Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Osadnicy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Osadnicy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 406 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział I OSA­DA W PUSZ­CZY

Piotr Gou­r­don ko­chał Boga ca­łym swym uczci­wym, dziel­nym ser­cem, a w to sło­necz­ne, lip­co­we po­po­łu­dnie do­zna­wał wprost wra­że­nia, że wiel­ka głu­sza ka­na­dyj­ska, któ­ra się roz­po­ście­ra wo­kół, za­no­si wraz z nim kor­ne mo­dły do stóp naj­wyż­sze­go Stwór­cy. Piotr bo­wiem był sy­nem le­śne­go włó­czę­gi, czło­wie­ka, któ­re­go oj­ciec rów­nież zmie­rzył bory prze­past­ne, i prze­pły­nął rze­ki burz­li­we, to­też za­mi­ło­wa­nie do przy­gód i na­tu­ry miał we krwi; je­dy­nie na ło­nie przy­ro­dy, śród dzi­kich ostę­pów i ma­tecz­ni­ków czuł jak jego du­sza ze­spa­la­ła się z Bo­giem, któ­re to po­glą­dy wy­wo­ły­wa­ły lek­ki sprze­ciw po­czci­we­go ka­te­che­ty z St. Anne de Be­au­pre. Piotr ści­śle łą­czył Stwór­cę z przy­ro­dą, i nie za­mie­rzał zmie­niać wia­ry aż do śmier­ci. Mimo że prze­był na ko­la­nach scho­dy ko­ścio­ła Św. Anny, mimo że świę­co­ną wodą uczy­nił na czo­le znak krzy­ża, że z lę­kiem peł­nym czci spo­glą­dał na sto­sy la­sek i kru­kwi po­zo­sta­wio­nych na znak wdzięcz­no­ści przez tych, co przy­szedł­szy tu­taj jako bez­rad­ne ka­le­ki, ode­szli jako lu­dzie zdro­wi, zbyw­szy za­ra­zem cho­ro­by du­szy i cia­ła – mimo to wszyst­ko, Piotr miał prze­ko­na­nie naj­głęb­sze, że tego sło­necz­ne­go, lip­co­we­go po­po­łu­dnia znaj­du­je się bli­żej Boga, niź­li w ja­kim­kol­wiek in­nym cza­sie i miej­scu.

Żona jego, Jó­zia, szczu­pła i wy­czer­pa­na, z od­kry­tą ciem­ną gło­wą gor­li­wie i na­iw­nie mo­dli­ła się w za­cho­dzą­cym słoń­cu u boku męża, pro­sząc, by dłu­ga ich włó­czę­ga w górę rze­ki Św. Waw­rzyń­ca do­bie­gła wresz­cie kre­su, i by mo­gli już raz wy­po­cząć osie­dliw­szy się w jed­nym miej­scu do koń­ca swo­ich dni.

W głę­bi, nad stru­gą wy­pły­wa­ją­cą z chłod­nej gę­stwy boru, chłop­czyk ła­ził nie­stru­dze­nie na czwo­ra­kach wśród zie­lo­nej tra­wy i pie­rza­stych pa­pro­ci po­szu­ku­jąc le­śnych tru­ska­wek, i mimo że pora ja­gód mia­ła się już ku koń­co­wi, bu­zia mal­ca ocie­ka­ła wciąż szkar­łat­nym so­kiem.

Męż­czy­zna wska­zał w dal, mó­wiąc:

– To je­zio­ro spra­wia zu­peł­nie wra­że­nie cze­goś ży­we­go. Niby za­bor­cza ręka.

– Tak, z je­zio­ra wy­cie­ka pięć strug, niby pięć pal­ców – przy­zna­ła Jó­zia, sia­da­jąc cięż­ko na wiel­kim gła­zie. – Tyl­ko, że wiel­ki pa­lec jest za dłu­gi w sto­sun­ku do in­nych.

Oto w jaki spo­sób miej­sco­wość ta otrzy­ma­ła swą na­zwę „Pięć Pal­ców” i po dziś dzień za­cho­wa­ła ją w tym sa­mym brzmie­niu.

Ma­lec pod­biegł do mat­ki, nio­sąc jej peł­ną garst­kę tru­ska­wek; męż­czy­zna zaś, wla­zł­szy na blok skal­ny, przy­ło­żył dło­nie do ust w kształ­cie tuby, na­wo­łu­jąc póty, aż w od­po­wie­dzi za­brzmiał inny głos spo­śród gę­stwy so­sen i jo­deł, a po chwi­li na skra­ju lasu uka­zał się Do­mi­nik Be­au­va­is. Za­ro­śnię­ta twarz tego ostat­nie­go pro­mie­nia­ła ra­do­sną cie­ka­wo­ścią; żona jego, Ma­ria, bę­dąc drob­ne­go wzro­stu, mu­sia­ła do­brze wy­cią­gać nogi, by na­dą­żyć za ogrom­nym mę­żem.

– Do­brze się tu bę­dzie żyło! – rzekł. – To jest wła­śnie to, cze­go szu­ka­li­śmy.

Do­mi­nik przy­twier­dził z za­pa­łem. Ko­bie­ty uśmie­cha­ły się. Było we­so­ło i przy­jem­nie. Ma­lec szu­kał da­lej w tra­wie tru­ska­wek. Taki już miał wiecz­nie pu­sty brzu­szek.

Gdy wra­ca­li do obo­zo­wi­ska roz­bi­te­go w pew­nej od­le­gło­ści przed dwie­ma go­dzi­na­mi, Piotr Gou­r­don uca­ło­wał gład­kie wło­sy żony, po czym na całe gar­dło za­śpie­wał dzi­ką pieśń wio­śla­rzy pół­noc­nych, prze­ję­tą od ojca za owych dni, za­nim w St. Anne Jó­zia na­wi­nę­ła mu się na oczy. Do­mi­nik za­wtó­ro­wał ochot­nie po­przez gę­sty za­rost. Ko­bie­ty uśmie­cha­ły się sło­dziej i oczy mia­ły bar­dziej błysz­czą­ce, gdyż sko­ro męż­czyź­ni byli na­resz­cie za­do­wo­le­ni, a miej­sce po­by­tu usta­lo­ne, zmę­cze­nie Józi i Ma­rii pierz­chło nie­omal cał­ko­wi­cie.

