- W empik go
Osadnicy - ebook
Osadnicy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 406 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piotr Gourdon kochał Boga całym swym uczciwym, dzielnym sercem, a w to słoneczne, lipcowe popołudnie doznawał wprost wrażenia, że wielka głusza kanadyjska, która się rozpościera wokół, zanosi wraz z nim korne modły do stóp najwyższego Stwórcy. Piotr bowiem był synem leśnego włóczęgi, człowieka, którego ojciec również zmierzył bory przepastne, i przepłynął rzeki burzliwe, toteż zamiłowanie do przygód i natury miał we krwi; jedynie na łonie przyrody, śród dzikich ostępów i mateczników czuł jak jego dusza zespalała się z Bogiem, które to poglądy wywoływały lekki sprzeciw poczciwego katechety z St. Anne de Beaupre. Piotr ściśle łączył Stwórcę z przyrodą, i nie zamierzał zmieniać wiary aż do śmierci. Mimo że przebył na kolanach schody kościoła Św. Anny, mimo że święconą wodą uczynił na czole znak krzyża, że z lękiem pełnym czci spoglądał na stosy lasek i krukwi pozostawionych na znak wdzięczności przez tych, co przyszedłszy tutaj jako bezradne kaleki, odeszli jako ludzie zdrowi, zbywszy zarazem choroby duszy i ciała – mimo to wszystko, Piotr miał przekonanie najgłębsze, że tego słonecznego, lipcowego popołudnia znajduje się bliżej Boga, niźli w jakimkolwiek innym czasie i miejscu.
Żona jego, Józia, szczupła i wyczerpana, z odkrytą ciemną głową gorliwie i naiwnie modliła się w zachodzącym słońcu u boku męża, prosząc, by długa ich włóczęga w górę rzeki Św. Wawrzyńca dobiegła wreszcie kresu, i by mogli już raz wypocząć osiedliwszy się w jednym miejscu do końca swoich dni.
W głębi, nad strugą wypływającą z chłodnej gęstwy boru, chłopczyk łaził niestrudzenie na czworakach wśród zielonej trawy i pierzastych paproci poszukując leśnych truskawek, i mimo że pora jagód miała się już ku końcowi, buzia malca ociekała wciąż szkarłatnym sokiem.
Mężczyzna wskazał w dal, mówiąc:
– To jezioro sprawia zupełnie wrażenie czegoś żywego. Niby zaborcza ręka.
– Tak, z jeziora wycieka pięć strug, niby pięć palców – przyznała Józia, siadając ciężko na wielkim głazie. – Tylko, że wielki palec jest za długi w stosunku do innych.
Oto w jaki sposób miejscowość ta otrzymała swą nazwę „Pięć Palców” i po dziś dzień zachowała ją w tym samym brzmieniu.
Malec podbiegł do matki, niosąc jej pełną garstkę truskawek; mężczyzna zaś, wlazłszy na blok skalny, przyłożył dłonie do ust w kształcie tuby, nawołując póty, aż w odpowiedzi zabrzmiał inny głos spośród gęstwy sosen i jodeł, a po chwili na skraju lasu ukazał się Dominik Beauvais. Zarośnięta twarz tego ostatniego promieniała radosną ciekawością; żona jego, Maria, będąc drobnego wzrostu, musiała dobrze wyciągać nogi, by nadążyć za ogromnym mężem.
– Dobrze się tu będzie żyło! – rzekł. – To jest właśnie to, czego szukaliśmy.
Dominik przytwierdził z zapałem. Kobiety uśmiechały się. Było wesoło i przyjemnie. Malec szukał dalej w trawie truskawek. Taki już miał wiecznie pusty brzuszek.
Gdy wracali do obozowiska rozbitego w pewnej odległości przed dwiema godzinami, Piotr Gourdon ucałował gładkie włosy żony, po czym na całe gardło zaśpiewał dziką pieśń wioślarzy północnych, przejętą od ojca za owych dni, zanim w St. Anne Józia nawinęła mu się na oczy. Dominik zawtórował ochotnie poprzez gęsty zarost. Kobiety uśmiechały się słodziej i oczy miały bardziej błyszczące, gdyż skoro mężczyźni byli nareszcie zadowoleni, a miejsce pobytu ustalone, zmęczenie Józi i Marii pierzchło nieomal całkowicie.
