Orzełek z białą głową - ebook
Orzełek z białą głową - ebook
Biografia fikcyjnego „narodowego poety Quebeku”, duchowego spadkobiercy Gide’a, Geneta i Giona. Opowieść o szaleństwie jako rewersie wrażliwości, o potrzebie miłości w najróżniejszych jej obliczach i o nieustannym poszukiwaniu dróg powrotu do ziemskiego raju, z którego wszyscy jesteśmy wygnańcami. Nostalgia przeplata się tu z humorem, a przepiękne stylistycznie obrazy quebeckiej przyrody z rozległym, iście proustowskim wglądem w ludzkie wnętrza. Pierwsza powieść Roberta Lalonde’a przełożona na język polski to zarazem jego największe osiągnięcie artystyczne, uhonorowane Nagrodą Gubernatora Generalnego Kanady i Nagrodę Jeana Hamelina.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64134-46-3 |
Rozmiar pliku: | 781 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
albo opowieści ludzi, wedle okoliczności.
Skądkolwiek pochodzi,
moja opowieść jest fikcją,
cieniem bólu.
Szekspir
– Jeanie Lemoyne, czy pan przypadkiem nie zmyśla?
– Ja, zmyślać? Zdziwiłbym się, gdyby tak było. Czy jestem
do tego zdolny, Orfeuszu?
– Nie wydaje mi się, ale możesz przesadzać.
Jacques Ferron, _Le Ciel de Québec_
I jeśli zechcesz mi zadać śmierć,
spójrz na mnie, o piękno.
Serge Filippini, _L’Homme incendié_WIELKA ODWILŻ
Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od nosa, który każdy w wiosce miał długi lub krótki, smukły lub podobny do kartofla, z nozdrzami ledwo uchylonymi jak powieki umierającego albo – przeciwnie – rozszerzonymi, zasysającymi powietrze niczym chrapy wołu. Pyski całkiem pospolite, ale w stałym pogotowiu, z wszystkich stron szturmowane przez zapachy rodzącego się kwietnia: humusu wyłaniającego się spod stopionego śniegu, soków rozchodzących się upajającymi mgiełkami w powietrzu, drażniących zapachów hiacyntów już wyklutych ze zgniłych gałęzi, tłustej piżmowej woni futer wybudzonych zwierząt czochrających się o ziemię. Pochylając się, być może po to, aby zrywać trójlisty wydzielające odór zgniłego bagna, Marshall Nolet, poranny ptaszek, wdychał je swoim powonieniem pobudzonym, jakby był na czczo, a swój żołądek włóczykija, uciekiniera, leśnego wędrowca miał zawsze pusty. Wciągał je więc do płuc, czując, że coś się w nim poruszyło, jakby wydra zawierciła się w glinie jego brzucha. Marshall był wielką bestią, doświadczającą świata pełnią pobudzenia swoich pięciu zmysłów, z wężem, częściej niż wypadałoby, sztywniejącym w gnieździe portek. Mówili na niego właśnie „zwierzak” i nie było naprawdę wiadomo – a w każdym razie my, chłopcy – to znaczy Vianney i ja – tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czym: strachem czy nikczemnym pożądaniem wywołane były wielkie dreszcze, które podnosiły nam włoski na szyi, gdy widzieliśmy go z dłonią na swoim orczyku, toczącego nazbyt żywym lewym okiem, gdyż prawe miał martwe i smutne, sztuczne, pokryte szmaragdową zielenią, posępne i nieruchome, jakby wydłubał je lalce ukradzionej jakiejś dziewczynce z dobrej rodziny i bez wątpienia sam sobie osadził w pustym oczodole. Strach, pożądanie, zachcianki, niesmak: w tamtych czasach nasze fizyczne emocje były najczęściej przemieszane, nakładały się jedne na drugie. Ani spowiedź, ani słodkie serce Jezusa nie zdołałyby ujarzmić naszego cielesnego zamętu, naszego „potężnego wiercipięctwa samczyków, którym roją się w dupach robaki”, jak powiadał Léandre Létourneau, kościelny strojący się w piórka księdza, bardziej skłonny do kaznodziejstwa niż prawdziwy kapłan.
Teraz, przesuwając się na czworakach po aksamitnym mchu, w wielkim szumie wiatru i deszczu, Marshall obwąchiwał, muskając nozdrzami, ogromny, połyskujący miką i ufryzowany porostami głaz. Zwinięci za tym głazem w kłębek, na mokrej ziemi, z której wydobywała się upojna woń zgniłych liści, robaków i młodych larw, wstrzymując oddech, udawaliśmy bardzo spokojny martwy zewłok, pokryty gałęziami świerka. Przygniatany brzuchem przez Vianneya, wypatroszony królik, którego mdła woń krwi od dłuższego momentu nie wzbudzała już w nas obrzydzenia, dobrze odegrał swoją rolę przynęty. Czailiśmy się w ukryciu od świtu. Prowadzony przez swój nos Marshall zbliżał się wielkimi krokami ogra. Spośród suszek wyłonił się jego dziurawy bucior, z którego wyzierała omszała czerwień starej skarpety. W prześwicie między dwiema gałęziami Vianney mrugnął do mnie łobuzersko, jak tylko on potrafił, w półmroku wstającego dnia, rozdziawiając usta tak szeroko, że dostrzegłem jego głośnię, która wyglądała jak dający mi znaki paluszek. Z sercem ściśniętym pod jabłkiem Adama, wciągnąłem w siebie tyle powietrza, ile potrafiłem, dwie muchy oraz łyk świerkowego kurzu, gęstego jak piasek, a potem wydałem z siebie umówiony odgłos, skargę zranionej sarny. Ćwiczyłem go przez całe lato, dręczony przez wrzeszczącego Vianneya o szalonych oczach: „Jeszcze, jeszcze, spróbuj jeszcze raz! Słodki Jezu! Aubercie, nie potrzebujemy _buck call_ – ryku kozła, ale łkania wołającej o pomoc samicy!” – i oto teraz ono niczym pocisk wystrzeliło ze mnie wyrwane nieznanym, przerażającym bólem, a zaraz potem, jak echo, odpowiedział mu głośny, durnowaty jęk Marshalla, odgłos jego padającego na plecy ciała olbrzyma, powalonego, nareszcie wydanego na naszą łaskę.