Te­goż wie­czo­ru, po ko­la­cji, sie­dząc przy ogni­sku z pło­ną­cy­mi szcza­pa­mi brzo­zo­wy­mi snu­li przy­jem­ne pla­ny; a cho­ciaż dzie­wię­cio­let­ni Joe wpełzł już mię­dzy dery słu­żą­ce mu za le­go­wi­sko, oczy ko­biet zaś mru­ży­ły się do snu, Piotr i Do­mi­nik na­py­cha­li faje co­raz to no­wym ty­to­niem, sło­wa­mi i my­ślą bu­du­jąc wspa­nia­łe zam­ki na lo­dzie.

Mło­dzi i ra­do­śni, peł­ni dziar­skie­go za­pa­łu bę­dą­ce­go spu­ści­zną po przod­kach włó­czę­gach, mie­li pew­ność nie­za­chwia­ną, iż naj­bliż­szy wschód słoń­ca przy­nie­sie im speł­nie­nie daw­no piesz­czo­nych w ser­cu ży­czeń. Wresz­cie Jó­zia usnę­ła, z gło­wą przy­tu­lo­ną tuż do gło­wy syn­ka, przy czym usta jej, świe­że i dziew­czę­ce mimo ma­cie­rzyń­stwa i dłu­giej włó­czę­gi, mia­ły wy­jąt­ko­wo po­god­ny wy­raz.

Piotr i Do­mi­nik, ćmiąc nadal faj­ki, sło­wa­mi ma­lo­wa­li przy­szłość. Nie­ba­wem księ­życ wy­pły­nął po­nad szczy­ty drzew są­sied­nich; wiel­ki, zło­ty, uśmiech­nię­ty przy­jaź­nie w stro­nę no­wych przy­by­szów. Od je­zio­ra dął wiatr co­raz chłod­niej­szy, aż wresz­cie, z nie­zmie­rzo­nej dali do­le­ciał ty­po­wy dźwięk pół­noc­nej głu­szy: wy­cie wil­cze.

Do­mi­nik na­słu­chi­wał chwi­lę mil­cząc, po czym sta­ran­nie wy­trzą­snął po­piół z faj­ki na wy­cią­gnię­tą pra­wą dłoń.

– Gdzie wil­ki po­lu­ją, tam jest dużo zwie­rzy­ny, a gdzie dużo zwie­rzy­ny, tam się opła­ca za­sta­wiać si­dła! – rzekł.

Te­raz za­brzmiał nowy głos, na dźwięk któ­re­go ser­ca obu męż­czyzn prze­sta­ły bić na chwi­lę. Było to echo ra­czej, od­le­głe i już gi­ną­ce, bar­dzo sła­be i bar­dzo nie­wy­raź­ne, a jed­nak da­ją­ce się po­chwy­cić na tle ogrom­nej ci­szy le­śnej.

– Sta­tek – szep­nął Piotr.

– Tak, sta­tek! – po­twier­dził Do­mi­nik, pod­no­sząc się na wpół jak­by w po­ści­gu za za­mie­ra­ją­cą me­lo­dią.

Dzia­ło się to bo­wiem przed pół­wie­kiem, gdy w tam­tych stro­nach ła­twiej było o wy­cie wil­ków, niż o gwizd pa­row­ca.

Osad­ni­cy po­snę­li. Żół­ty księ­życ piął się co­raz wy­żej, aż sta­nął tuż po­nad ich gło­wa­mi. W głę­bo­kim le­sie po­ru­sza­ły się cie­nie, niby żywe isto­ty. Wyły wil­ki, pod­cho­dząc wy­bra­ną zdo­bycz, by umilk­nąć nad świe­żym pa­dłem. Ciem­ność pul­so­wa­ła ener­gią. Pie­rza­ste sowy wa­ży­ły się niby du­chy na roz­po­star­tych skrzy­dłach. Dzie­siąt­ki bacz­nych oczu stró­żo­wa­ły obóz śpią­cych lu­dzi. Je­żo­zwierz za­wie­ru­szył się w po­bli­żu ga­wo­rząc i chi­cho­cząc na swój zwy­kły, nie­mą­dry spo­sób. Ko­zioł czu­jąc nie­mi­ły za­pach tup­nął ko­pyt­kiem i świ­snął ostrze­gaw­czo. Coś szep­ta­ło wśród wierz­choł­ków jo­deł. Z nie­prze­by­tych ostę­pów wy­nu­rza­ły się zwie­rzę­ta stą­pa­jąc bez­sze­lest­nie fu­trza­ny­mi ła­pa­mi. Małe ptasz­ki, mil­czą­ce za dnia, świer­go­li­ły przez sen.

Pa­smo księ­ży­co­we­go bla­sku oświe­tli­ło twarz Józi, na­da­jąc jej uro­dzie wy­raz nie­ziem­skie­go wprost udu­cho­wie­nia. Chłop­czyk śnił o czymś mi­łym. Piotr spał z gło­wą ukry­tą w zgię­ciu ra­mie­nia. Do­mi­nik ob­ró­cił ku nie­bu bro­da­te ob­li­cze, su­ro­we i groź­ne na po­zór, jak gdy­by trzy­ma­jąc straż u boku ma­leń­kiej, zmę­czo­nej żony. Tak mi­nę­ła noc i nad­szedł świt, bu­dząc wę­drow­ców ha­ła­śli­wym gwa­rem mro­wia ru­dych wie­wió­rek, za­miesz­ku­ją­cych w nie­zli­czo­nej ilo­ści ten ziem­ski za­ką­tek, któ­re­go pięk­na i ci­szy nie zni­we­czy­ła do­tych­czas obec­ność ludz­ka.

Pierw­sze­go za­raz dnia to­po­ry Do­mi­ni­ka i Pio­tra po­czę­ły czy­nić wy­łom w pach­ną­cej ży­wi­cą le­śnej ścia­nie. Lecz wprzó­dy ro­zej­rze­li się jesz­cze w oko­li­cy, ma­ją­cej od­tąd sta­no­wić ich sie­dzi­bę.