Tegoż wieczoru, po kolacji, siedząc przy ognisku z płonącymi szczapami brzozowymi snuli przyjemne plany; a chociaż dziewięcioletni Joe wpełzł już między dery służące mu za legowisko, oczy kobiet zaś mrużyły się do snu, Piotr i Dominik napychali faje coraz to nowym tytoniem, słowami i myślą budując wspaniałe zamki na lodzie.
Młodzi i radośni, pełni dziarskiego zapału będącego spuścizną po przodkach włóczęgach, mieli pewność niezachwianą, iż najbliższy wschód słońca przyniesie im spełnienie dawno pieszczonych w sercu życzeń. Wreszcie Józia usnęła, z głową przytuloną tuż do głowy synka, przy czym usta jej, świeże i dziewczęce mimo macierzyństwa i długiej włóczęgi, miały wyjątkowo pogodny wyraz.
Piotr i Dominik, ćmiąc nadal fajki, słowami malowali przyszłość. Niebawem księżyc wypłynął ponad szczyty drzew sąsiednich; wielki, złoty, uśmiechnięty przyjaźnie w stronę nowych przybyszów. Od jeziora dął wiatr coraz chłodniejszy, aż wreszcie, z niezmierzonej dali doleciał typowy dźwięk północnej głuszy: wycie wilcze.
Dominik nasłuchiwał chwilę milcząc, po czym starannie wytrząsnął popiół z fajki na wyciągniętą prawą dłoń.
– Gdzie wilki polują, tam jest dużo zwierzyny, a gdzie dużo zwierzyny, tam się opłaca zastawiać sidła! – rzekł.
Teraz zabrzmiał nowy głos, na dźwięk którego serca obu mężczyzn przestały bić na chwilę. Było to echo raczej, odległe i już ginące, bardzo słabe i bardzo niewyraźne, a jednak dające się pochwycić na tle ogromnej ciszy leśnej.
– Statek – szepnął Piotr.
– Tak, statek! – potwierdził Dominik, podnosząc się na wpół jakby w pościgu za zamierającą melodią.
Działo się to bowiem przed półwiekiem, gdy w tamtych stronach łatwiej było o wycie wilków, niż o gwizd parowca.
Osadnicy posnęli. Żółty księżyc piął się coraz wyżej, aż stanął tuż ponad ich głowami. W głębokim lesie poruszały się cienie, niby żywe istoty. Wyły wilki, podchodząc wybraną zdobycz, by umilknąć nad świeżym padłem. Ciemność pulsowała energią. Pierzaste sowy ważyły się niby duchy na rozpostartych skrzydłach. Dziesiątki bacznych oczu stróżowały obóz śpiących ludzi. Jeżozwierz zawieruszył się w pobliżu gaworząc i chichocząc na swój zwykły, niemądry sposób. Kozioł czując niemiły zapach tupnął kopytkiem i świsnął ostrzegawczo. Coś szeptało wśród wierzchołków jodeł. Z nieprzebytych ostępów wynurzały się zwierzęta stąpając bezszelestnie futrzanymi łapami. Małe ptaszki, milczące za dnia, świergoliły przez sen.
Pasmo księżycowego blasku oświetliło twarz Józi, nadając jej urodzie wyraz nieziemskiego wprost uduchowienia. Chłopczyk śnił o czymś miłym. Piotr spał z głową ukrytą w zgięciu ramienia. Dominik obrócił ku niebu brodate oblicze, surowe i groźne na pozór, jak gdyby trzymając straż u boku maleńkiej, zmęczonej żony. Tak minęła noc i nadszedł świt, budząc wędrowców hałaśliwym gwarem mrowia rudych wiewiórek, zamieszkujących w niezliczonej ilości ten ziemski zakątek, którego piękna i ciszy nie zniweczyła dotychczas obecność ludzka.
Pierwszego zaraz dnia topory Dominika i Piotra poczęły czynić wyłom w pachnącej żywicą leśnej ścianie. Lecz wprzódy rozejrzeli się jeszcze w okolicy, mającej odtąd stanowić ich siedzibę.
