Europę ku wolności. Nic więc dziwnego, że łzy popłynęły mi z oczu, bo bodaj nigdy dźwięki Mazurka Dąbrowskiego nie miały w sobie tyle mocy i wiary w ostateczny triumf naszej polskiej sprawy, związanej ze sprawą tylu narodów europejskich, walczących z barbarzyństwem niemieckim o utraconą wolność. Po Mazurku Anglik odegrał naturalnie hymn angielski. Pozostało mi z tej chwili urzekające i głębokie wspomnienie. Kiedy Sydney skończył, obu ich bardzo serdecznie ucałowałem.
Wyruszyliśmy w kierunku Habury, idąc teraz przez cały czas w dół. W niższych partiach gór znowu pojawiła się mgła i ponownie zacząłem tracić orientację. W konsekwencji wyszliśmy o 2 kilometry za daleko na prawo, nieopodal wioski Čertižné. Gdy byliśmy już na szosie, powiedziałem moim towarzyszom, że pójdę przodem, w odległości jakichś 20 m, a oni mają iść za mną. Gdy zbliżałem się już do Habury, usłyszałem przed sobą rozmowę i natychmiast jak najszybciej zawróciłem do Anglików, których w umówionej odległości nie spotkałem. Bardzo się zaniepokoiłem, tym bardziej, że nieznane głosy podążały za mną. Wreszcie znalazłem Anglików tam, gdzie ich zostawiłem. Jednym słowem, nie zrozumieliśmy się. Natychmiast ukryliśmy się za jałowcem i czekaliśmy, aż nieznani osobnicy przejdą. Rzeczywiście, po pewnym czasie minęli nas, idąc w kierunku Čertižnégo. Był to patrol słowackiej straży granicznej, tzw. finansów. Teraz już całkiem spokojnie mogliśmy iść w kierunku Habury.
Do kwatery u Pawła Hocza dotarliśmy szczęśliwie. Ponieważ moi towarzysze byli bardzo zmarznięci, dałem im po 100 gramów rumu, położyłem do łóżka z pierzyną i poleciłem gospodyni przygotować kolację, składającą się z jajecznicy, chleba i mleka.
– A kto oni? – zapytał gospodarz, wskazując na moich Anglików.
– Polacy – odparłem – ale w czasie bombardowania Warszawy stracili mowę.
W tym momencie, najwyraźniej pod wpływem rumu, Anglicy zaczęli ze sobą rozmawiać, w oczywisty sposób zaprzeczając memu wyjaśnieniu.
– A po jakiemu oni hutorom? – dociekał Paweł.
– Po swojemu – odpowiedziałem. – Nikt tego nie rozumie, tylko oni sami.
Następnie podszedłem do nich i odpowiednim gestem nakazałem im natychmiastowe milczenie. Wkrótce zjedli kolację i zaraz zapadli w głęboki sen, podczas gdy ja omawiałem z gospodarzem sprawę przyjazdu taksówki z Medzilaborec i ewentualnego podwiezienia pod granicę węgierską, do Malčic. Położywszy się do łóżka, długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając nad ułożeniem dalszej, możliwie dogodnej trasy do Budapesztu.
Na drugi dzień w południe Paweł wrócił z Medzilaborec i oświadczył, że znajomy taksówkarz, Sawulak, przyjedzie tak, jak prosiłem, o 14.00 i podwiezie nas do Malčic, jeśli tylko śniegi na to pozwolą. Moi towarzysze wstali wypoczęci, o 12.00 zjedli obfity obiad i cierpliwie czekali na przyjazd taksówki. Ta zajechała punktualnie i po pożegnaniu się z Pawłem wsiedliśmy do samochodu. W odległości około 20 kilometrów od granicy, niedaleko miasta Humenné, zrobiliśmy kilka zdjęć. Potem odjechaliśmy w kierunku Bánoviec, gdzie wstąpiliśmy do Jožka Tomka, który odprowadził nas do Malčic. Podróż odbyła się szczęśliwie, chociaż na kilometr przed Malčicami, z powodu zasp śnieżnych taksówka musiała zawrócić, a my piechotą ruszyliśmy ku kwaterze u Imrego Tomka. Była godzina 20.00 – zorientowawszy się w sytuacji na granicy, postanowiłem około północy wyruszyć do Garany, które od Malčic dzieliło zaledwie 5 kilometrów. Teren, przez który mieliśmy iść, był zupełnie równy, ale widoczność z powodu mgły – nadal utrudniona.