W głę­bi ro­sła się pusz­cza, prze­cię­ta skar­pa­mi urwi­stych pa­ro­wów, wę­żo­wi­skiem strug, z ukry­tą tu i ów­dzie łącz­ką lub mo­kra­dłem. Ten sam kraj dzi­ki, bez­lud­ny roz­po­ście­rał się mi­la­mi, aż po od­le­głe, mor­skie wy­brze­że, wzdłuż któ­re­go ta­iły się z rzad­ka mi­zer­ne ludz­kie sa­dy­by. So­sny w bo­rze świe­ci­ły mo­sięż­ną bar­wą pni, czer­nią uschłych ko­na­rów, zie­le­nią mło­dych igieł; słoń­ce zło­ci­ło mu­ra­wę na ko­tli­nach i pa­gór­kach. Lecz Piotr wy­obra­żał so­bie, jak te same do­lin­ki i wzgó­rza po­ciem­nie­ją pod­czas bu­rzy lub jak je zimą sku­je biel śnie­gu i lodu. Wie­dział, że wio­sną wez­bra­ne wody po­to­ków, strug i rze­czek ru­szą hu­cząc we wście­kłym pę­dzie, więc ser­ce ro­sło mu z ucie­chy, bo­wiem lu­bił do­no­śny głos i nie­po­wstrzy­ma­ny pęd ży­wio­łów.

Miej­sce na osa­dę ob­ra­li na krań­cu ma­łej za­tocz­ki, któ­ra drą­żąc wą­ską smu­gą ka­mie­ni­ste wy­brze­że je­zio­ra, two­rzy­ła naj­dłuż­szy z pię­ciu wod­nych pal­ców. Na je­zio­rze fala, lek­ko wzbu­rzo­na na­wet wśród naj­więk­szej ci­szy, szem­ra­ła dniem i nocą. Lecz dłu­gie pa­smo wody wą­skie i wy­gię­te, niby prze­ła­ma­ny w po­ło­wie pa­lec, mia­ło ła­god­ną bar­wę prze­ty­ka­nej sre­brem zie­le­ni. Pły­wa­ły po nim mewy, po­krzy­ku­jąc przy­jaź­nie w stro­nę osad­ni­ków; na bia­łym pia­sku zaś było peł­no śla­dów łap zwie­rzę­cych oraz ła­pek pta­sich, gdyż stwo­rze­nia le­śne ba­rasz­ko­wa­ły tu­taj chęt­nie, przy­cho­dząc uga­sić pra­gnie­nie.

Po­mię­dzy po­god­ną to­nią a chłod­ną gę­stwą boru, była gład­ka prze­strzeń po­ro­śnię­ta so­czy­stą mu­ra­wą, ma­low­ni­cza jak za­ką­tek par­ku. Na jej krań­cu, w cie­niu pierw­szych jo­deł, Piotr i Do­mi­nik wbi­li kol­ki, od­mie­rzy­li pro­sto­kąt, sło­wem szy­ko­wa­li te­ren pod przy­szłą bu­do­wę.

Dni bie­gły. Co rano chór ru­dych wie­wió­rek wi­tał pierw­szy błysk słoń­ca. W cią­gu let­nich go­dzin brzmiał nie­stru­dze­nie ło­skot sie­kier, roz­le­gał się śmiech i gwar. Piotr śpie­wał peł­nym gło­sem pra­dzia­do­we pie­śni, przy czym Do­mi­nik wtó­ro­wał mu nie­raz fał­szy­wie, choć z prze­ję­ciem. Świer­got pta­si oraz śmiech ko­biet mia­ły tę samą nutę. Jó­zia i Ma­ria przy­po­mi­na­ły so­bie lata pa­nień­skie, ma­lec zaś wska­zy­wał im co­raz to nowe plan­ta­cje ja­gód, ukry­te po­śród mchu i pa­pro­ci w ma­low­ni­czych za­kąt­kach.

Wtar­gnię­cie ludz­kich istot było na ra­zie dla pusz­czy rze­czą zu­peł­nie nową, to­też czas ja­kiś przy­ro­da bo­czy­ła się jak gdy­by. Lecz że pta­ki i wie­wiór­ki dały do­bry przy­kład, więc inne zwie­rzę­ta po­szły nie­ba­wem za ich na­mo­wą. Je­leń zbie­gał o zmierz­chu do wo­do­po­ju, a wiel­kie ło­pa­ty ło­sia chro­bo­ta­ły po na­zbyt zwar­to sto­ją­cych pniach. Si­kor­ki ło­wi­ły okru­chy chle­ba pra­wie spod ręki; droz­dy, pod­la­tu­jąc tuż, wrzesz­cza­ły wy­zy­wa­ją­co jak In­dia­nie, a ku­kuł­ka ku­ka­ła tak do­no­śnie, że Piotr czę­sto prze­ry­wał ro­bo­tę, mó­wiąc:

– To do­pie­ro przy­jem­nie bę­dzie żyć, ma­jąc bór za ple­ca­mi, a mo­rze u sa­mych drzwi!

Je­zio­ro Su­pe­rior na­zy­wa­li mo­rzem; w cią­gu pierw­sze­go ty­go­dnia dwu­krot­nie zo­ba­czy­li w mgli­stej dali bia­łe, po­ły­skli­wie cent­ki, nie bę­dą­ce ni­czym in­nym jak tyl­ko bia­ły­mi ża­gla­mi mi­ja­ją­cych okrę­tów.

Pierw­sza cha­ta dźwi­ga­ła się już for­mo­wa­na z wiel­kich, cio­sa­nych sie­kie­rą bali. Le­d­wo wy­pro­wa­dzo­no ją pod dach, już Jó­zia wraz z Ma­rią za­sa­dza­ły wo­ko­ło pą­so­we krza­ki gło­gu i dzi­kie dzwon­ki. W za­cisz­nych za­kąt­kach szu­ka­ły pil­nie fioł­ków i kon­wa­lii; w ko­tli­nach o pod­mo­kłej gle­bie hia­cyn­tów i ka­czeń­ców. Pod wie­czór, po skoń­cze­niu dzien­nej pra­cy i zje­dze­niu ko­la­cji, ko­bie­ty i męż­czyź­ni, wziąw­szy się za ręce, oglą­da­li naj­żyź­niej­sze skraw­ki zie­mi ra­dząc, gdzie za­sa­dzą na rok przy­szły kar­to­fle, a gdzie mar­chew, gdzie znów wsie­ją sło­necz­ni­ki oraz inne do­bre rze­czy, do któ­rych przy­wy­kli w cza­sie dłu­gie­go po­by­tu w St. Anne.