W głębi rosła się puszcza, przecięta skarpami urwistych parowów, wężowiskiem strug, z ukrytą tu i ówdzie łączką lub mokradłem. Ten sam kraj dziki, bezludny rozpościerał się milami, aż po odległe, morskie wybrzeże, wzdłuż którego taiły się z rzadka mizerne ludzkie sadyby. Sosny w borze świeciły mosiężną barwą pni, czernią uschłych konarów, zielenią młodych igieł; słońce złociło murawę na kotlinach i pagórkach. Lecz Piotr wyobrażał sobie, jak te same dolinki i wzgórza pociemnieją podczas burzy lub jak je zimą skuje biel śniegu i lodu. Wiedział, że wiosną wezbrane wody potoków, strug i rzeczek ruszą hucząc we wściekłym pędzie, więc serce rosło mu z uciechy, bowiem lubił donośny głos i niepowstrzymany pęd żywiołów.
Miejsce na osadę obrali na krańcu małej zatoczki, która drążąc wąską smugą kamieniste wybrzeże jeziora, tworzyła najdłuższy z pięciu wodnych palców. Na jeziorze fala, lekko wzburzona nawet wśród największej ciszy, szemrała dniem i nocą. Lecz długie pasmo wody wąskie i wygięte, niby przełamany w połowie palec, miało łagodną barwę przetykanej srebrem zieleni. Pływały po nim mewy, pokrzykując przyjaźnie w stronę osadników; na białym piasku zaś było pełno śladów łap zwierzęcych oraz łapek ptasich, gdyż stworzenia leśne baraszkowały tutaj chętnie, przychodząc ugasić pragnienie.
Pomiędzy pogodną tonią a chłodną gęstwą boru, była gładka przestrzeń porośnięta soczystą murawą, malownicza jak zakątek parku. Na jej krańcu, w cieniu pierwszych jodeł, Piotr i Dominik wbili kolki, odmierzyli prostokąt, słowem szykowali teren pod przyszłą budowę.
Dni biegły. Co rano chór rudych wiewiórek witał pierwszy błysk słońca. W ciągu letnich godzin brzmiał niestrudzenie łoskot siekier, rozlegał się śmiech i gwar. Piotr śpiewał pełnym głosem pradziadowe pieśni, przy czym Dominik wtórował mu nieraz fałszywie, choć z przejęciem. Świergot ptasi oraz śmiech kobiet miały tę samą nutę. Józia i Maria przypominały sobie lata panieńskie, malec zaś wskazywał im coraz to nowe plantacje jagód, ukryte pośród mchu i paproci w malowniczych zakątkach.
Wtargnięcie ludzkich istot było na razie dla puszczy rzeczą zupełnie nową, toteż czas jakiś przyroda boczyła się jak gdyby. Lecz że ptaki i wiewiórki dały dobry przykład, więc inne zwierzęta poszły niebawem za ich namową. Jeleń zbiegał o zmierzchu do wodopoju, a wielkie łopaty łosia chrobotały po nazbyt zwarto stojących pniach. Sikorki łowiły okruchy chleba prawie spod ręki; drozdy, podlatując tuż, wrzeszczały wyzywająco jak Indianie, a kukułka kukała tak donośnie, że Piotr często przerywał robotę, mówiąc:
– To dopiero przyjemnie będzie żyć, mając bór za plecami, a morze u samych drzwi!
Jezioro Superior nazywali morzem; w ciągu pierwszego tygodnia dwukrotnie zobaczyli w mglistej dali białe, połyskliwie centki, nie będące niczym innym jak tylko białymi żaglami mijających okrętów.
Pierwsza chata dźwigała się już formowana z wielkich, ciosanych siekierą bali. Ledwo wyprowadzono ją pod dach, już Józia wraz z Marią zasadzały wokoło pąsowe krzaki głogu i dzikie dzwonki. W zacisznych zakątkach szukały pilnie fiołków i konwalii; w kotlinach o podmokłej glebie hiacyntów i kaczeńców. Pod wieczór, po skończeniu dziennej pracy i zjedzeniu kolacji, kobiety i mężczyźni, wziąwszy się za ręce, oglądali najżyźniejsze skrawki ziemi radząc, gdzie zasadzą na rok przyszły kartofle, a gdzie marchew, gdzie znów wsieją słoneczniki oraz inne dobre rzeczy, do których przywykli w czasie długiego pobytu w St. Anne.