Po posiłku rozmawialiśmy na temat ówczesnej sytuacji politycznej na arenie międzynarodowej. Moi Anglicy mogli się już ujawnić i oczywiście stali się obiektem zainteresowania Słowaków. Około północy zarządziłem wymarsz. Po godzinie, idąc w bardzo wolnym tempie, uszliśmy połowę drogi. Mimo mgły, nie mogłem zabłądzić, gdyż z daleka słychać już było szczekanie psów w Garany, zwłaszcza jednego, o bardzo charakterystycznym, niskim tonie, znanego mi już z poprzednich „przemykań” przez granicę. W ten sposób doszliśmy do rzeki Ondawy. Tym razem granicę węgiersko-słowacką na rzece przekroczyliśmy po lodzie. Następnie, wzdłuż płotów doszliśmy do jednej z moich kwater w Garany, u Paricziego, gdzie jak zwykle znalazłem wygodne i pewne schronienie. Moich Anglików spotkała tam bardzo miła niespodzianka, bowiem Pariczi był swego czasu w Kanadzie i dość biegle mówił po angielsku. Rano wstaliśmy skoro świt i ruszyliśmy w drogę. Ze względu na bezpieczeństwo Anglików, nie chciałem korzystać z autobusu; do Sátoraljaújhely podwieziono nas końmi. Tam, dosłownie na godzinę znaleźliśmy schronienie u polskiej rodziny Skibów, których poprosiłem o zamówienie dla nas taksówki do Budapesztu. Taksówkarz Skorupski zgodził się nas zawieźć. Już o 8.00 rano wyruszyliśmy w kierunku węgierskiej stolicy. Obyło się bez przygód i szczęśliwie dotarliśmy do mojego ówczesnego mieszkania przy Lónyay utca 23, pod numerem 2, na trzecim piętrze. Po umyciu się i doprowadzeniu garderoby do porządku, zaprowadziłem Anglików do doktora Franciszka Zająca, który wraz ze swoją małżonką mieszkał w pensjonacie „Renesans”. Doktor Zając bardzo się ucieszył z mego powrotu z Polski i był niezwykle zdumiony, że udało mi się przeprowadzić Anglików do Budapesztu.
W krótkim czasie nawiązałem kontakt z moim szefem, który po upływie godziny zjawił się w mieszkaniu doktora. Po przekazaniu mu poczty, jaką otrzymałem w Warszawie, przedstawiłem Anglików, co do których nie miałem dalszych poleceń. Wówczas szef uspokoił mnie i oświadczył, że w ambasadzie angielskiej już o tym wiedzą i wkrótce ktoś po nich przyjedzie. W pół godziny później zjawiła się Mary, córka sekretarza ambasady, a następnie dwóch Anglików z Intelligence Service, którzy zaczęli moich towarzyszy dokładnie wypytywać, w jaki sposób trafili do Polski, w jakiej formacji służyli, gdzie dostali się do niewoli i jak uciekli. W pewnej chwili Sydney rozdarł podszewkę swojej czapki, skąd wyjął mapę Warszawy, na której miał naniesione wszystkie garnizony niemieckie, placówki, urzędy, siedziby gestapo, magazyny wojskowe oraz placówki żandarmerii polowej. Przyznam, że byłem zdumiony jego pomysłem, z którym nie zdradził się w czasie podróży, obawiał się bowiem, że każę mu zniszczyć mapę. Po odejściu angielskich przedstawicieli, Sydney i David wpadli wprost w szał radości i zaczęli mi dziękować za przeprowadzenie oraz opiekę w czasie drogi. Doktor Zając wypytywał o sytuację w Polsce, o prześladowania polskich Żydów i o wszystko to, co interesowało każdego Polaka. Wreszcie przyjechało dwóch dżentelmenów z ambasady, aby zabrać moich współtowarzyszy podróży na kwaterę. Zarówno Sydney, jak i David bardzo serdecznie się ze mną pożegnali i umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia w ambasadzie. Ja zaś dałem znajomemu film do wywołania i prosiłem o zrobienie dwóch kompletów odbitek. Potem udałem się na spoczynek. Spałem bez przerwy dziesięć godzin. Obudził mnie dopiero szef, oświadczając, że jesteśmy zaproszeni na kolację do ambasady angielskiej. Ubrałem się w ciemny garnitur i czekałem na samochód z ambasady. W międzyczasie kolega przyniósł zdjęcia, które nawet nieźle wyszły. David i Sydney wyglądali na nich jak partyzanci.