W sierp­niu obie cha­ty sta­nę­ły pod da­chem, małe roz­mia­rem, wy­god­ne na­to­miast niby gniazd­ka, więc oczy Ma­rii i Józi spo­waż­nia­ły po­now­nie. Obar­czał je na nowo obo­wią­zek go­spo­dyń i jak­kol­wiek skrom­ny był za­kres ich pra­cy i ogra­ni­czo­ne środ­ki, moż­li­wo­ści i na­dzie­je roz­ra­sta­ły się nie­zmier­nie. Pa­trzy­ły z cięż­kim ser­cem, że oto mar­nu­je się tyle do­bra, gdyż doj­rze­wa­ły wła­śnie ma­li­ny w tak wiel­kich ilo­ściach, że niedź­wie­dzie, pa­są­ce się na po­ło­ni­nach, ob­le­wa­ły się do­słow­nie tłusz­czem. Pęcz­nia­ły czar­ne ja­go­dy i je­ży­ny, ka­pa­ły słod­kim so­kiem dzi­kie śli­wy, a szkar­łat­ne żu­ra­wi­ny cze­ka­ły je­dy­nie pierw­szych mro­zów, by na­brać wła­ści­we­go sma­ku i aro­ma­tu.

Do­mi­nik za­tem, wziąw­szy dnia pew­ne­go sie­kie­rę, wy­zna­czył dro­gę do naj­bliż­sze­go osie­dla od­le­głe­go o trzy­dzie­ści mil, po czym, ko­lej­no, to je­den męż­czy­zna, to dru­gi szedł z pu­sty­mi sa­kwa­mi, by wró­cić nie­ba­wem nio­sąc sześć­dzie­siąt fun­tów roz­ma­ite­go to­wa­ru. Te­raz ko­bie­ty za­czę­ły sma­żyć kon­fi­tu­ry, su­szyć i za­pra­wiać owo­ce. Mę­żo­wie py­ta­li śmie­jąc się, czy mają się ob­lać sa­dłem jak niedź­wie­dzie i le­ni­wie prze­spać całą zimę. Sko­ro już mowa o niedź­wie­dziach: upo­lo­wa­no dwa mi­sie, a z wy­to­pio­ne­go do­mo­wym spo­so­bem tłusz­czu spo­rzą­dzo­no pa­rę­set świec na dłu­gie, zi­mo­we wie­czo­ry.

Gdy za­czę­ły się pierw­sze je­sien­ne przy­mroz­ki, Piotr za­czął po­wta­rzać czę­ściej niż po­przed­nio: – Ależ tu się do­brze żyje w tej oko­li­cy! – Jó­zia i Ma­ria wsta­wa­ły rów­nież co ran­ka we­sel­sze, jesz­cze bar­dziej szczę­śli­we niż przed­tem. Je­śli bo­wiem wody je­zio­ra po­ły­ski­wa­ły po­sęp­nie od chło­du, a w głę­bi ich cza­iła się po pro­stu groź­ba, to w za­mian bór i pre­ria jak się­gło oko na­bra­ły prze­pysz­nych, nig­dy nie wi­dzia­nych barw.

Nocą wia­ło już zimą. Ro­sły wiel­kie sto­sy po­lan brzo­zo­wych, któ­re Piotr i Do­mi­nik pię­trzy­li tuż u drzwi do­mo­stwa. Nie­ba­wem drze­wa stra­ci­ły czer­wo­ną i zło­tą sza­tę mrą­cych li­ści, sto­jąc na­gie i umę­czo­ne wi­chrem. Tyl­ko cho­ja­ry i so­sny za­cho­wa­ły żywą zie­leń. Hu­ra­gan znę­cał się nad pust­ko­wiem, pię­trząc u wy­brze­ża wody je­zio­ra. O pół mili sły­chać było po­sęp­ny ło­skot wzbu­rzo­nych wód.

Zmia­ny za­szłe w przy­ro­dzie nie trwo­ży­ły osad­ni­ków. Zimą do­pie­ro roz­po­czy­nał się wła­ści­wy sens ist­nie­nia. Dłu­gie mie­sią­ce roz­licz­nych przy­gód, głę­bo­kie śnie­gi, za­dym­ki na li­nii si­deł, a znów wie­czo­rem ze­bra­nia przy roz­ża­rzo­nym do czer­wo­no­ści pie­cu, opo­wia­da­nia i pro­jek­ty, po­si­łek tym smacz­niej­szy im groź­niej wi­cher dmie na dwo­rze.

Gdy­by to na­wet było w ich mocy, nie zmie­ni­li­by z pew­no­ścią nic w nor­mal­nym toku wy­da­rzeń. Mróz tę­żał. Wy­cie wil­cze na­bra­ło no­wych brzmień, a na skra­ju po­rę­by, nocą uja­da­ły zgłod­nia­łe lisy. O zmierz­chu roz­dzie­ra­ją­co na­wo­ły­wa­ły się ło­sie, niedź­wie­dzie zaś nie­spo­koj­nie krą­ży­ły po pusz­czy szu­ka­jąc zi­mo­wych le­go­wisk. Cze­re­da pta­sia umknę­ła na po­łu­dnie, zo­sta­ły tyl­ko droz­dy i sój­ki oraz sta­da ża­łob­nych kru­ków. Wiel­kie kró­li­ki śnież­ne zmie­ni­ły bar­wę tu­rzy­cy z bru­nat­nej na sza­rą, z sza­rej zaś na czy­sto bia­łą. Wten­czas wła­śnie, na po­cząt­ku li­sto­pa­da, Piotr oraz Do­mi­nik za­nu­rzy­li si­dła w go­rą­cym tłusz­czu, dla za­bi­cia ludz­kie­go za­pa­chu i co wie­czór za­no­si­li mo­dły do Boga, by ra­czył wresz­cie ze­słać śnieg.