Nie tracąc czasu na delektowanie się tym osobliwym zwycięstwem – Marshallem rozciągniętym jak długi, wijącym się, oszalałym, pokonanym na dywanie z mchu – odrzuciliśmy maskujące nas gałęzie i pomknęliśmy co sił w nogach sosnowym lasem w stronę małej plaży, gdzie, niczym wyrzucone na brzeg ogromne diamenty, leżały jeszcze, topniejąc w słońcu, lodowe kry naniesione przez niedawny wiosenny wylew.
Wystraszyliśmy Marshalla, a teraz niczym gwiezdni jeźdźcy, czystej krwi araby, z powiewającymi na wietrze w czasie ucieczki czaprakami, śmigaliśmy, małe szakale o pyskach lepkich i czerwonych od krwi gazeli, triumfujący myśliwi, pohukujący pod gałęziami, z pianą na ustach, smakowitą śliną zadowolonego okrucieństwa, bulgoczącą w naszych krzykach i jak krew spływającą nam po szyjach.
Nareszcie mieliśmy prawdziwe dusze mężczyzn, prymitywne i pełne przemocy, serca, które w końcu nam odpowiadały, samcze i złe, dzikie, szalone: dawne, utracone dusze naszych biednych ojców! Przedwcześnie postarzali, zgrzeczniali, spętani, zamknięci już na przyjemności i na wojaczkę, przepojeni tajemniczym doświadczeniem goryczy i niesmaku, które zatruło wszelkie ich źródła, ujarzmiło ich płomienną zwierzęcość, ojcowie nasi nie byli już tymi mocarnymi właścicielami świata, którymi, zastępując ich, my teraz mieliśmy się stać, aby za wszelką cenę przetrwać mogła ludzka rasa. Dlatego tamtego poranka wytropiliśmy, a potem wystraszyliśmy Marshalla. Bo był zwierzęciem, jeszcze bardziej zwierzęcym niż my, bestią do tego stopnia dziką, że jadał korzonki i sypiał w legowiskach zaskrońców i piżmaków, a stał się naszą zwierzyną łowną, ofiarą łatwą, choć przecież wywołującą w nas dreszcze godne łowczych, wojowników, zwierząt wyższego rzędu, przede wszystkim zaś pozwalającą, aby – jak kamień z procy – wystrzeliło z nas otwarte na przemoc życie, a potem abyśmy dyszeli niczym młode byczki, rozwaleni na piasku niewielkiej zatoki, napawając się spokojną magią świtu nad rzeką, zdolną nam choć trochę uświadomić, czym jest nadzieja.
*
Dopadliśmy Marshalla, ale również inne ofiary, inną ludzką zwierzynę, tajemniczą i uległą, którą musieliśmy wytropić i schwytać. Nos nie działał w przypadku wszystkich. Niektórzy mieli go zatkany, ale dysponowali w zamian myszkującymi dłońmi, ostrym słuchem, sokolim wzrokiem czy kubkami smakowymi wielkich żarłoków. Wszyscy dorośli byli ogrami łatwymi do oszukania, jeśli się do tego zabrać od właściwej strony i rzecz jasna podstępem: nie mogli wiedzieć, że się na nich szykujemy, bo wtedy temperowali swoje zmysły, kłamali, wymykali się, zanosząc tym fałszywie brzmiącym śmiechem zdrajcy, który zawsze wygrywa. Pyszałkowaci i silni, miażdżyli nas bez trudu jednym słowem, okrutnym i definitywnym: „No nie, przecież te dzieciaki są stuknięte!”, a wstydliwi i słabi karali nas, czasem bili, często zamykali, i to na długo, w wozowni, gdzie głową w dół wisiał tytoń. Matki i ciotki chowały nas ciepło pod swoje pachnące mąką i narodzinami spódnice, gdzie trwaliśmy melancholijnie w zapomnieniu wszystkiego, sklejeni i pijani, pozwalając niebezpiecznie uśpić nasze pragnienia. Och, nie takie proste były nasze życia rozstawiaczy sideł, intruzów, których tolerowano, tylko gdy byliśmy spokojni, z głowami pochylonymi nad talerzem czy książeczkami do nabożeństwa, w których czytaliśmy między wierszami, rozgorączkowani z zaskoczenia, odkrywając również i tam smak krwi wypływającej z ran boga – barana – złożonego w ofierze, chleba i wina, wielkich połyskujących ryb, biczującego bicza i kamienujących kamieni, smaki, zapachy i przestrach jak najbardziej z tego świata. Oto dlaczego, a przede wszystkim tak właśnie mieli nadzieję nas ujarzmić, czy przynajmniej utrzymać w spokoju, wciskając nam w dłonie te grube księgi o chmurnych i palących kartach, gdzie ucztowało piękne, mieniące się wszelakimi barwami zło, roiło się od łapczywych grzeszników, wpół nagich, ze wszech miar szczodrych kobiet, a także dzieci obdarzonych dociekliwością jeszcze paskudniejszą niż nasza, a którym mimo to bezwarunkowo obiecywano Królestwo Niebieskie. W sposób jasny i niewątpliwy naszym przeznaczeniem był grzech. Trzeba było przez niego przejść, a wszelkie przeszkody na drodze do osiągnięcia go były po prostu ceną, jaką musieliśmy zapłacić, w sumie nie wyższą niż codzienny znój, nasze zniewolenie bez przyjemności, szkoła i lekcje religii, te przykre godziny, które nie wyzwolą nas – co instynktownie wiedzieliśmy – od zła, czyli pragnienia i jego bezustannej żarłoczności. Tak, było jasne, że musieliśmy zobaczyć, skosztować, dotknąć, posłuchać, poniuchać, czyli przejść przez to samo, czego przed nami doświadczyli nasi ojcowie, matki, starcy, grzesznicy, ci i te, którzy – myśleliśmy – kajali się co niedziela, ale jakże nieudacznie i obłudnie, za zbyt szybko porzucone grzechy, które pozostawiały w nich łatwo dla nas dostrzegalną nostalgię. Zrozumieliśmy, że ziemski raj nie został zamknięty, lecz po prostu nikt już nie wiedział, gdzie się znajduje. Tajemnicza droga wygnania, którą w pomroce dziejów bezładnie uciekali, może ścigani przez burzę albo ogień, wymacując ją przed sobą jak ślepcy, bezustannie zmieniając kierunek z powodu wypadków, narodzin i zgonów, groźnych zbójców napadających na karawany, na zawsze ich od niego oddaliły. Nie mogli już powrócić, toteż gdy, niczym przerażone widma, sporo się nabłąkali, po szczytach gór, pełnych wilków lasach, po dolinach, co się nad nimi zamykały, powstrzymywani ciągle przez rzeki, które – wbrew temu, co im obiecywała wielka księga – nie rozstępowały się, aby ich przepuścić, zatrzymali się wreszcie, bez sił, na wpół oszalali z trwogi, i założyli wioskę, pobudowali domy, wybrali sobie przywódcę, proboszcza, i od tej pory każdej niedzieli, dokładnie o dziewiątej, wypłakiwali razem z nim lament zabłąkanych, zgubionych, pielgrzymów, którzy zmylili drogę.