W niedługim czasie przyjechał samochód, który zawiózł nas do jednej z siedzib ambasady angielskiej, położonej przy Baszcie Rybackiej w Budzie. Sama kolacja miała bardzo uroczystą oprawę, ale właściwie dla Polaka nie było tam nic konkretnego do jedzenia – te różne przystawki, sandwicze oraz whisky i dżiny – to dobre dla Anglików. Na kolacji, która przebiegła w bardzo przyjacielskiej i miłej atmosferze, obecni byli oczywiście David i Sydney, trzej przedstawiciele ambasady angielskiej, córka sekretarza Mary i trzej Polacy. Wznoszono toast za toastem i wygłoszono wiele przemówień na cześć moją i Anglików. W pewnej chwili wręczyłem Sydneyowi i Davidowi zdjęcia zrobione w czasie podróży na Węgry. Byli nimi zachwyceni, a pozostali Anglicy podziwiali nas, Polaków, za nasz tupet. Kolacja przeciągnęła się 22.00. W międzyczasie otrzymałem od Davida i Sydney ich adresy w Anglii, do której po wojnie serdecznie mnie zapraszali. Wreszcie nadeszła chwila pożegnania, gdyż następnego dnia oni, przez Turcję, wyjeżdżali do Anglii. Jeszcze raz serdecznie się ucałowaliśmy, a potem mnie i dwóch pozostałych Polaków zaproszono do osobnego apartamentu. Tam oczekiwało nas dwóch Anglików, którzy od razu przystąpili do sedna sprawy, pytając mnie, ile mi się należy za przeprowadzenie ich rodaków z Polski na Węgry. Pytaniem tym byłem mocno zaskoczony.
– Przede wszystkim jestem żołnierzem i wykonuję rozkazy przełożonych – powiedziałem im po prostu. – Anglicy i Polacy walczą ramię w ramię, jako sojusznicy, z wrogiem niemieckim, a ja, jako szary żołnierz, spełniłem tylko swój obowiązek. A ile warte jest samo przeprowadzenie, niech ocenią David i Sydney. Ja osobiście dla pieniędzy nie pracuję, staram się mieć swój wkład w walkę z okupantem i w przyszłe, wspólne zwycięstwo.
Anglicy byli zaskoczeni moją odpowiedzią. Powiedzieli, że jestem najlepszym polskim ambasadorem, jakiego dotąd spotkali. Następnie wypytywali o sytuację w kraju i o przebieg podróży. Zadali mi też pytanie, czy nie mógłbym przeprowadzić dwudziestu Anglików z Polski na Węgry. Wyraziłem zgodę, z czego bardzo się ucieszyli. W pewnej chwili weszła do pokoju Mary, której powiedzieli, jak zareagowałem na propozycję zapłaty za przeprowadzenie ich rodaków do Budapesztu. Wówczas podeszła do mnie i bardzo serdecznie mnie wycałowała.
Po opuszczeniu ambasady poszliśmy na prawdziwą kolację do restauracji „Piwnica Mátyása”.