W sierpniu obie chaty stanęły pod dachem, małe rozmiarem, wygodne natomiast niby gniazdka, więc oczy Marii i Józi spoważniały ponownie. Obarczał je na nowo obowiązek gospodyń i jakkolwiek skromny był zakres ich pracy i ograniczone środki, możliwości i nadzieje rozrastały się niezmiernie. Patrzyły z ciężkim sercem, że oto marnuje się tyle dobra, gdyż dojrzewały właśnie maliny w tak wielkich ilościach, że niedźwiedzie, pasące się na połoninach, oblewały się dosłownie tłuszczem. Pęczniały czarne jagody i jeżyny, kapały słodkim sokiem dzikie śliwy, a szkarłatne żurawiny czekały jedynie pierwszych mrozów, by nabrać właściwego smaku i aromatu.
Dominik zatem, wziąwszy dnia pewnego siekierę, wyznaczył drogę do najbliższego osiedla odległego o trzydzieści mil, po czym, kolejno, to jeden mężczyzna, to drugi szedł z pustymi sakwami, by wrócić niebawem niosąc sześćdziesiąt funtów rozmaitego towaru. Teraz kobiety zaczęły smażyć konfitury, suszyć i zaprawiać owoce. Mężowie pytali śmiejąc się, czy mają się oblać sadłem jak niedźwiedzie i leniwie przespać całą zimę. Skoro już mowa o niedźwiedziach: upolowano dwa misie, a z wytopionego domowym sposobem tłuszczu sporządzono paręset świec na długie, zimowe wieczory.
Gdy zaczęły się pierwsze jesienne przymrozki, Piotr zaczął powtarzać częściej niż poprzednio: – Ależ tu się dobrze żyje w tej okolicy! – Józia i Maria wstawały również co ranka weselsze, jeszcze bardziej szczęśliwe niż przedtem. Jeśli bowiem wody jeziora połyskiwały posępnie od chłodu, a w głębi ich czaiła się po prostu groźba, to w zamian bór i preria jak sięgło oko nabrały przepysznych, nigdy nie widzianych barw.
Nocą wiało już zimą. Rosły wielkie stosy polan brzozowych, które Piotr i Dominik piętrzyli tuż u drzwi domostwa. Niebawem drzewa straciły czerwoną i złotą szatę mrących liści, stojąc nagie i umęczone wichrem. Tylko chojary i sosny zachowały żywą zieleń. Huragan znęcał się nad pustkowiem, piętrząc u wybrzeża wody jeziora. O pół mili słychać było posępny łoskot wzburzonych wód.
Zmiany zaszłe w przyrodzie nie trwożyły osadników. Zimą dopiero rozpoczynał się właściwy sens istnienia. Długie miesiące rozlicznych przygód, głębokie śniegi, zadymki na linii sideł, a znów wieczorem zebrania przy rozżarzonym do czerwoności piecu, opowiadania i projekty, posiłek tym smaczniejszy im groźniej wicher dmie na dworze.
Gdyby to nawet było w ich mocy, nie zmieniliby z pewnością nic w normalnym toku wydarzeń. Mróz tężał. Wycie wilcze nabrało nowych brzmień, a na skraju poręby, nocą ujadały zgłodniałe lisy. O zmierzchu rozdzierająco nawoływały się łosie, niedźwiedzie zaś niespokojnie krążyły po puszczy szukając zimowych legowisk. Czereda ptasia umknęła na południe, zostały tylko drozdy i sójki oraz stada żałobnych kruków. Wielkie króliki śnieżne zmieniły barwę turzycy z brunatnej na szarą, z szarej zaś na czysto białą. Wtenczas właśnie, na początku listopada, Piotr oraz Dominik zanurzyli sidła w gorącym tłuszczu, dla zabicia ludzkiego zapachu i co wieczór zanosili modły do Boga, by raczył wreszcie zesłać śnieg.
Spadł nocą, tak cicho, że nikt nie posłyszał lotu puszystych płatków, a gdy mały Joe zerwał się o świcie, chcąc obejrzeć wnyki zastawione poprzedniego wieczora – świat był już zupełnie biały. Tak się zaczęła pierwsza zima w osadzie Pięć Palców. Była sucha, mroźna, przyjazna łowom, toteż co dnia niemal w tyle chaty, na drągu, wieszano ćwierć łosia lub jelenia. W sidła chwytano sporo zwierząt futerkowych, rósł więc zapas cennych skór w spiżarni. Piotr i Dominik promienieli, twierdząc wciąż głośno, że oto nareszcie znaleźli prawdziwy raj. Po sprzedaży zdobyczy, na wiosnę, obiecywali żonom moc prezentów. Wreszcie jezioro zamarzło, a zaspy spiętrzyły się wokół niby wzgórza. W styczniu termometr wskazywał trzydzieści stopni poniżej zera.