Czego w istocie bali się ci ludzie z wioski? Własnego życia? Teraźniejszości, nieruchomej i odtąd chronionej przed szaleństwem? Przyszłości, przyprawiającej o zawrót głowy, ale niestanowiącej zagrożenia? Nie. Przeszłości. Raju utraconego, a także swoich ciał, swoich zmysłów, które im bezustannie o nim przypominały, ponieważ czasem nachodziły ich wspomnienia i wtedy wyruszali w poszukiwaniu przygód, odnajdywali jakąś ścieżkę, zapuszczali się odważnie na stary, zapomniany szlak. Stroszył się płatek ucha, od razu szczęśliwy, drżący, czujny, oko zerkało na wszystkie strony albo połyskiwało po bokach skupionym i białym światłem, jak rozświetlone nagłą reminiscencją, dłoń, mimowolna szperaczka, wyciągała się, impertynencka, albo zagłębiała, natchniona, ślina napływała do nostalgicznych ust, w których język samoistnie odnajdywał dawne smaki, dawne słowa. Albo to nos kierował się ku niebu, lub – przeciwnie – pochylał w stronę ziemi, podążał za aromatem, którego odkrycie było w istocie wspomnieniem już unoszącym wąchającego w czarowne i złudne marzenie o błogości. Raj powracał do nich falami, za sprawą krótkich i piorunujących grzeszków, przebłysków oszałamiających wrażeń naznaczonych rozkosznym znamieniem zakazanego, które my, dzieci, musieliśmy wypatrzeć, wyśledzić i w lot pochwycić, żeby – opierając się na nich – grzeszyć na własny rachunek, jeśli również chcieliśmy posmakować tych cudownych zakazanych owoców.
Nie wiedzieliśmy, jaka ogromna wyrwa mogła się niespodziewanie otworzyć, pełna gwiazd, w której odsłonięto by przed nami orbitę, rysunek, trajektorię wiodącą do pięknego, ukrytego ogrodu.
*
Zimy były długie, śnieżne i mroźne. Piec cały czas rozgrzany do czerwoności, a łowienie ryb w przerębli, jedyna rozrywka mężczyzn, sprawiała, że dużo pili i zasypiali na podłodze, z twarzami rozpłaszczonymi na swoich wielkich dłoniach, na których wiły się żyły twarde i nabrzmiałe jak korzenie. Ci odpoczywający olbrzymi wyglądali na pokonanych, opuszczonych, bezbronnych wobec panoszącej się w domu bladej zimowej żałoby. Przemykaliśmy się między ich gigantycznymi, rozciągniętymi na ziemi ciałami, które od czasu do czasu wypuszczały z siebie świszczący wiatr, rzężenie powalonego niedźwiedzia lub miękką skargę topielca. Nie przeszkadzało nam to w zabawie, w naszym „bieganiu w kółko, jakbyśmy byli zamurowani żywcem”, jak powiadała ciotka Irena, goszczona u nas z wszelkimi honorami. Niewiele robiliśmy sobie z szerokich, bezwładnych ud, wyciągniętych ramion, grubych, czerwonych, błyszczących karków, wytyczających teren zabaw, miękkich przeszkód, na które upadaliśmy, nie wyrządzając sobie krzywdy, wydobywając z nich rodzaj stłumionego łkania. Kobiety konspirowały po cichu w kuchni, a od czasu do czasu dał się posłyszeć ostry krzyk niczym ptasie zawołanie, jedno z naszych imion wypowiedziane głośno i wyraźnie, niekończąca się litania przeznaczonych dla nas pochwał i wyrzutów, które spływały po nas jak woda po kaczce, wzbierające fale śmiechu, które napływały nie wiedzieć skąd i zamierały na skraju okien migoczących przyciągającymi nas magnetycznie gwiazdami szronu. Te były tylko nasze. „Nic nie widać, lód pokrył okna!”, oznajmiał stryj Aimé, kiedy odchodził od parapetu, którego dwie deski pozostawały ciepłe tam, gdzie opierał swoje wielkie dłonie, a my nadbiegaliśmy jednocześnie i wspinaliśmy się na „naszą wnękę”, gdzie swobodnie mieściliśmy się obydwaj na stojąco i zaczynaliśmy odczytywanie lodowych hieroglifów, co było w stanie zaabsorbować nas przez cały wieczór, a nazajutrz mogliśmy do tego wrócić na nowo, ponieważ co wieczór komunikat był inny. Oczywiście, za każdym razem to samo było poszukiwanie, pragnienie, przeczucia, ta sama eksploracja każdego znaku nakreślonego przez małego archaniołka, bo tak właśnie ja, którego nie bez powodu nazywano „głową pełną czarów”, ochrzciłem tajemniczego posłańca piszącego do nas parabolami w dolnej części okna. Mógł nam wskazać drogę, nakreślić szlak wiodący do Królestwa, z którego zostaliśmy wygnani jeszcze przed naszym urodzeniem. Vianney podejmował się wraz ze mną kpiarskich odczytań, w trakcie których więcej wyobrażaliśmy sobie, niż odkrywaliśmy, i nie raz zdawało nam się, że jesteśmy o krok od bezpowrotnego przejścia na drugą stronę rzeczy, wpadnięcia w pierwotną rupieciarnię, która pod pozorami realności