Spadł nocą, tak ci­cho, że nikt nie po­sły­szał lotu pu­szy­stych płat­ków, a gdy mały Joe ze­rwał się o świ­cie, chcąc obej­rzeć wny­ki za­sta­wio­ne po­przed­nie­go wie­czo­ra – świat był już zu­peł­nie bia­ły. Tak się za­czę­ła pierw­sza zima w osa­dzie Pięć Pal­ców. Była su­cha, mroź­na, przy­ja­zna ło­wom, to­też co dnia nie­mal w tyle cha­ty, na drą­gu, wie­sza­no ćwierć ło­sia lub je­le­nia. W si­dła chwy­ta­no spo­ro zwie­rząt fu­ter­ko­wych, rósł więc za­pas cen­nych skór w spi­żar­ni. Piotr i Do­mi­nik pro­mie­nie­li, twier­dząc wciąż gło­śno, że oto na­resz­cie zna­leź­li praw­dzi­wy raj. Po sprze­da­ży zdo­by­czy, na wio­snę, obie­cy­wa­li żo­nom moc pre­zen­tów. Wresz­cie je­zio­ro za­mar­z­ło, a za­spy spię­trzy­ły się wo­kół niby wzgó­rza. W stycz­niu ter­mo­metr wska­zy­wał trzy­dzie­ści stop­ni po­ni­żej zera.

Bę­dąc w cu­dow­nych hu­mo­rach ba­wi­li się nie­raz jak dzie­ci. We­so­ło mi­nę­ły Gwiazd­ka i Nowy Rok, po czym ob­cho­dzo­no uro­czy­ście imie­ni­ny Ma­rii. Przy roz­grza­nym do czer­wo­no­ści pie­cy­ku opo­wia­da­no baj­ki. Męż­czyź­ni skle­ci­li san­ki i ze szczy­tu naj­bliż­sze­go pa­gór­ka gna­no nie­raz na łeb na szy­ję po ośnie­żo­nej łące, aż na sku­tą lo­dem gładź je­zio­ra. Na po­zór ni­ko­mu czas się nie dłu­żył, lecz gdy pew­ne – go dnia, wró­ciw­szy do cha­ty, Do­mi­nik oznaj­mił, że sły­szał w za­ro­ślach wio­sen­ny świer­got pta­si – Ma­ria aż krzyk­nę­ła z ra­do­ści, oczy Józi zaś roz­bły­sły jak dia­men­ty.

Pta­ki świer­go­cą, a więc zbli­ża się wio­sna. W parę dni póź­niej Do­mi­nik oświad­czył, że kró­li­ki śnież­ne tra­cą nie­po­ka­la­ną biel fu­ter­ka, czy­li że wio­sna bę­dzie wy­jąt­ko­wo wcze­sna. Nie­ba­wem zo­ba­czy­li pierw­szy w tym roku trop niedź­wie­dzi, ślad ja­kie­goś nie­mą­dre­go mi­sia, któ­ry zgłod­nia­ły wy­szedł szu­kać po­ży­wie­nia. Prze­ko­nał się zresz­tą ry­chło, że mróz trzy­ma, aż trzesz­czy, więc jak nie­pysz­ny mu­siał szu­kać no­we­go le­go­wi­ska.

Lecz ran­ka­mi słoń­ce do­grze­wa­ło co­raz sil­nej, a po po­łu­dniu zmierzch zwle­kał z na­dej­ściem. Za­nim jesz­cze śnieg po­czął ta­jać na do­bre, Piotr przy­niósł ga­łąz­kę to­po­li, by po­ka­zać, jak sil­nie już na­brzmia­ły pąki. Omal że nie po­pę­ka­ją. – Nig­dy jesz­cze nie były ta­kie wiel­kie o tej po­rze! – rzekł. – Wio­sna musi być na­praw­dę tuż!

Gdy po­ja­wił się pierw­szy gil, Jó­zia oznaj­mi­ła mę­żo­wi, że czu­je w po­wie­trzu za­pach kwia­tów. Lecz bied­ny pta­szek ku­lił pod sie­bie łap­ki i je­żył piór­ka, roz­cza­ro­wa­ny i zdzi­wio­ny wo­bec pa­nu­ją­ce­go chło­du. Sie­dział tak chwi­lę, zzięb­nię­ty, na kra­wę­dzi da­chu, po czym od­le­ciał i tyle go na ra­zie wi­dzie­li.

Ale ten gil wła­śnie dał po­czą­tek wio­śnie. Na sło­necz­nych sto­kach wzgórz , po­czę­ły wnet ta­jać śnie­gi. W kwiet­niu las cały roz­brzmiał gędź­bą stru­mie­ni i stru­żek. Ko­tli­ny i łąki sta­nę­ły pod wodą; ci­che źró­deł­ka prze­obra­zi­ły się w rwą­ce po­to­ki: sta­wy, je­zio­ra i rze­ki wy­stą­pi­ły z brze­gów. Ło­skot ży­wio­łów hu­czał nie­po­wstrzy­ma­nie niby ol­brzy­mia ka­ta­rak­ta. Zwy­cię­ska pieśń przy­ro­dy dzia­ła­ła na ner­wy ludz­kie niby wino, Piotr, opty­mi­sta z na­tu­ry, cie­szył się mó­wiąc:

– Jak to do­brze, że zima była cięż­ka! Te­raz przy­najm­niej ce­ni­my wio­snę!

W cią­gu jed­nej doby wró­ci­ły wszyst­kie pta­ki, któ­re na zimę ucie­kły do cie­plej­szych kra­jów. A więc ru­chli­we gile, rade z no­wej zmia­ny, sza­re wró­bel­ki, i róż­ne małe śpie­wa­ki, któ­re trud­no wy­mie­nić z na­zwy. Zie­mia po­kry­ła się zie­le­nią; za­kwi­tły pierw­sze kwia­ty. To­po­le roz­wi­nę­ły drob­ne list­ki. Piotr i Do­mi­nik ha­ro­wa­li od rana do wie­czo­ra, trze­biąc pusz­czę oraz prze­ko­pu­jąc ży­zne grun­ty pod naj­bliż­szą upra­wę.

Pew­ne­go dnia Piotr gło­śno wy­po­wie­dział myśl snu­ją­cą mu się po gło­wie już od je­sie­ni. Stał wła­śnie wraz z Jó­zia na zbo­czu zie­lo­ne­go pa­gór­ka, ze szczy­tu któ­re­go po raz pierw­szy rzu­cił nie­gdyś wzro­kiem na pięć wod­nych pal­ców.

– Ko­cha­nie – rzekł – do­praw­dy, w mie­ście nig­dy nie było tak pięk­nie!

– Och, nie! – przy­zna­ła Jó­zia. – Na­wet wten­czas, gdy nie wy­cię­to jesz­cze la­sów wo­kół St. Anne.