Będąc w cudownych humorach bawili się nieraz jak dzieci. Wesoło minęły Gwiazdka i Nowy Rok, po czym obchodzono uroczyście imieniny Marii. Przy rozgrzanym do czerwoności piecyku opowiadano bajki. Mężczyźni sklecili sanki i ze szczytu najbliższego pagórka gnano nieraz na łeb na szyję po ośnieżonej łące, aż na skutą lodem gładź jeziora. Na pozór nikomu czas się nie dłużył, lecz gdy pewne – go dnia, wróciwszy do chaty, Dominik oznajmił, że słyszał w zaroślach wiosenny świergot ptasi – Maria aż krzyknęła z radości, oczy Józi zaś rozbłysły jak diamenty.
Ptaki świergocą, a więc zbliża się wiosna. W parę dni później Dominik oświadczył, że króliki śnieżne tracą niepokalaną biel futerka, czyli że wiosna będzie wyjątkowo wczesna. Niebawem zobaczyli pierwszy w tym roku trop niedźwiedzi, ślad jakiegoś niemądrego misia, który zgłodniały wyszedł szukać pożywienia. Przekonał się zresztą rychło, że mróz trzyma, aż trzeszczy, więc jak niepyszny musiał szukać nowego legowiska.
Lecz rankami słońce dogrzewało coraz silnej, a po południu zmierzch zwlekał z nadejściem. Zanim jeszcze śnieg począł tajać na dobre, Piotr przyniósł gałązkę topoli, by pokazać, jak silnie już nabrzmiały pąki. Omal że nie popękają. – Nigdy jeszcze nie były takie wielkie o tej porze! – rzekł. – Wiosna musi być naprawdę tuż!
Gdy pojawił się pierwszy gil, Józia oznajmiła mężowi, że czuje w powietrzu zapach kwiatów. Lecz biedny ptaszek kulił pod siebie łapki i jeżył piórka, rozczarowany i zdziwiony wobec panującego chłodu. Siedział tak chwilę, zziębnięty, na krawędzi dachu, po czym odleciał i tyle go na razie widzieli.
Ale ten gil właśnie dał początek wiośnie. Na słonecznych stokach wzgórz , poczęły wnet tajać śniegi. W kwietniu las cały rozbrzmiał gędźbą strumieni i strużek. Kotliny i łąki stanęły pod wodą; ciche źródełka przeobraziły się w rwące potoki: stawy, jeziora i rzeki wystąpiły z brzegów. Łoskot żywiołów huczał niepowstrzymanie niby olbrzymia katarakta. Zwycięska pieśń przyrody działała na nerwy ludzkie niby wino, Piotr, optymista z natury, cieszył się mówiąc:
– Jak to dobrze, że zima była ciężka! Teraz przynajmniej cenimy wiosnę!
W ciągu jednej doby wróciły wszystkie ptaki, które na zimę uciekły do cieplejszych krajów. A więc ruchliwe gile, rade z nowej zmiany, szare wróbelki, i różne małe śpiewaki, które trudno wymienić z nazwy. Ziemia pokryła się zielenią; zakwitły pierwsze kwiaty. Topole rozwinęły drobne listki. Piotr i Dominik harowali od rana do wieczora, trzebiąc puszczę oraz przekopując żyzne grunty pod najbliższą uprawę.
Pewnego dnia Piotr głośno wypowiedział myśl snującą mu się po głowie już od jesieni. Stał właśnie wraz z Józia na zboczu zielonego pagórka, ze szczytu którego po raz pierwszy rzucił niegdyś wzrokiem na pięć wodnych palców.
– Kochanie – rzekł – doprawdy, w mieście nigdy nie było tak pięknie!
– Och, nie! – przyznała Józia. – Nawet wtenczas, gdy nie wycięto jeszcze lasów wokół St. Anne.