bezustannie kipiała i przyciągała nas niczym żarówka na tarasie wabiąca w sierpniu trzmiele. Paznokciami podążaliśmy za kształtami lub literami. Wiedząc, że inni nie zwracają już na nas uwagi, wyszeptywaliśmy do woli, głowa przy głowie i usta przy ustach, mieszając swoje oddechy w jeden chłodny, świetlisty i drżący obłoczek, nasze hipotezy, horoskopy, przepowiednie, wariackie domysły, podniecające interpretacje o trójgarbnym wielbłądzie, klaczy ze skrzydłami nietoperza, grubym człowieczku z trzema rękami, z których jedna wskazywała na mgławicę ze stwardniałej mąki, tam na samej górze, kpiącej sobie z nas spoza na wpół zasłaniających ją frędzli koronkowej zasłony… Jednak zanim skończyliśmy, albo raczej zanim tak naprawdę zaczęliśmy, wysyłano nas do łóżka. Nigdy, mówił Vianney, nie dostrzegaliśmy nawet „cienia koniuszka paliczka znaku!”. I zmroczniały, rozjątrzony, dorzucał, popychając mnie na stopniach schodów, gdzie leżały stosy prześcieradeł i kołder dla wszystkich domowników: „To przez ciebie!”. Pełen skruchy, kuliłem się i spuszczałem głowę, bo wiedziałem, że ma rację. To była moja wina, moja bardzo ciężka wina, i trzy razy waliłem się mocno po żebrach, co go rozśmieszało, a wtedy podnosił mnie tak, jak stawia się do pionu pluszowego misia porzuconego dzień wcześniej w jakimś kącie, i śmiałem się razem z nim: odpuszczono mi moje winy, choć nie uniewinniono, bo to naprawdę była moja wina – zapuszczałem się za daleko i pociągałem go za sobą. Z nas dwóch to ja byłem większym maniakiem, bardziej nienasyconym. I bez wątpienia bardziej w sobie zamkniętym. Gdy dochodziliśmy do ciemnego i zimnego strychu, wdrapywałem się na swoje dźwięczne, chybotliwe łóżko, ozdobione w każdym rogu dzwoneczkami ze starych sanek. Poruszałem nimi, gdy śniłem koszmary. Wówczas mama wchodziła na strych z filiżanką ciepłej wody, resztkami miłosierdzia i ostatkiem pieszczot. Żądałem tak wiele, zbyt dużo, dobrze o tym wiedziałem, ale jak tu się powstrzymać, jak opanować? Byłem jądrem żaru, który odradzał się z popiołów przy najmniejszym podejrzeniu, przy najbardziej mikroskopijnym prawdopodobieństwie, przy śladowych oznakach. Vianney zmęczonym głosem pozbawionego złudzeń eksploratora mówił mi: „Dobranoc!” i wtedy rozpoczynały się moje strachy, gwałtownie, jakby nadbiegając na sygnał lampy, którą zbyt szybko gasił. Noc spadała na mnie jak popiół. Pod swoją ciężką pierzyną, którą czuć było mokrym psem, mały święty i mały bohater wychodził z limb i od razu zaczynał się zwijać w zagłębieniu łóżka, zbudzony harmidrem niesamowitego sabatu, który chwilę przedtem wybuchał w pokoju.
Nie chodziło o demony ani potwory, jeszcze mniej o stada baranów do policzenia, ale ciągle i wciąż o tę pradawną wieś, zaczarowaną osadę, z której wyszliśmy jak podżegani przez diabła głupcy. Później, dużo później, dowiem się, że w moich halucynacjach i snach ulegałem temu, co stary ksiądz „pragnący mojego dobra” nazwie „niezrozumiałą i niebezpieczną pokusą zwierzęcości”. Wtedy jednak będzie już za późno, gdyż ta paląca, zmysłowa nostalgia, która nawet wówczas wywoływała we mnie gorączkę, nigdy mnie już nie opuści, pociągnie mnie w niezwykłe piekielne upojenie o smaku raju odnalezionego, które było największą, być może najlepszą częścią mojego życia. Stary, pokurczony, szalony człowiek, tyle razy poparzony, mimo upływu miesięcy i lat nad wyraz żwawy, który zarazem tyleż opuścił już życie, co na zawsze pozostał zniewolony jego przerażającym pięknem, kreśli dzisiaj te słowa, które chciałyby wszystko wyrazić, a przecież pozostaną tak słabe, niewystarczające, niegodne magicznych poszukiwań prowadzonych przez dziecko, jakim ciągle jest, pomimo siwej głowy i pomarszczonego serca. Za wszelką cenę chciałby zostać zrozumiany, choćby pomiędzy tymi wierszami: nic nigdy nie ukoi jego zawodu, że nie odnalazł drogi do zagubionej wioski, poza ową wzruszającą podróżą, którą odbył, wędrując ścieżkami jednako oddalającymi go i przybliżającymi do celu, czasem doznając wręcz zachwytu, również w chwili gdy zbliża się do niego śmierć, ta czarodziejka piękna jak Maria Magdalena, wspaniała i zwycięska bezwstydnica, nawiedzająca teraz stary dom, do którego powrócił u kresu swoich peregrynacji, a który koniec końców jest być może, mimo że późno już i ciemno, owym pięknym ogrodem, którego tak usilnie szukał.
*
Moja ciotka Irena na przykład była amatorką ścinków hostii. Dobrze mówię, ścinków, bo samej hostii nie należało pojadać: był w niej Jezus, mdły i wszechmocny. Pożeraliśmy za to ścinki, które siostrzyczka Gertruda-od-Serca-Maryi niczym cukierki ofiarowywała nam na Boże Narodzenie w cynkowej puszce z wieczkiem, małe, na wpół zatarte aniołki trzymały na nim różową, ozdobioną girlandami banderolę, okalającą piękne, apetycznie czerwone serce. Tamtej wiosny, gdy skończył się długi post zimy, moja ciotka Irena, z nagimi nogami i ramionami, w sukience z żółtej tafty, która otaczała ją jak aureola, gdy tańczyła na drodze prowadzącej do ostatniego domu w wiosce, należącego do Ange-Alberta Guindona, jej tajemnego kochanka, pozostawiała za sobą w powietrzu niewidoczną smugę o smaku ścinków hostii. Łatwo podążałem tym tropem, który skręcał na ścieżkę nad brzegiem wody, przez chwilę mieszał się z wyziewami alg i trzcin, rozkosznie gęstniał na stromym zboczu, gdzie Irenie robiło się gorąco, niemal zanikał w zadaszonym pasażu, cienistym i chłodnym, gdzie upojny zapach rozpraszały zalatujące trójlistem przeciągi, i wreszcie czekał na mnie u drzwi chatki Ange-Alberta, gdzie, kucając w kępie bzu, z oczami tuż nad parapetem okiennym, za każdym razem drżąc z tak gwałtownego szczęścia, że chciałem natychmiast umrzeć, odkrywałem niezręczne pieszczoty tych dwojga nerwowych kochanków, które nie były dla mnie niczym nowym, ale potwierdzały wszystko: bez cienia wątpliwości zapach, na przykład woń ścinków hostii, potrafił doprowadzić mężczyznę, w tym wypadku wniebowziętego Ange-Alberta o dwuznacznym uśmiechu, do ujeżdżania kobiety, w tym wypadku mojej ciotki Ireny, i do ocierania się o nią jak ogier o klacz, gdy dyszał z oczami zamkniętymi, jakby przystępował do Stołu Pańskiego. Podobny dwuznaczny uśmiech widywałem na twarzy którejś z trzech moich ciotecznych babek: Fatimy, Klary i Almy, starych panien podejrzewanych o czary i oskarżanych, że żują zioła zmieniające Anioła w Bestię i kochają zmarłych osobliwą miłością egzaltowanych służek. Wtedy jeszcze nie zazdroszcząc Ange-Albertowi, gdyż trwożyły mnie jego jęki grzesznika, rozumiałem go: orientalne i tyrańskie opary ścinków hostii usprawiedliwiały najgorsze zuchwałości i mogły nieodwołalnie posłać do piekła mężczyznę, który miał pecha chociaż raz skierować nos w niewłaściwą stronę.
Wracałem ścieżką do wsi z przenicowanym sercem i wielkim, niewytłumaczalnym bólem w lędźwiach, na zawsze naznaczony, już ukarany, skazany: jeśli tak robiła Irena, Ange-Albert i inni, należało się spodziewać, że któregoś dnia czeka to i mnie, do granic rozpaczy zohydzonego nieodpartym aromatem ludzkiego potu. Będę jak oni, świętokradczy i oczarowany, w olśniewającej jak błyskawica, nieodwołalnej chwili zostanę zgubiony za to, że ja także, zuchwały, niezrównoważony, szalony, zapragnę skosztować zakazanego owocu, tej chimery, której po wygnaniu z pierwotnej osady nikt z nas nie mógł popróbować, nie ściągając na siebie jednocześnie śmierci.
Miałem dziesięć lat i wiedziałem o tym, radowałem się, cierpiałem, aż po samo serce byłem z tego powodu pokryty pleśnią. Stojąc z rozkrzyżowanymi ramionami na mojej skałce za stodołą, na moim przylądku modlitw i wielkich postanowień, przyrzekałem sobie, że zawsze niewzruszony przejdę obok upojnego zapachu albo nimbu pięknej głowy, smaku truskawek z kremem na ramieniu, zbyt wielkiej słodyczy dłoni położonej na mojej głowie czy czarownego szeptu, który znienacka mógł mi musnąć ucho. Płomiennie i kłamliwie ślubowałem, że okażę się nieczuły i niewzruszony. Płomiennie i kłamliwie, bo gdy się modliłem, na całym ciele czułem dreszcze występnego pożądania i potrafiłem już dostrzec w nich zapowiedź przyszłych rozkoszy. W samym środku pola krzyczałem wówczas z wszystkich sił, lżyłem w jego niebie Boga, który mnie nie znał. Między dwoma bluźnierstwami błagałem go, aby obdarzył mnie jednością, przezroczystością i płodnością życia świętego męża! Zdecydowanie nie byłem stworzony do cnoty i domyślałem się, że – podobnie jak ja – wioska i świat byli nie tyle zbulwersowani oddaleniem od raju, ile zbrukani niemożnością zapomnienia o nim. Ja również byłem – bo tak trzeba! – nieczystym, grzesznikiem, a co w tym wszystkim najgorsze, czułem mroczne zadowolenie, że taki właśnie jestem: żywotny, czujny, zepsuty, ale przebudzony, i cierpliwość przeważała we mnie nad wszystkim, co budziło wstręt. Wtedy biegłem po trawie do stodoły pieścić Rezurekcję, naszego cielaczka wyrwanego śmierci moim ramieniem, które przywróciło go w brzuchu krowy do właściwej pozycji i wyciągnęło za nogi na tę stronę tajemnicy. Zwierzę o sierści szorstkiej i mokrej szperało mi pyszczkiem w kroczu i rzecz jasna w swej popędliwości grzeszyłem z nim, niewinny i zdeprawowany. Szeptałem do cielaczka, który patrzył na mnie miłośnie: „Przepełnia mnie pożądanie, tak bardzo, że nawet gdy je na chwilę zaspokajam, chcę zacząć od nowa! Będę, o Boże, który mnie nigdy nie poznasz, sam i napęczniały gwałtownymi pragnieniami, czuły aż po męczeństwo, twój pokorny sługa, dzikus mimo woli… Chyba, że cud łaski…”.
Lecz nie żywiłem jakiejkolwiek nadziei: Bóg, podobnie jak śmierć, nie przygarnia takiej klęczącej na sianie mizeroty, która nie tyle zanosi do niego modły, ile wystawia skórę na promienie słońca, a nozdrza na pierwszą słodką koniczynę.
*
Stryj Aimé płonął z pożądania do mojego taty. Czuć to było nawet zakatarzonym nosem i widać gołym okiem, a przecież nikt poza mną tego nie dostrzegał, nie przyłapywał go na tym pełnym uwielbienia wzdychaniu, gdy na przykład tata prosił go o podanie strzelby, a Aimé najpierw przecierał ją, oddychając jak śniący pies, i pieścił kolbę swoimi pięknymi dłońmi pianisty, które nigdy nawet nie musnęły kości słoniowej jedną nutą, i dopiero wtedy podawał mu broń, jak się komuś oddaje serce, z wilgotnym wzrokiem, dwiema kocimi źrenicami, otwartymi ranami, wyrażającymi nadzieję i jednocześnie proszącymi o wybaczenie. Tata obojętnie chwytał lufę strzelby grubą, suchą dłonią, unikał spojrzenia Aimégo, woląc patrzeć na mnie oczami bardzo czarnymi, lecz na wpół przymkniętymi, zarazem podejrzliwymi i spokojnymi, gdyż tata zawsze wiedział. Kochał Aimégo czule, twardo, jak brata, lecz Aimé, który miał tak piękny uśmiech świętego i który, za każdym razem gdy go wołano po imieniu, czy to w lesie, czy w domu: „Aimé!”, zwykł odpowiadać, nawiązując do znaczenia swojego imienia: „Nie taki znowu kochany!”, wykrzywiał przy tym swój uśmiech, tak że przykro było spojrzeć, o tak, Aimé kochał mojego ojca całym swoim ciałem i od zawsze, niczym swojemu Bogu, oddawał mu całe życie. Woskował ojcowe buty, klęcząc przy drzwiach jego pokoju z głową pochyloną na ramieniu, wsłuchując się w jego chrapanie, tak jak ludzie zachwycają się pięknym śpiewem. Wiosłował, jakby chciał sobie wyłamać z barków ręce, podczas gdy tata, leżąc na brzuchu na dziobie łodzi i pogwizdując, rzucał błystkę i wypatrywał. Jeśli siadałem obok niego i ujmowałem wiosło, żeby mu pomóc, wzruszony jego smutną gorliwością i strużkami potu spływającymi po wąskim torsie galernika, Aimé odpychał moje ramię wyczerpanym gestem wiernego sługi, który nie odda swojego miejsca, choćby z wysiłku miało mu pęknąć serce. A kiedy tato, zirytowany rozkojarzeniem Aimégo, jego brakiem koordynacji, ofermowatością, z jaką poruszał wiosłami, rzucał mu: „Ty mnie kiedyś wpędzisz do grobu, Aimé!”, głosem grzmiącym jak organy, który wprawiał w drżenie młodszego brata, ten ostatni, zwracając się zawstydzony do słoika z robakami, do złowionych ryb na dnie łodzi albo do moich gumiaków połyskujących łuskami bassa słonecznego, odpowiadał: „To ty mnie wpędzasz do grobu, Euzebiuszu”, i dostrzegałem, że na brzegu jego powiek zaczynają połyskiwać zaczątki łez.
Pewnego dnia, gdy spytałem go, dlaczego zawsze zabierają mnie z sobą na polowanie i na łowienie ryb, gdy miałem do poczytania moją książkę, jedyną książkę w domu, która w niewytłumaczalny sposób znalazła się u nas – tato otworzył usta, ale to głos Aimégo zza moich pleców odpowiedział:
– Bo twój ojciec się boi, Aubercie!
Odwróciłem się ku niemu, zaskoczony połyskliwym i ostrym spojrzeniem, które wyrzucił z siebie w stronę taty, a ten zgromił go wzrokiem, jakby Aimé był diabłem, co niespodziewanie pojawił się obok niego. Nagle wyraźnie usłyszałem posykującego w trawie zaskrońca. Mężczyźni wpatrywali się w siebie, dłonie taty były szeroko otwarte, jakby powstrzymywał się przed uduszeniem kogoś, a na końcu palca wskazującego Aimégo ujrzałem perlącą się kroplę krwi, tam, gdzie wbił się haczyk, który od pewnego momentu stryj starał się wyjąć. Patrzyłem na tę małą bańkę krwi, na mordercze oczy taty i jego brata, wyzywające, namiętne, długo wsłuchiwałem się w pełne zgryzoty cykanie zaskrońca, a potem, nie mogąc dłużej zdzierżyć, ożywiany zarazem mocnym postanowieniem, aby zatrzymać zbrodnię, zanim się dopełni, jak i dowiedzieć się tego, co – jak podejrzewałem – było prawdą, wyzwoliłem nareszcie swój język z tej ściętej, gorzkiej śliny, w której uwiązł, aby spytać tatę lub Aimégo, ale nie patrząc ani na jednego, ani na drugiego:
– Czego się boi?
Aimé podniósł palec do ust i zaczął go ssać. Kąciki warg rozciągnęły mu się w uśmiechu pokonanego, który był jego prawdziwą odpowiedzią na wszystko. I oczywiście to tata się zdradził, jak zawsze reagując zbyt szybko – mama mówiła: „Euzebiuszu, jesteś zbyt popędliwy, to twoja jedyna wada!”. Wypluł z siebie gwałtowne: „Zamknij pysk, Aimé!”, co mnie do końca przekonało. Jego brat w dalszym ciągu uśmiechał się z palcem w ustach, ze śladem krwi na podbródku, wbijając teraz we wściekłą twarz taty parę baranich oczu rozumiejących i akceptujących swoją niełaskę, z wolną ręką zawsze gotową, żeby podać podbierak albo strzelbę, on, wieczny sługa swojego pana, nieszczęśliwej, nieosiągalnej miłości swojego życia.
Po mnie tylko Aimé opuścił dom i wioskę. (Później powiem jak). Został włóczęgą i podążył na południe. Jak mi się często zwierzał: „Moim nowym panem będzie słońce”. Tym samym mimowolnie wyznawał swoją miłość do taty, swojego dawnego pana. Mówił, że pojedzie rozejrzeć się po Stanach, gdzie zamierzał się wzbogacić, lecz tylko ja znałem prawdziwy powód jego rejterady: zawód miłosny, ogromne, nieuleczalne cierpienie serca. Kazałem mu obiecać, że będzie do mnie pisał. Zarumienił się i czule pogłaskał mnie po głowie:
– Wiesz przecież, Oberciku, że nie umiem pisać!
Mimo to otrzymałem z Colorado, a potem z Karoliny i wreszcie z Florydy wzruszające listy po angielsku – bez wątpienia podyktowane jakiemuś towarzyszowi drogi, jako tako piśmiennemu – w których bez ustanku powracały słowa odbierające mi sen i sprawiające, że zagłębiałem się w słowniku Webstera ukradzionym nauczycielce (która wiedziała o tym, ale pojęcia nie mam dlaczego, nigdy nie poprosiła mnie o zwrot!). Słowa dźwięczne i wpadające w ucho, jak _fisherman, bullfight, lumbago, roastabout_, które – gdy już wyczytałem w grubej księdze, co znaczą – opisywały mi jednocześnie ubożuchno i z przepychem jego włóczęgę, melancholię, nieszczęścia i przygody wielkiego boga podróży.
Pewnego pięknego razu przyszło do mnie zdjęcie. Widać go było w wagonie z rozwianymi, potarganymi włosami, łobuzerskim spojrzeniem i ramieniem oplecionym wokół pleców wielkiego wąsatego blond zucha. Na skrawku białego nieba, ponad ich wdzięcznymi i zadziornymi głowami, wystrzeliwała rozczochrana korona palmowca, a napis na odwrocie głosił: „_Aimé and Tom, Alabama, September 1936_”.
Pewnego wieczora delikatnie położyłem zdjęcie na brzuchu taty pogrążonego w sjeście na werandzie. Zaczaiłem się pod schodami i czekałem, licząc wielkie włochate ćmy, które krążyły w blasku lampy. Jednak fotografia spadła z brzucha taty i wślizgnęła się pod krzesło. Tato obudził się wtedy „jak Łazarz powstający z grobu”, wedle powiedzonka mamy, to znaczy z ramionami wyciągniętymi prosto przed siebie, tocząc wokół niewidzącym wzrokiem szopa oślepionego światłami ciężarówki, i pomaszerował prosto na mnie. Dominował nade mną całą swoją wysokością i szerokością smutnego zmartwychwstańca.
– Co ty tu wyprawiasz, psotniku?
– Nic. Liczę ćmy.
A potem patrzył na mnie tak długo, tak boleśnie, że zrozumiałem: nigdy nie pokażę mu zdjęcia Aimégo, który znalazł przyjaciela, być może miłość, który zaczął nowe życie, Aimégo, którego tato nikim nie zastąpił. Być może, mimo że jego brat był uciekinierem, mniej się trzeba było nad nim litować niż nad tym kolosem o otępiałym spojrzeniu, stojącym na skraju nocy przed swoim zasłaniającym dom olbrzymim cieniem.
*
Jak stara śmierdząca kozłem małpa kapucynka, powłócząca łapą i wzbudzająca wstręt dzieci na chodniku, zapuściłem się dzisiaj rano aż do starego drewnianego kościoła. Chciałem zobaczyć cudem jeszcze stojącą Pietę przy wejściu do dawnej zakrystii. Przeszedłem przez widmową wioskę wyludnionych domostw, z polami od lat leżącymi odłogiem, mijając nielicznych przechodniów będących dla mnie jak zjawy.
Przeciąłem cmentarz, na którym spoczywa moja ukochana, i bocznym wejściem wszedłem do kapliczki. Nie zważając na osłupiałe i bezlitosne spojrzenia dwóch bigotek klęczących przed moją Pietą, jakby odbywały karę, popieściłem satynowe i zimne ciało Syna, rękę, dłoń, lodowate i palące ramię Matki i poczułem się wreszcie oczyszczony z tego zawrotu głowy, który dokuczał mi od kilku dni, w istocie, odkąd starym nożem myśliwskim Aimégo zastrugałem ten przeklęty ołówek – och, dlaczego pisać, po co znowu pisać? – i zacząłem snuć swoją opowieść. „Paulino, moja Pieto, czyż nie jest szczytem pychy chcieć posiąść samego siebie? Wkrótce umrę pokryty ranami jak ten piękny wielki bóg-człowiek, spoczywając wreszcie, szczęśliwy, w twoich ramionach. W jakimż ubóstwie powołany zostanę w zaświaty, Madonno? Czy poznam sam siebie? Zanim nadejdzie koniec, muszę się poczuć wolny, przez chwilę, och, tylko jedną krótką chwilę. Proszę cię o to tą pieszczotą – dobrze wiesz, że nigdy nie modliłem się inaczej jak moimi muskającymi i palącymi dłońmi – i tymi łzami, co spływają mi po policzkach…”
I już, zobaczyłem ją znowu, dotknąłem ich obydwoje, pomodliłem się i wróciłem uspokojony. Poszedłem raz jeszcze nad wodę, gdzie wczoraj przyfrunęły kaczki czernice i cyraneczki. Za mną podążały dwie ciekawskie dziewczynki, impertynenckie śmieszki, ubrane w fluorescencyjny szkarłat jak dwa Czerwone Kapturki.
W połowie cienistej ścieżki odwróciłem się do nich, powoli, jak złośliwy staruch z baśni, i rzuciłem w ich stronę:
– Zły wilk wraca w głąb lasu, gdzie czekają na niego jego bracia i siostry!
Na moment obydwie zamarły, sparaliżowane na miejscu, otwierając wielkie oczy lalek z dawnych lat, gładkie i lśniące, a potem wybuchły szalonym śmiechem jałówek, zanim uciekły na sawannę. Może były elfami albo wróżkami?
Gdy otwierałem drzwi starego schroniska, nie wiem, dlaczego wróciło do mnie to zdanie wypowiedziane dawno temu przez mojego brata Vianneya, który je, oczywiście przede mną, przeczytał w książce: „M a m n a d z i e j ę, że wyraziwszy na tej ziemi wszystko, co we mnie czekało, umrę zaspokojony, całkowicie b e z n a d z i e i”¹.
A potem odnalazłem swój stół, na którym rozrzucone są kartki, jak moje wspomnienia, i te białe, i te całkiem poczerniałe. „Stary głupcze”, powiedziałem głośno, „kontynuuj, co masz innego do roboty, zanim jej sztylet zanurzy się w twoim sercu?”.