Piotr ujął te­raz rękę żony tu­ląc ją ła­god­nie w swo­jej wiel­kiej gar­ści, ona zaś opar­ła mu gło­wę o pierś, tak że mógł war­ga­mi mu­snąć gład­kie wło­sy. Ogrom­nie lu­bił mieć ją tak zu­peł­nie bli­sko.

– Mia­łem tak dziw­ny sen! – po­wie­dział gło­sem lek­ko drżą­cym. Czuł pew­ne zmie­sza­nie, za­rów­no ze wzglę­du na to co miał wy­znać, jak i dla­te­go rów­nież, że prze­wi­dy­wał efekt, jaki sło­wa jego wy­wrą na żo­nie. – Za­cho­wa­łem go na ra­zie w ta­jem­ni­cy, lecz my­śla­łem o nim wie­le. Czy nie są­dzisz, że w tym miej­scu wła­śnie, gdzie igla­ste za­ro­śla się­ga­ją Środ­ko­we­go Pal­ca mógł­by sta­nąć ko­śció­łek?…

– Ko­śció­łek? – szep­nę­ła Jó­zia, przy czym ser­ce jej za­bi­ło sil­niej.

– Wła­śnie, skrom­ny ko­ściół! – uśmiech­nął się Piotr. – A znów tam, na zie­lo­nej łącz­ce jest do­sko­na­łe miej­sce pod nową sa­dy­bę dla sta­re­go dru­ha Po­le­ona Du­fre­sne'a, dla Sary oraz ich dzie­ciar­ni. Obo­je Cla­mar­to­wie zmiesz­czą się tak­że, a Jan Cro­is­set z żoną rów­nież. Zie­mi mamy prze­cie pod do­stat­kiem, bar­dzo uro­dzaj­nej, a i zwie­rzy­ny nie brak. Są­dzę, że by­ło­by nie­słusz­ne uży­wać tylu skar­bów wy­łącz­nie dla sie­bie. Co o tym są­dzisz, ko­cha nie?

Ma­ria Be­au­va­is, spo­glą­da­jąc z pro­gu cha­ty, zdzi­wi­ła się na­raz, cze­mu Jó­zia tak gwał­tow­nie za­rzu­ca ra­mio­na na szy­ję mę­żo­wi i cze­mu ca­łu­je go z ta­kim wy­la­niem.

Piotr, na­to­miast, ma­jąc w da­nej chwi­li ser­ce peł­ne szczę­ścia ani przy­pusz­czał, że wraz ze speł­nie­niem jego ro­jeń po­nu­ry dra­mat spad­nie na tak ci­chą do­tych­czas osa­dę.Roz­dział II NOWI PRZY­BY­SZE

Od tej pory mi­nę­ło pięć lat, za­nim Szy­mon Mac Qu­ar­rie oraz Her­man Vo­ge­la­ar przy­by­li do osa­dy Pię­ciu Pal­ców. Sta­no­wi­li za­baw­ną lecz sym­pa­tycz­ną parę. Szy­mon był Szko­tem, szczu­płym, du­że­go wzro­stu, o po­cią­głej twa­rzy i rzad­kim, jak gdy­by wy­mu­szo­nym uśmie­chu. To­wa­rzysz jego, Ho­len­der, był okrą­gły i tłu­sty niby pą­czek, o ró­żo­wych, py­za­tych po­licz­kach i bla­do­błę­kit­nych oczach. Lada żyw­szy ruch wy­wo­ły­wał w nim ast­ma­tycz­ne sa­pa­nie, co Szy­mon przy­pi­sy­wał chro­nicz­ne­mu ob­żar­stwu. Przed czter­dzie­stu laty ga­nia­li obaj jako chłop­cy po ma­łym mia­stecz­ku w sta­nie On­ta­rio, te­raz zaś two­rzy­li spół­kę drzew­ną, han­dlu­jąc zresz­tą po tro­sze, czym się dało. Her­man był wdow­cem, przy czym je­dy­na jego cór­ka, Ger­tru­da, wy­szła za mąż za Je­re­mie­go Pau­li­na z Qu­ebec, spo­krew­nio­ne­go bli­sko z Cla­mar­ta­mi, Je­re­miasz spro­wa­dził się z cza­sem do osa­dy Pię­ciu Pal­ców, i oto Her­man od­wie­dził ich wresz­cie, chcąc po­znać pierw­sze­go wnu­ka.

Le­d­wie spryt­ne oczy Szy­mo­na przyj­rza­ły się osa­dzie, le­d­wo oce­nił ma­low­ni­cze jej po­ło­że­nie oraz wą­skie za­tocz­ki się­ga­ją­ce od je­zio­ra w głąb lądu – już w gło­wie po­czął mu kieł­ko­wać plan, któ­rym zresz­tą nie za­mie­rzał się dzie­lić na ra­zie ze swym wspól­ni­kiem.

Pię­cio­let­ni okres wy­wo­łał w osa­dzie nie­jed­ną zmia­nę. Zni­kły jed­no­izbo­we cha­ty­ny wznie­sio­ne przez Pio­tra i Do­mi­ni­ka, a na ich miej­scu sta­nę­ły ob­szer­ne do­mo­stwa z pięk­nie do­pa­so­wa­nych bali, oto­czo­ne mur­ka­mi z bie­lo­nych wap­nem gła­zów. Pod okna­mi kwi­tły kwia­ty na sta­ran­nie upraw­nych grzę­dach. Jó­zia, do­bie­ga­ją­ca czter­dziest­ki, za­cho­wa­ła smu­kłą, dziew­czę­cą uro­dę, Piotr zaś ko­chał ją po daw­ne­mu go­rą­co, mimo że w głę­bi ser­ca taił wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie. Ma­rzył prze­cie o dzie­ciach. Pra­gnął ich jak ni­cze­go na zie­mi, tym­cza­sem jed­nak Joe, obec­nie czter­na­sto­let­ni wy­ro­stek, był ich pierw­szą i za­ra­zem ostat­nią po­cie­chą. Wie­rząc nie­za­chwia­nie w sku­tecz­ność mo­dli­twy, Piotr od daw­na już pro­sił Boga, by ze­chciał po­mno­żyć dzie­ciar­nię osa­dy.