Piotr ujął teraz rękę żony tuląc ją łagodnie w swojej wielkiej garści, ona zaś oparła mu głowę o pierś, tak że mógł wargami musnąć gładkie włosy. Ogromnie lubił mieć ją tak zupełnie blisko.
– Miałem tak dziwny sen! – powiedział głosem lekko drżącym. Czuł pewne zmieszanie, zarówno ze względu na to co miał wyznać, jak i dlatego również, że przewidywał efekt, jaki słowa jego wywrą na żonie. – Zachowałem go na razie w tajemnicy, lecz myślałem o nim wiele. Czy nie sądzisz, że w tym miejscu właśnie, gdzie iglaste zarośla sięgają Środkowego Palca mógłby stanąć kościółek?…
– Kościółek? – szepnęła Józia, przy czym serce jej zabiło silniej.
– Właśnie, skromny kościół! – uśmiechnął się Piotr. – A znów tam, na zielonej łączce jest doskonałe miejsce pod nową sadybę dla starego druha Poleona Dufresne'a, dla Sary oraz ich dzieciarni. Oboje Clamartowie zmieszczą się także, a Jan Croisset z żoną również. Ziemi mamy przecie pod dostatkiem, bardzo urodzajnej, a i zwierzyny nie brak. Sądzę, że byłoby niesłuszne używać tylu skarbów wyłącznie dla siebie. Co o tym sądzisz, kocha nie?
Maria Beauvais, spoglądając z progu chaty, zdziwiła się naraz, czemu Józia tak gwałtownie zarzuca ramiona na szyję mężowi i czemu całuje go z takim wylaniem.
Piotr, natomiast, mając w danej chwili serce pełne szczęścia ani przypuszczał, że wraz ze spełnieniem jego rojeń ponury dramat spadnie na tak cichą dotychczas osadę.Rozdział II NOWI PRZYBYSZE
Od tej pory minęło pięć lat, zanim Szymon Mac Quarrie oraz Herman Vogelaar przybyli do osady Pięciu Palców. Stanowili zabawną lecz sympatyczną parę. Szymon był Szkotem, szczupłym, dużego wzrostu, o pociągłej twarzy i rzadkim, jak gdyby wymuszonym uśmiechu. Towarzysz jego, Holender, był okrągły i tłusty niby pączek, o różowych, pyzatych policzkach i bladobłękitnych oczach. Lada żywszy ruch wywoływał w nim astmatyczne sapanie, co Szymon przypisywał chronicznemu obżarstwu. Przed czterdziestu laty ganiali obaj jako chłopcy po małym miasteczku w stanie Ontario, teraz zaś tworzyli spółkę drzewną, handlując zresztą po trosze, czym się dało. Herman był wdowcem, przy czym jedyna jego córka, Gertruda, wyszła za mąż za Jeremiego Paulina z Quebec, spokrewnionego blisko z Clamartami, Jeremiasz sprowadził się z czasem do osady Pięciu Palców, i oto Herman odwiedził ich wreszcie, chcąc poznać pierwszego wnuka.
Ledwie sprytne oczy Szymona przyjrzały się osadzie, ledwo ocenił malownicze jej położenie oraz wąskie zatoczki sięgające od jeziora w głąb lądu – już w głowie począł mu kiełkować plan, którym zresztą nie zamierzał się dzielić na razie ze swym wspólnikiem.
Pięcioletni okres wywołał w osadzie niejedną zmianę. Znikły jednoizbowe chatyny wzniesione przez Piotra i Dominika, a na ich miejscu stanęły obszerne domostwa z pięknie dopasowanych bali, otoczone murkami z bielonych wapnem głazów. Pod oknami kwitły kwiaty na starannie uprawnych grzędach. Józia, dobiegająca czterdziestki, zachowała smukłą, dziewczęcą urodę, Piotr zaś kochał ją po dawnemu gorąco, mimo że w głębi serca taił wielkie rozczarowanie. Marzył przecie o dzieciach. Pragnął ich jak niczego na ziemi, tymczasem jednak Joe, obecnie czternastoletni wyrostek, był ich pierwszą i zarazem ostatnią pociechą. Wierząc niezachwianie w skuteczność modlitwy, Piotr od dawna już prosił Boga, by zechciał pomnożyć dzieciarnię osady.