*
„Nie próbuj, Natanaelu, znaleźć Boga gdzie indziej niż wszędzie”²… Tak zaczynała się książka, która, od pierwszych słów zwracała się do mnie, bezpośrednio, lejąc oliwę na mój ogień. Zamknąłem ją natychmiast, nie czytając dalej, oczy mi płonęły, a serce wywróciło się na lewą stronę. Na dworze padał rzęsisty deszcz bijący po szybach, a ja przez okno stodoły, w której byłem zamknięty, widziałem rzekę, czarną, wściekłą. – „Zastanów się nad sobą, krętaczu!”, ryczał tato, żeby napiętnować nie pamiętam już którą z moich licznych drobnych zbrodni zmysłowej przenikliwości – i macając pod stołem warsztatowym, by odszukać prymkę tytoniu, którą poprzedniego dnia przykleiłem z odwrotnej strony deski, musnąłem dłonią jej okładkę, gładką i chłodną niczym skóra. Spadła na moje kolana jak dojrzały owoc. Książka! Książka w stodole, pod stołem warsztatowym! Ukryta i przeze mnie znaleziona, moja książka! Nie chcąc na razie poznać jej treści, miękkimi opuszkami palców, jak pieści się połyskliwy papier owijający prezent, tak jak lubiłem najpierw długo dotykać skorupkę kasztana, zanim rozgniotę ją butem, aby wydobyć z niej twarde i lodowate nasiono, które przez całe popołudnie będę trzymał przy policzkach i pod językiem, głaskałem płową okładkę, grzbiet koloru miodu, pierwsze, dziewiczo białe kartki, lekko wklęsły tytuł – czytałem palcami, jak ślepiec, nie widząc jeszcze słów, które mnie rozczarują za chwilę, gdy je wreszcie jedno po drugim rozszyfruję, złożę razem, przeczytam na głos, jak obwieszcza się początek, jak śpiewa się pierwszy wers poematu, który odmieni wszystko, chociaż na to nie wygląda: _Pokarmy ziemskie_. No cóż, więc to było to, przecież nie mogło być nic innego, oczywiście to książka praktycznych wskazówek, rolniczy poradnik, bez wątpienia mówiący o nasionach i zbiorach (co myśląc, nie byłem tak bardzo odległy od odgadnięcia prawdy!), położony tutaj, albo raczej rzucony byle gdzie, w stodole, pod stół warsztatowy, razem ze starym sprzętem wędkarskim, zardzewiałymi wędkami i rozwalonymi koszykami.
A potem, oczywiście, przeczytałem, nie rozumiejąc ich, lecz wyszeptując jak na spowiedzi, jak objawienie – głosem nieznanym, zdyszanym, od zbyt dawna milczącym w głębi mnie, głosem deklamatora, wibrującym, poważniejszym i cieplejszym niż moje codzienne brzmienie – pierwsze słowa, które w całym moim ciele obudziły ból przyjemny jak ciepło pieca, gdy zimą wracałem zmarznięty ze szkoły i gdy mięśnie rozluźniały się, dając przyjemno-bolesne wrażenie, sprawiające, że chciało mi się zarazem płakać i śmiać. „Nie próbuj, Natanaelu, znaleźć Boga gdzie indziej niż wszędzie”… Jeszcze nie rozumiałem, ale już wiedziałem. Wiedziałem, że te słowa długo podróżowały, że wyruszyły z odległego miejsca i wreszcie dotarły do mnie, w mojej nawiedzonej samotności, przede wszystkim zaś wiedziałem, że mówiły prawdę, prawdziwszą niż grube księgi mszalne, i że w ten czy inny sposób, wcześniej czy później mnie wyzwolą, że były magiczne i spadały w odpowiednim miejscu i czasie jak woda na pustynię, jak ta wielka ulewa na dworze, sprawiająca, że ziemia stawała się radosna i porywała do tańca wielkie bałwany na rzece. Moja obecność tutaj przestanie być przepełniona wstydem i buntem. Nie będę już tym spętanym kucykiem toczącym pianę na wędzidło, drepczącym po trawie i rżącym do pustego nieba! Przeskakiwałem niezrozumiałe zdania – hieroglify, do których jeszcze nie miałem klucza, ale które odszyfruję, gdy nadejdzie po temu czas, byłem tego pewny – aby radośnie, z własnej woli zatruć się tymi jasnymi i łatwymi słowami, promieniującymi, przenikliwymi, wykrzyczanymi jak pohukiwania nagonki, jak nawoływania w lesie w czasie poszukiwań małego, zagubionego w górach idioty: „Kochać nie troszcząc się, czy kochamy dobro czy zło”³. „I jeśli nasza dusza jest coś warta – to dlatego, że płonęła mocniej od paru innych”⁴. „Nie mądrości, lecz miłowania”⁵. Krzyki usłyszane, wezwania sprawiające, że pędem rzucę się w gęstwinę, smagany po twarzy gałęziami, zdyszany, ku temu drżącemu światełku w głębi puszczy. Byłem uratowany: ukazała mi się droga do zaginionego ogrodu, od tej pory będę ją już znał. Nie czekałem na próżno, nie na próżno ćwiczyłem swoje ciało, swoje zmysły. Nie byłem ani szaleńcem, ani grzesznikiem, po prostu ignorantem i samotnym, teraz jednak będę miał przewodnika, mentora, pasterza. Stodołą wstrząsała burza, wichura orkanu, cyklonu tarmosiła wioskę, świat, a ja myślałem sobie: „Ten huragan nadciągnął, aby uświetnić twój dobry traf, twoje zbawienie!”. Gorzko szczęśliwy, słuchałem okrzyków taty i Aimégo, zaganiających krowy, których muczenie niosło się na wskroś grzmotów, i wiedziałem, że znalazłem bezpieczne schronienie, że nie mam już na sobie kagańca i że chociaż jestem zamknięty, to udało mi się uciec. Przewracałem strony, oszalały z pragnienia i niecierpliwości, językiem obracałem w słodkiej ślinie, w kipieli, która wokół słów pieniła się jak piwo: „Na nic mi wszelka wiedza nie poprzedzona doznaniem”⁶. „Każdemu doskonałemu uczynkowi towarzyszy rozkosz”⁷. „Uciechy, dążę do was. / Jesteście piękne jak letnie jutrzenki”⁸… Błyskawice rozdzierały niebo, a ja w dalszym ciągu przewracałem kartki. Nareszcie się odnalazłem. Już byłem zgubiony.