Bóg wy­słu­chał proś­by, jak­kol­wiek speł­nił ją w spo­sób nie­prze­wi­dzia­ny. Oto po­mno­żył ro­dzi­nę Do­mi­ni­ka i Ma­rii. Naj­pierw uro­dzi­ły się im bliź­nię­ta: Jul­cia i Lu­dwiś, po­tem ko­lej­no: Ame­lia, Fi­lip i Do­mi­nik. Po każ­dym po­ło­gu Ma­ria była co­raz śwież­sza i ró­żow­sza, i już obec­nie su­szy­ła so­bie gło­wę, ja­kie imię nada no­we­mu ma­leń­stwu.

Piotr po­zba­wio­ny ego­izmu cie­szył się mimo wszyst­ko, rad, że osa­da się za­lud­nia. Po­le­on i Sara Du­fre­sne przy­by­li z troj­giem po­tom­stwa, a Ger­tru­da, żona Je­re­mie­go, po­wi­ła wła­śnie nie­mow­lę. Na skra­ju zie­lo­nej łąki sta­ły cha­ty Jana Cro­is­se­ta oraz Te­les­fo­ra Cla­mar­ta, a syn tego ostat­nie­go, Aleck, za­bie­gał o wzglę­dy Anny Cro­is­set. W ta­jem­ni­cy zwie­rzał się też Pio­tro­wi, że gdy mi­nie nowa zima, a łowy będą po­myśl­ne, po­pro­si o rękę swej wy­bran­ki.

W miej­scu upa­trzo­nym wcze­śniej wzno­sił się mały, drew­nia­ny ko­śció­łek, gdzie gro­ma­dzi­li się w każ­de świę­to, a oj­ciec Al­ba­nel, wę­drow­ny mi­sjo­narz, od­pra­wiał tu mszę raz lub na­wet dwa razy w mie­sią­cu.

W mia­rę wzro­stu lud­no­ści, ro­sła tak­że wol­na prze­strzeń zie­mi. Wy­trze­bio­no już oko­ło dwu­na­stu akrów or­ne­go grun­tu, w za­gro­dzie pa­sły się ko­nie i kro­wy, a na po­lan­kach le­śnych w oko­li­cy pil­nie ukła­da­no na zimę sto­gi sia­na. Go­spo­sie ho­do­wa­ły kury, gęsi i in­dy­ki, gro­ma­dząc za­pa­sy jaj i ma­sła. Z na­dej­ściem chło­dów każ­dy miał peł­ną spi­żar­nię. Piotr i Aleck zmaj­stro­wa­li na­wet łódź, po­tem ze wspól­nych oszczęd­no­ści sze­ściu ro­dzin za­ku­pio­no dwie sie­ci, więc i ryby na post nie bra­kło.

Szy­mon Mac Qu­ar­rie, spryt­ny niby lis i spo­strze­gaw­czy jak ła­si­ca, za­kar­bo­wał to so­bie w pa­mię­ci. Nikt zna­ją­cy Szy­mo­na po­wierz­chow­nie nie po­tra­fił­by go na­le­ży­cie oce­nić. Był to w grun­cie rze­czy czło­wiek tak krysz­ta­ło­wej uczci­wo­ści, że uciął­by so­bie ra­czej wła­sny pa­lec, niż­by kogo oszu­kał. Lecz z dru­giej stro­ny miał wy­jąt­ko­wą gło­wę do in­te­re­su. Wę­szył do­la­ry na od­le­głość. To­też gdy dnia pew­ne­go oznaj­mił: – Wiesz co, Her­man, że nig­dy jesz­cze nie wi­dzia­łem miej­sca, któ­re by się nada­wa­ło bar­dziej na po­sta­wie­nie tar­ta­ku!

– Ho­len­der spoj­rzał na ko­le­gę z uzna­niem, wie­dząc, że coś do­bre­go wisi w po­wie­trzu.

Z wła­ści­wą so­bie prze­bie­gło­ścią Szy­mon wy­so­ko oce­nił pa­nu­ją­cą w osa­dzie har­mo­nię. Wza­jem­na przy­jaźń i za­ufa­nie, jed­no­czą­ce wszyst­kich miesz­kań­ców, sta­no­wi­ły duży plus. Tar­tak moż­na było po­sta­wić pod po­zo­rem pod­nie­sie­nia ogól­ne­go do­bro­by­tu, przy czym pa­ro­wiec kur­su­ją­cy z Du­luth lub For­tu Wil­lia­ma mógł dwa razy do roku od­bie­rać go­to­wy to­war. Po­bli­ska gę­stwi­na brzóz, ce­drów i jo­deł do­star­czyć mia­ła su­row­ca w do­sta­tecz­nej ilo­ści.

Po­dzie­lił się wresz­cie my­śla­mi z Pio­trem, tam­ten przy­wo­łał Do­mi­ni­ka, aż zgro­ma­dzi­li się ra­zem wszy­scy oj­co­wie ro­dzin. Ura­dzi­li przy tym zgod­nie, że nic nie może być lep­sze­go dla osa­dy, jak wła­śnie bu­do­wa tar­ta­ku. Szy­mon obie­cał, że z pierw­sze­go bu­dul­ca po­sta­wi się szko­łę, gdyż dzie­ci nie mogą tak dłu­go po­zo­sta­wać sa­mo­pas.

Tak po­wstał tar­tak. Pre­zen­to­wał się na ra­zie dość ubo­go, sko­ro jed­nak pew­ne­go wrze­śnio­we­go po­po­łu­dnia ho­low­nik przy­cią­gnął bar­kę z ma­szy­ne­rią, cała lud­ność osa­dy wy­le­gła na brzeg. Na bar­ce przy­był tak­że Mac Qu­ar­rie, dum­ny niby ad­mi­rał do­wód­ca wiel­kiej flo­ty, a wraz z nim in­ży­nier Nor­weg z żoną oraz ane­micz­ny mło­dy czło­wiek, któ­ry w za­mian za utrzy­ma­nie i pen­sję, pięt­na­ście do­la­rów mie­sięcz­nie, pod­jął się na­ucza­nia miej­sco­wej dzie­ciar­ni.