Bóg wysłuchał prośby, jakkolwiek spełnił ją w sposób nieprzewidziany. Oto pomnożył rodzinę Dominika i Marii. Najpierw urodziły się im bliźnięta: Julcia i Ludwiś, potem kolejno: Amelia, Filip i Dominik. Po każdym połogu Maria była coraz świeższa i różowsza, i już obecnie suszyła sobie głowę, jakie imię nada nowemu maleństwu.
Piotr pozbawiony egoizmu cieszył się mimo wszystko, rad, że osada się zaludnia. Poleon i Sara Dufresne przybyli z trojgiem potomstwa, a Gertruda, żona Jeremiego, powiła właśnie niemowlę. Na skraju zielonej łąki stały chaty Jana Croisseta oraz Telesfora Clamarta, a syn tego ostatniego, Aleck, zabiegał o względy Anny Croisset. W tajemnicy zwierzał się też Piotrowi, że gdy minie nowa zima, a łowy będą pomyślne, poprosi o rękę swej wybranki.
W miejscu upatrzonym wcześniej wznosił się mały, drewniany kościółek, gdzie gromadzili się w każde święto, a ojciec Albanel, wędrowny misjonarz, odprawiał tu mszę raz lub nawet dwa razy w miesiącu.
W miarę wzrostu ludności, rosła także wolna przestrzeń ziemi. Wytrzebiono już około dwunastu akrów ornego gruntu, w zagrodzie pasły się konie i krowy, a na polankach leśnych w okolicy pilnie układano na zimę stogi siana. Gosposie hodowały kury, gęsi i indyki, gromadząc zapasy jaj i masła. Z nadejściem chłodów każdy miał pełną spiżarnię. Piotr i Aleck zmajstrowali nawet łódź, potem ze wspólnych oszczędności sześciu rodzin zakupiono dwie sieci, więc i ryby na post nie brakło.
Szymon Mac Quarrie, sprytny niby lis i spostrzegawczy jak łasica, zakarbował to sobie w pamięci. Nikt znający Szymona powierzchownie nie potrafiłby go należycie ocenić. Był to w gruncie rzeczy człowiek tak kryształowej uczciwości, że uciąłby sobie raczej własny palec, niżby kogo oszukał. Lecz z drugiej strony miał wyjątkową głowę do interesu. Węszył dolary na odległość. Toteż gdy dnia pewnego oznajmił: – Wiesz co, Herman, że nigdy jeszcze nie widziałem miejsca, które by się nadawało bardziej na postawienie tartaku!
– Holender spojrzał na kolegę z uznaniem, wiedząc, że coś dobrego wisi w powietrzu.
Z właściwą sobie przebiegłością Szymon wysoko ocenił panującą w osadzie harmonię. Wzajemna przyjaźń i zaufanie, jednoczące wszystkich mieszkańców, stanowiły duży plus. Tartak można było postawić pod pozorem podniesienia ogólnego dobrobytu, przy czym parowiec kursujący z Duluth lub Fortu Williama mógł dwa razy do roku odbierać gotowy towar. Pobliska gęstwina brzóz, cedrów i jodeł dostarczyć miała surowca w dostatecznej ilości.
Podzielił się wreszcie myślami z Piotrem, tamten przywołał Dominika, aż zgromadzili się razem wszyscy ojcowie rodzin. Uradzili przy tym zgodnie, że nic nie może być lepszego dla osady, jak właśnie budowa tartaku. Szymon obiecał, że z pierwszego budulca postawi się szkołę, gdyż dzieci nie mogą tak długo pozostawać samopas.
Tak powstał tartak. Prezentował się na razie dość ubogo, skoro jednak pewnego wrześniowego popołudnia holownik przyciągnął barkę z maszynerią, cała ludność osady wyległa na brzeg. Na barce przybył także Mac Quarrie, dumny niby admirał dowódca wielkiej floty, a wraz z nim inżynier Norweg z żoną oraz anemiczny młody człowiek, który w zamian za utrzymanie i pensję, piętnaście dolarów miesięcznie, podjął się nauczania miejscowej dzieciarni.
Nad urządzeniem rozciągnięto na razie płachtę brezentową, po czym w lesie donośnie ozwały się siekiery. Trzy konie, stanowiące własność osady, brzęcząc łańcuchami wlekły z dala ciężkie pnie. Nawet kobietom i dzieciom udzieliło się radosne podniecenie, oczekiwano zatem z niecierpliwością, rychło li zgrzytnie piła, sypiąc drobnymi trocinami. Piątego dnia wreszcie maszyna rozpoczęła pracę – pas zaczął się obracać i zawirował wielki, zębaty krąg. Donośne wiwaty powitały tę czynność. Ostre, stalowe zęby chwyciły koniec pierwszej kłody, wgryzły się w nią i zadzwoniły zwycięską pieśnią, której ton miał odtąd brzmieć nieustannie w ciągu wielu, wielu dni.
Nikt, nawet tak bardzo ukochana Józia nie potrafiła odgadnąć, co się dzieje w sercu Piotra. Wraz z upływem czasu Piotr widział, jak topnieje umiłowany las, jak się go trzebi bezlitośnie na żer dla nienasyconej nigdy piły. Obserwował pełen żalu stosy pachnących żywicą trocin i złote strużyny oraz rosnące na brzegu sagi drzewa, które raz po raz zabierały przepływające barki. Rozumiał, że wszystko dzieje się tak, jak być powinno, że wzrasta powszechny dobrobyt, a jednak dręczył go smutek tak dokuczliwy, jak fizyczny ból.
Nie wałęsał się już po borze rozmieszczając sidła, tylko doglądał tartaku. Widząc go wciąż w pobliżu, Józia twierdziła, że szczęście jej nie ma granic. Wieczorami, gdy maszyna stawała, Piotr lubił otaczać się dziećmi, niestety cudzymi, gdyż nie mógł się jakoś doczekać przyjścia na świat córki, o którą tak gorąco prosił Boga. – Ale zobaczysz, że będziemy jeszcze mieć córkę, śliczną dziewczyneczkę do towarzystwa naszemu Joe – upewniał żonę z niesłabnącą nigdy wiarą.
Tymczasem nawet jednak Joe oddalał się jakoś od rodziców. Od lat paru zimę spędzał w St. Anne, najbliższym mieście, dokąd go posyłano dla dokończenia nauk. Dawniej nie chciał opuszczać domu, obecnie natomiast wydzierał się wprost z powrotem do miasta. Dobiegał właśnie lat osiemnastu, gdy Józia przejrzała jego tajemnicę. Śmiejąc się ucałowała najpierw syna, by potem opowiedzieć wszystko mężowi. Po prostu Joe się zakochał. Wybranką jego serca była Maria Antonina, śliczna córeczka Jacka Thiebouta, dawnego przyjaciela z St. Lawrance. O rok od chłopca młodsza, oznajmiła mu poważnie, że musi najpierw skończyć szkoły, lecz później zamieszka z nim razem w osadzie Pięciu Palców.
Tej nocy Piotr omal nie popłakał się z radości, jeżeli bowiem przestał się już spodziewać córki, zaczynał wierzyć teraz, że niebawem otoczy go gromadka wnuków.
Monotonnie mijały lata przy wtórze świstu piły. Sierkiery coraz głębiej wrąbywały się w las. Dwa lub trzy razy do roku niewielki stateczek przywoził zapasy dla osad, zabierał natomiast gotowy ładunek wspaniałego budulca.
Aż wreszcie dnia pewnego młody Joe Gourdon przywiózł sobie do domu żonę, śliczną Marię Antoninę.
Dnia tego świętowano w osadzie, więc nawet tartak stanął. Joe puszył się jak paw, Maria Antonina, popularnie zwaną Antosią, wysoka, szczupła, o ciemnych oczach i wesołym uśmiechu, promieniała szczerą radością. Skoro zaś Antosia, zarzuciwszy ręce na szyję
Józi nazwała ją matką, Piotr wyszedł z fajką przed chatę, by ukryć niemęskie wzruszenie.
Jakże dobrym był dla nich Bóg. Jak szczodrze go obdarzył. W zachodzącym słońcu. Piotr zerknął na zielony wzgórek, którego nie tknięto pługiem, i na którym nie myślał stawiać chaty. Miejsce to przeznaczono od dawna na cmentarz. Lecz śmierć omijała jakoś mieszkańców wioski. Przepojony wdzięcznością Piotr pomyślał, że skoro szczęście jego jest zupełne, mógłby teraz odejść spokojnie i bez trwogi. Jeśli wreszcie łopaty naruszą zieloną murawę, niechże najpierw wykopią mogiłę właśnie jemu.