Nad urzą­dze­niem roz­cią­gnię­to na ra­zie płach­tę bre­zen­to­wą, po czym w le­sie do­no­śnie ozwa­ły się sie­kie­ry. Trzy ko­nie, sta­no­wią­ce wła­sność osa­dy, brzę­cząc łań­cu­cha­mi wle­kły z dala cięż­kie pnie. Na­wet ko­bie­tom i dzie­ciom udzie­li­ło się ra­do­sne pod­nie­ce­nie, ocze­ki­wa­no za­tem z nie­cier­pli­wo­ścią, ry­chło li zgrzyt­nie piła, sy­piąc drob­ny­mi tro­ci­na­mi. Pią­te­go dnia wresz­cie ma­szy­na roz­po­czę­ła pra­cę – pas za­czął się ob­ra­cać i za­wi­ro­wał wiel­ki, zę­ba­ty krąg. Do­no­śne wi­wa­ty po­wi­ta­ły tę czyn­ność. Ostre, sta­lo­we zęby chwy­ci­ły ko­niec pierw­szej kło­dy, wgry­zły się w nią i za­dzwo­ni­ły zwy­cię­ską pie­śnią, któ­rej ton miał od­tąd brzmieć nie­ustan­nie w cią­gu wie­lu, wie­lu dni.

Nikt, na­wet tak bar­dzo uko­cha­na Jó­zia nie po­tra­fi­ła od­gad­nąć, co się dzie­je w ser­cu Pio­tra. Wraz z upły­wem cza­su Piotr wi­dział, jak top­nie­je umi­ło­wa­ny las, jak się go trze­bi bez­li­to­śnie na żer dla nie­na­sy­co­nej nig­dy piły. Ob­ser­wo­wał pe­łen żalu sto­sy pach­ną­cych ży­wi­cą tro­cin i zło­te stru­ży­ny oraz ro­sną­ce na brze­gu sagi drze­wa, któ­re raz po raz za­bie­ra­ły prze­pły­wa­ją­ce bar­ki. Ro­zu­miał, że wszyst­ko dzie­je się tak, jak być po­win­no, że wzra­sta po­wszech­ny do­bro­byt, a jed­nak drę­czył go smu­tek tak do­kucz­li­wy, jak fi­zycz­ny ból.

Nie wa­łę­sał się już po bo­rze roz­miesz­cza­jąc si­dła, tyl­ko do­glą­dał tar­ta­ku. Wi­dząc go wciąż w po­bli­żu, Jó­zia twier­dzi­ła, że szczę­ście jej nie ma gra­nic. Wie­czo­ra­mi, gdy ma­szy­na sta­wa­ła, Piotr lu­bił ota­czać się dzieć­mi, nie­ste­ty cu­dzy­mi, gdyż nie mógł się ja­koś do­cze­kać przyj­ścia na świat cór­ki, o któ­rą tak go­rą­co pro­sił Boga. – Ale zo­ba­czysz, że bę­dzie­my jesz­cze mieć cór­kę, ślicz­ną dziew­czy­necz­kę do to­wa­rzy­stwa na­sze­mu Joe – upew­niał żonę z nie­słab­ną­cą nig­dy wia­rą.

Tym­cza­sem na­wet jed­nak Joe od­da­lał się ja­koś od ro­dzi­ców. Od lat paru zimę spę­dzał w St. Anne, naj­bliż­szym mie­ście, do­kąd go po­sy­ła­no dla do­koń­cze­nia nauk. Daw­niej nie chciał opusz­czać domu, obec­nie na­to­miast wy­dzie­rał się wprost z po­wro­tem do mia­sta. Do­bie­gał wła­śnie lat osiem­na­stu, gdy Jó­zia przej­rza­ła jego ta­jem­ni­cę. Śmie­jąc się uca­ło­wa­ła naj­pierw syna, by po­tem opo­wie­dzieć wszyst­ko mę­żo­wi. Po pro­stu Joe się za­ko­chał. Wy­bran­ką jego ser­ca była Ma­ria An­to­ni­na, ślicz­na có­recz­ka Jac­ka Thie­bo­uta, daw­ne­go przy­ja­cie­la z St. Law­ran­ce. O rok od chłop­ca młod­sza, oznaj­mi­ła mu po­waż­nie, że musi naj­pierw skoń­czyć szko­ły, lecz póź­niej za­miesz­ka z nim ra­zem w osa­dzie Pię­ciu Pal­ców.

Tej nocy Piotr omal nie po­pła­kał się z ra­do­ści, je­że­li bo­wiem prze­stał się już spo­dzie­wać cór­ki, za­czy­nał wie­rzyć te­raz, że nie­ba­wem oto­czy go gro­mad­ka wnu­ków.

Mo­no­ton­nie mi­ja­ły lata przy wtó­rze świ­stu piły. Sier­kie­ry co­raz głę­biej wrą­by­wa­ły się w las. Dwa lub trzy razy do roku nie­wiel­ki sta­te­czek przy­wo­ził za­pa­sy dla osad, za­bie­rał na­to­miast go­to­wy ła­du­nek wspa­nia­łe­go bu­dul­ca.

Aż wresz­cie dnia pew­ne­go mło­dy Joe Gou­r­don przy­wiózł so­bie do domu żonę, ślicz­ną Ma­rię An­to­ni­nę.

Dnia tego świę­to­wa­no w osa­dzie, więc na­wet tar­tak sta­nął. Joe pu­szył się jak paw, Ma­ria An­to­ni­na, po­pu­lar­nie zwa­ną An­to­sią, wy­so­ka, szczu­pła, o ciem­nych oczach i we­so­łym uśmie­chu, pro­mie­nia­ła szcze­rą ra­do­ścią. Sko­ro zaś An­to­sia, za­rzu­ciw­szy ręce na szy­ję

Józi na­zwa­ła ją mat­ką, Piotr wy­szedł z faj­ką przed cha­tę, by ukryć nie­mę­skie wzru­sze­nie.

Jak­że do­brym był dla nich Bóg. Jak szczo­drze go ob­da­rzył. W za­cho­dzą­cym słoń­cu. Piotr zer­k­nął na zie­lo­ny wzgó­rek, któ­re­go nie tknię­to płu­giem, i na któ­rym nie my­ślał sta­wiać cha­ty. Miej­sce to prze­zna­czo­no od daw­na na cmen­tarz. Lecz śmierć omi­ja­ła ja­koś miesz­kań­ców wio­ski. Prze­po­jo­ny wdzięcz­no­ścią Piotr po­my­ślał, że sko­ro szczę­ście jego jest zu­peł­ne, mógł­by te­raz odejść spo­koj­nie i bez trwo­gi. Je­śli wresz­cie ło­pa­ty na­ru­szą zie­lo­ną mu­ra­wę, nie­chże naj­pierw wy­ko­pią mo­gi­łę wła­śnie jemu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: