Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Osądzona: dwie opowieści - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Osądzona: dwie opowieści - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 341 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSĄ­DZO­NA

Wła­dy­sław St. Rey­mont

OSĄ­DZO­NA

Dwie Opo­wie­ści

NA­KŁAD GE­BE­TH­NE­RA I WOLF­FA

WAR­SZA­WA – KRA­KÓW – LU­BLIN – ŁÓDŹ

PO­ZNAŃ – WIL­NO – ZA­KO­PA­NE

DRUK KLAM­KOW­SKIE­GO i RAJ­SKIE­GO

WAR­SZA­WA, CIA­SNA 5 (przy Ś-to Jer­skiej)

OSĄ­DZO­NA

Tego pa­mięt­ne­go dnia już od sa­me­go tana coś po­no­si­ło Jasz­czu­ko­wą. Pod­nio­sła sią z łóż­ka dziw­nie roz­draż­nio­na, pra­wie cho­ra i tak w so­bie roz­dy­go­ta­na, że o byle co wy­bu­cha­ła gnie­wem. Wła­śnie była wy­pra­wia­ła na jar­mark dziew­czy­nę z gę­sia­mi, któ­re dar­ły się w nie­bo­gło­sy i cho­ciaż z po­wią­za­ne­mi skrzy­dła­mi, ucie­ka­ły z woza.

– Oksie­nia! – wo­ła­ła gniew­nie. – Łap­że nie­zda­ro! Bu­kiet, nie ru­szaj! Przy­kryj płach­tą, tyl­ko żeby się pod nią nie po­du­si­ły! Mi­ko­łaj! – za­krzy­cza­ła na ku­la­we­go pa­rob­ka. – ?rób­kę za­mknij w staj­ni, chcesz ją zgu­bić po dro­dze czy co? A ko­by­le wy­trzyj boki. Uty­tła­ła się w gno­ju, jak świ­nia. Ru­szaj­cież! Oksie­nia! gą­sków ta­niej niź­li po ośm zło­tych nie sprze­da­waj, Na­wo­ły­wa­ła, gdy wóz na­resz­cie ru­szył z przed cha­łu­py. – A o far­bie do weł­ny nie za­po­mnij! Bu­kiet do nogi! Na jar­ma­rek mu się za­chcie­wa! Do domu, so­ba­ko, wa­ro­wać. Do do­mui

I gdy pies jął pro­szą­co skom­leć, kop­nę­ła go ze zło­ścią, że sko­czył w głąb sie­ni, gdzie sie­dzia­ły za prze­gro­dą gęsi po­zo­sta­wio­ne na cho­wa­nie. Pod­nio­sły nie­sły­cha­nie wy­stra­szo­ny gę­got i zja­dli­wie za­sy­cza­ły na psa.

– Bu­kiet, bo zno­wu obe­rwiesz! Upo­mi­na­ła roz­glą­da­jąc się po sza­rym, po­sęp­nym dniu. Nie­bo zwi­sa­ło ni­sko, że spęcz­nia­łe wodą bure chmu­ry, zda­wa­ły się le­żeć na przy­droż­nych wierz­bach. Po noc­nym desz­czu jesz­cze się lśni­ły ka­łu­że na dro­dze. Drze­wa sta­ły czar­ne, ob­mo­kłe i na pół odar­te z li­ści. Je­sień ob­tu­la­ła yie­mię w prze­mię­kły i wy­szar­ga­ny ła­cłj­man mgieł-Wro­ny wie­sza­ły się po słu­pach te­le­gra­ficz­nych. Z le­wej stro­ny, z poza do­mostw ni­skich i wy­so­kiej czar­nej cer­kwi, na­kry­tej zie­lo­ne­mi ko­pu­ła­mi, dar­ły się świ­sty pa­ro­wo­zu i głu­cho dud­niał nad­cho­dzą­cy po­ciąg. Prze­pro­wa­dza­ła go ocza­mi, gdyż prze­su­wał się tuż za dro­gą – wi­dział się jej niby ru­da­wy gad, czoł­ga­ją­cy się w tu­ma­nach bia­łych dy­mów. Prze­śli­zgnął się po mo­ście nad rzecz­ką i wy­mi­ja­jąc cmen­tar­ne wzgó­rze, po­grą­żył się w la­sach. Za­wie­si­ła po­smut­nia­łe oczy na cmen­ta­rzu, któ­ry jak po­tęż­ny okop śmier­ci, wy­no­sił się la­sem ogrom­nych krzy­żów, po­chy­lo­nych w róż­ne stro­ny świa­ta. Sta­do wron krą­ży­ło nad nimi z przej­mu­ją­cem kra­ka­niem. Wzdry­gnę­ła się z zim­na i wró­ciw­szy do izby, cho­dzi­ła bez­rad­nie od okna do okna. Za­bie­ra­ła się na­wet do ro­bo­ty, ale wszyst­ko le­cia­ło jej z rąk, my­śli się mą­ci­ły i pod pier­sia­mi coś bo­le­śnie ści­ska­ło. Wresz­cie prze­mó­gł­szy tę dziw­nie str­wo­żo­ną nie­moc, za­ję­ła się go­spo­dar­stwem. Bu­kiet ła­ził za nią nie­od­stęp­nie, a gęsi, sko­ro prze­cho­dzi­ła po­bok za­gro­dy, wy­cią­ga­ły za nią dłu­gie szy­je i sy­cza­ły. Zaś go­łę­bie, jak tyl­ko po­ka­za­ła się w po­dwó­rzu, spły­wa­ły z da­chów do jej nóg z gru­cha­niem. Nie cie­szy­ło ją to dzi­siaj, – nie ra­do­wał wie­przek wsa­dzo­ny do kar­mi­ka, któ­re­mu co­dzień z lu­bo­ścią ob­ma­cy­wa­ła tłu­ście­ją­ce boki. Ani na wet od­sta­wio­ne już od ma­cio­ry pro­się­ta, bie­ga­ją­ce za nią i kwi­kiem pro­szą­ce o żar­cie. Wy­do­iła kro­wę, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na czer­wo­ne cie­lę, we­so­ło bry­ka­ją­ce po obór­ce. Zaj­rza­ła do sadu zwo­ły­wać kury i za­pa­trzyw­szy się w skoł­tu­nio­ne, bure chmu­ry, za­po­mnia­ła o nich ze szczę­tem. Smę­tek prze­sło­nił jej oczy i smę­tek prze­ni­kał ser­ce. Nie mo­gła po­jąć co się z nią dzie­je. Tar­gnął nią nie­wy­tłu­ma­czo­ny lęk. Ja­kieś głu­che prze­czu­cie nie­szczę­ścia ką­sa­ło ja­do­wi­cie i bez­u­stan­nie. A jak­by na do­bit­kę, wra­ca­jąc do izby, trza­snę­ła drzwia­mi tak moc­no, że ja­kiś ob­raz zle­ciał ze ścia­ny na pod­ło­gę.

– Je­zus Mar­ja! – wy­stra­szy­ła się nie­zmier­nie. – Świę­ty Jó­ze­fat! – jęk­nę­ła prze­ra­żo­na, pod­no­sząc wi­ze­ru­nek bło­go­sła­wio­ne­go pa­tro­na uni­tów. Uca­ło­wa­ła go ze czcią i po­sta­wi­ła na sto­le mię­dzy okna­mi.

– Coś mnie spo­tka złe­go – szep­nę­ła z za­bo­bon­ną trwo­gą. – Może zno­wu żan­dar­my przyj­dą na re­wi­zję… Albo bę­dzie jaka stra­ta w in­wen­ta­rzu. Szkło się jed­nak nie po­trza­ska­ło! Cał­kiem to nie­zwy­czaj­ne! Me­dy­to­wa­ła głę­bo­ko za­nie­po­ko­jo­na, lecz pod wpły­wem ja­kiejś my­śli za­czę­ła się pręd­ko ubie­rać do wyj­ścia.

– Trze­ba ode­brać, sta­nie się co, to go­to­wi nie od­dać.

Wy­ję­ła ksią­żecz­kę eme­ry­tal­ną ze skrzy­ni i okryw­szy się chu­s­tą mia­ła już wyjść.

– Z go­łe­mi rę­ka­mi pój­dę, to mi po pie­nią­dze przyjść każą za ty­dzień.

Z nie­ma­łym ża­lem prze­bie­ra­ła mię­dzy gą­ska­mi, aż wy­braw­szy naj­lżej­szą, zwią­za­ła jej skrzy­dła i scho­waw­szy pod pa­chę, ru­szy­ła na sta­cję.

Dro­ga była nie­da­le­ka, strasz­nie błot­ni­sta i jeno ro­wem po­dzie­lo­na od plan­tu.

– Ośm­na­ście ru­bli za trzy mie­sią­ce eme­ry­tu­ry, za gą­ski przyj­dzie ze dwa­dzie­ścia parę a z tem co jest go­to­we­go gro­sza, to aku­rat­nie chwa­ci­ło­by na kro­wę i Mi­ko­le na za­słu­gi! – da­wa­ła się po­nieść go­spo­dar­skim kal­ku­la­cjom. – Praw­da, zima za pa­sem, Ok-sie­ni trza­by no­wych bu­tów i so­bie coś nie­cośl A gdzie po­dat­ki, gdzie gmin­ne, szkol­ne i dro­go­we? A i Oj­com na mi­sję też parę ru­bli, a i skład­ka na ko­ściół! Pa­nie Jezu – wes­tchnę­ła – nie­wiem czy ob­sta­nę! Za wie­le na tę moją bied­ną wdo­wią gło­wi­nę, za cięż­ko! Ju­ści, za wie­prz­ka grosz ja­kiś wpad­nie, nie­zgo­rzej świn­tuch się pa­sie – skrze­pi­ła się tem przy­po­mnie­niem. – Parę kor­czy­ków zbo­ża też się sprze­da, może i pro­się­ta pod wio­snę! – Ja­śniej zro­bi­ło się jej na du­szy.

Sta­cyj­ka le­ża­ła za wsią zbu­do­wa­ną w ogrom­ny czwo­ro­bok, na środ­ku wzno­si­ła się sta­ra drew­nia­na cer­kiew na­kry­ta zie­lo­ne­mi ko­pu­ła­mi, ob­ra­sta­ło ją kil­ka­dzie­siąt wy­smu­kłych brzóz, klo­nów i całe gąsz­cza ja­rzębm i bzów, a ogra­dzał drew­nia­ny płot, na­kry­ty sło­mia­nym dasz­kiem. Wieś była spo­ra, lecz wszyst­kie domy po­prze­gra­dza­ne sa­da­mi, gi­nę­ły pod ol­brzy­mie­mi drze­wa­mi. Sta­ły okna­mi na plac, po­dob­ny do błot­ni­ste­go je­zio­ra, po któ­rym bro­dzi­ły sta­da gęsi, świ­nie i para ży­dow­skich kóz. Wy­róż­niał się jeno duży dom na pod­mu­ro­wa­niu i z gan­kiem, ma­lo­wa­ny na bron­zo-wo, z zie­lo­nym, bla­sza­nym da­chem. Była to daw­na unic­ka ple­ban­ja, za­miesz­ka­ła obec­nie przez popa. W oknach bie­li­ły się fi­ran­ki, a za szy­ba­mi sta­ły pę­ka­te gą­sio­ry na­le­wek na ja­rzę­bi­nie i śliw­kach. Prze­mknę­ła; się bo­ka­mi za cer­kiew na bru­ko­wa­ny pod­jazd staj cyj­ny. Sam dwo­rzec był dłu­gim bu­dyn­kiem, po – j sta­wio­nym z okrą­gla­ków prze­raź­li­wie pier­ni­ko­wej bar-| wy. Pu­sto było przed nim i pu­sto było w sie­niach, W kan­ce­lar­ji stu­ka­ły apa­ra­ty te­le­gra­ficz­ne i ja­kiś urzęd­nik roz­wa­lał się na ce­ra­to­wej ka­na­pie. Przez oszklo­ne drzwi do­sły­sza­ła głos na­czel­ni­ka gdzieś z dru­gie­go po­ko­ju – so­ba­czył ko­muś.

Ode­szła po­spiesz­nie. Na­raz za­ry­czał głos gra­mo­fo­nu z po­cze­kal­ni, gdzie był bu­fet, zaj­rza­ła tam przez-szy­bę. Ja­rzą­bek, ja­kiś usmo­lo­ny czło­wiek i dwóch żan­dar­mów sie­dzia­ło nad ku­fla­mi. Gra­mo­fon wył co­raz gło­śniej a oni wa­li­li pię­ścia­mi do wtó­ru. Na­czel­nik miesz­kał na sa­mym koń­cu dwor­ca z wej­ściem od szczy­tu, za­pu­ka­ła nie­śmia­ło do kuch­ni, otwie­ra­jąc za­ra­zem drzwi.

Gru­ba, jak piec, Prak­se­da, wark­nę­ła gniew­nie.

– Buty wy­cie­rać w sie­ni. Te cha­my pro­sto z gno­ju na po­ko­je. Wam cze­go?

– Weź­cie no tę gą­skę, bo cię­ży…

– Jasz­czy­ko­wa ma pro­sze­nie? – spy­ta­ła wa­żąc w ręku ode­bra­ną gą­skę.

– Do pani na­czel­ni­ko­wej. Póź­no mi się wy­lę­gły! – tłu­ma­czy­ła – mło­da jesz­cze.

– Co mam do­ło­żyć? – pra­wie ze wzgar­dą ob­ma­cy­wa­ła wy­stra­szo­ne­go pta­ka.

– Jasz­czy­ko­wa, wdo­wa po Ba­zy­lim, stró­żu sta­cyj­nym, pro­si o pod­pi­sa­nie ksią­żecz­ki.

– Za­cze­kaj­cie, do­ło­żę. A wy­trzyj­cie buty o sło­mian­kę.

Ja­kiś po­ciąg prze­la­ty­wał z hu­kiem, że gęś jęła się tłuc po pod­ło­dze i krzy­czeć.

Prak­se­da wpu­ści­ła ko­bie­tę do ja­dal­ni. Na­czel­ni­ko­wa sie­dzia­ła pod oknem w głę­bo­kim fo­te­lu, z pa­pie­ro­sem w zę­bach, z ksią­żecz­ką w ręku i z ko­tem na ko­la­nach. Sa­mo­war sy­czał na sto­le i w rogu przed iko­ną pa­li­ła się czer­wo­na lamp­ka. W po­wie­trzu uno­sił się czad wę­glo­wy po­mie­sza­ny z za­pa­chem he­lio­tro­po­wych per­fum.

Przy­wi­ta­ła ją z wy­róż­nia­ją­cą życz­li­wo­ścią.

Jasz­czy­ko­wa po­ca­ło­waw­szy ją w rękę, wy­ło­ży­ła swo­ją proś­bę.

– Prak­se­da, niech pan pod­pi­sze i za­raz przy­śle pie­nią­dze. Cóż tam u was?

Pod­nio­sła na nią spło­wia­łe, bla­de oczy, sil­nie pod­ma­lo­wa­ne. Twarz chu­dą i ob­sy­pa­ną prysz­czy­ka­mi, mia­ła rów­nież wy­bie­lo­ną, usta krwa­we, ja­sne wło­sy za­fry­zo­wa­ne i czer­wo­ną, je­dwab­ną ru­basz­kę na drob­nych ra­mio­nach. Przy­stro­jo­na była od góry, tyle jeno ile było po­trze­ba do wy­glą­da­nia oknem na prze­la­tu­ją­ce po­cią­gi, resz­ta zaś to­nę­ła w brud­nej hal­ce, opad­nię­tych, ru­dych poń­czo­chach i mę­skich pan­to­flach wy­szy­wa­nych na kan­wie.

– Mó­wi­li, że Jasz­czu­ko­wa wy­cho­dzi za mąż? – za­czę­ła do­syć ob­ce­so­wo.

– W imię Ojca! – roz­czer­wie­ni­ta się. – A któż­by to chciał się że­nić ze sta­rą babą!

– Wie­leż wy so­bie li­czy­cie?–roz­glą­da­ła się w niej z przy­jem­no­ścią.

– Skoń­czy­łam na wio­snę czter­dzie­ści. 1 nie pil­no mi za dru­gie­go! – Za­śmia­ła się.

– Ja­rzą­bek z eks­pe­dy­cji po­dob­no co wie­czóf u was prze­sia­du­je.

– A nie mam to w domu pan­nyl Oksie­nia ma-już sie­dem­na­sty rok.

– Młód­ka i sie­rot­ka na ła­sce ciot­ki. A u wdo­wy chleb go­to­wy! i

– Pew­nie, że nie­je­den chciał­by się przy­że­nić do mo­ich mor­gów. Mało to ta­kich, co tyl­ko pa­trzą, gdzie się z ko­mi­na ku­rzy. Ma dziu­ra­we buty a ma­jąt­ku szu – ka za żoną. |

– Ja­rzą­bek zu­peł­nie co in­ne­go – za­chwa­la­ła od nie­chce­nia. Ma edu­ka­cję, prze­cież był w se­mi­nar­jum… i żeby się oże­nił i ustat­ko­wał, mógł­by się na ko­lei do­słu­żyć do­brej po­sa­dy. I nasz pop jest jego krew­nym. Wy pra­wo­sław­na? j

– Ja z uni­tów – za­wa­ha­ła się trwoż­nie. – i moja Oksie­nia też ka­to­licz­ka – do­da­ła pra­wie wy­zy­wa­ją­co. Mę­czeń­ska krew uni­tów za­wrza­ła w niej bo­jo­wo.

– Po uka­zie, to już wszyst­ko jed­no ja­kiej kto wia­ry, byle jeno wier­nie słu­żył Ca­ro­wi. Ślub w cer­kwi „ czy w ko­ście­le jed­na­ko­wo waż­ny. Dam wam ksią­żecz­kę na­pi­sa­ną przez księ­dza, to się z niej do­wie­cie, że po­mię­dzy pra­wo­sła­wiem a ka­to­li­cy­zmem pra­wie nie­ma róż­ni­cy. Je­den Bóg i je­den Car. Prze­cież i wasz mąż był pra­wo­sław­nym i sła­wa Bogu, do­ro­bił się na; rzą­do­wej służ­bie.

– Ale za ten do­ro­bek uwa­ża­li go wszy­scy za par­szy­we­go psa, plu­li na nie­go!

– Nie wie­dzia­łam! Czło­wiek był po­rząd­ny i na­czal­stwo go chwa­li­ło. Cóż to zro­bił?

– Wziął ma­ją­tek po stry­ju, któ­re­go z całą fa­mil­ją wy­gna­li do Oren­bur­ga. Dali mu za to, że się po­zwo­lił prze­pi­sać na pra­wo­sła­wie – do­da­ła ci­szej.

– A wi­dzi­cie jak to nasz Car wy­na­gra­dza wier­nych pod­da­nych – wy­rze­kła z za­pa­łem.

Jasz­czu­ko­wą mia­ła już na ję­zy­ku ja­kieś złe sło­wo, gdy we­szła Prak­se­da.

– Że wasz wier­nie słu­żył Ca­ro­wi, to wy te­raz ma­cie ma­ją­tek i pen­sję do­ży­wot­ną. Po­win­ni­ście być wdzięcz­ni i nie słu­chać tych pol­skich mia­też­ni­ków. Jak prze­czy­ta­cie ksią­żecz­kę, to wam dam dru­gą. A bę­dzie­cie mie­li ma­sło, przy­nie­ście, ku­pię.

Jasz­czu­ko­wą po­dzię­ko­waw­szy po­kor­nie, wy­nio­sła się jak mo­gła naj­prę­dzej. Gra­mo­fon wciąż wył w bu­fe­cie i to samo to­wa­rzy­stwo jesz­cze sie­dzia­ło.

– Tru­ci­zny bym ci przy­nio­sła, ty suko pra­wo­sław­na – po­my­śla­ła zna­la­zł­szy się na po­wie­trzu. I le­cia­ła do domu jak­by na skrzy­dłach. Po­no­si­ło ją wzbu­rze­nie i gwał­tow­nie roz­bu­dzo­na nie­na­wiść. Sło­wa na­czel­ni­ko­wej roz­dmu­cha­ły pa­mięć tych nie­daw­nych jesz­cze cza­sów, kie­dy każ­dy z uni­tów opo­wia­da­ją­cy się przy pol­sko­ści i ka­to­li­cy­zmie, ści­ga­ny był niby wście­kły pies; tra­pio­ny, bity, ogra­bia­ny z ma­jąt­ku, po­zba­wio­ny czci, i pę­dzo­ny z naj­gor­szy­mi zbrod­nia­rza­mi na Sy­ber­ję. Pa­mię­ta­ła swo­je dzie­cin­ne lata, prze­sią­kłe łza­mi, krwią i obłęd­nym, wiecz­nym stra­chem. Pa­mię­ta­ła całe wsie umę­czo­ne, całe rody wy­mor­do­wa­ne, całe pa­ra­fie wy­gna­ne. I swo­ją ro­dzo­ną mat­kę z po­ła­ma­ne­mi no­ga­mi i ojca prze­pę­dzo­ne­go przez ko­zac­kie na­ha­je, i bra­ci po­to­pio­nych w je­zio­rze. Prze­cież Oksie­nia sie­ro­ta po sio­strze, za­bi­tej w obro­nie wia­ry. I taka mo­skie­wi­ca śmie mó­wić o car­skiej do­bro­ci, a i o tem, że pra­wo-, sta­wie i ka­to­li­cyzm, to jed­no! Za­tar­ga­ła jej ser­cem taka dzi­ka, nie­ubła­ga­na nie­na­wiść, że za­sko­wy­cza­ła z bólu.

– Ukarz mnie Jezu, ale od­pu­ścić im nie po­tra­fię! Zmi­łuj się, ale nie po­tra­fię!

Wró­ci­ła do cha­łu­py osła­bio­na wiel­ce i jesz­cze peł­niej­sza nie­po­ko­jów i złych prze­czuć. Nadar­mo się mo­dli­ła i nadar­mo pła­ka­ła, nie ustę­po­wa­ły.

Ja­koś w po­łu­dnie wyj­rza­ło bla­de, je­sien­ne słoń­ce i świat nie­co po­we­se­lał, że po obie­dzie wy­bra­ła się ko­pać resz­tę kar­to­fli na ogro­dach, za sa­dem. Ręce pra­co­wa­ły za­wzię­cie, ale w gło­wie ma­ja­czy­ły prze­smut­ne tu­ma­ny.

– Czło­wiek sam na świe­cie jak ten pies bez­pań­ski. – Pod­nio­sła się w niej ża­ło­sna skar­ga. Nie­ma się przed kim na­wet wy­ża­lić! A broń Boże, cho­ro­by, to co? Zmar­nieć przyj­dzie! Nikt kro­pli wody nie poda!

Wy­pro­sto­wa­ła się, oczy za­wi­sły na cmen­tar­nych krzy­żach a myśl bez­wol­nie ucze­pi­ła się Ja­rząb­ka. Zna­ła go już rok, przy­cho­dził czę­sto, przy­gry­wał na har­mon­ji, przy­mi­lał się. Ju­ści nie do Oksie­ni. Pew­nie, że go­spo­darz przy­dał­by się w domu. Chłop do wszyst­kie­go. A jak­by urząd do­stał do­bry, to moż­na­by przy­ku­pić zie­mi od Teo­dor­czu­ka! – Roz­ja­śnia­ła się jej du­sza bły­ska­wi­cą ma­rze­nia. Ale pra­wo­sław­ny! Huk­nę­ło jak grom przy­po­mnie­nie. Od­sko­czy­ła niby od trę­do­wa­te­go. Zwar­ła się na ka­mień i jak­by msz­cząc się na so­bie za chwi­lę sła­bo­ści, wspo­mnia­ła wszyst­ko, co po­wia­da­li o nim lu­dzie. A mó­wi­li źle, po­są­dza­jąc go o róż­ne łaj­dac­twa.

– Nie dar­mo na­czel­ni­ko­wa trzy­ma­ła jego stro­nę. Szpie­gun, je­śli nie co gor­sze­go – zde­cy­do­wa­ła su­ro­wo, tłu­miąc za­ra­zem ja­kiś ci­chy żal zgo­ła jej nie­po­ję­ty. Czas się dziw­nie dłu­żył, cho­ciaż pra­co­wa­ła za­wzię­cie; za­jął ją przez chwi­lę to­wa­ro­wy po­ciąg, prze­cią­ga­ją­cy wol­no i z cięż­kiem sa­pa­niem; Po­tem słoń­ce się scho­wa­ło za chmu­ry, świat po­sza­rzał i jął mżyć drob­ny deszcz. Mia­ła już po­wra­cać do domu gdy na dro­dze po­ka­za­li się lu­dzie wra­ca­ją­cy z jar­mar­ku, przy­sta­wa­li opo­wia­da­jąc no­wi­ny za­sły­sza­ne w mia­stecz­ku. Cza­sy pod­ów­czas były burz­li­we, re­wo­lu­cyj­ne, więc ten i ów po­wia­dał o bun­tach wojsk, o za­bój­stwach wiel­kich urzęd­ni­ków i żan­dar­mów, o cią­głych wie­sza­niach i na­pa­dach na rzą­do­we kasy. Opo­wia­da­li szep­tem, roz­glą­da­jąc się trwoż­nie a peł­ni głę­bo­kiej ra­do­ści.

– Pan Bóg nie­ry­chli­wy ale spra­wie­dli­wy. Za na­sze krzyw­dy im pła­ci – do­da­wa­ła.

– Przyj­dzie na nich jesz­cze więk­sza kara, to po­czą­tek -– prze­po­wia­dał sta­ry Sy­me­on Da­ni­luk, po­włó­czą­cy no­ga­mi prze­trą­co­ne­mi przez ko­za­ków.

Co ja­kiś czas któś przy­sta­wał przy niej i do­rzu­cał za­sły­sza­nych no­win.

–- Po­dob­no i Żydy bun­tu­ją się prze­ciw­ko ca­ro­wi – za­pew­niał któ­ryś ze zna­jo­mych.

– Żydy! Sprze­da­ły Chry­stu­sa, to co im ta stoi sprze­dać cara – od­par­ła.

Zmierzch się zbli­żał, deszcz za­ci­nał co­raz gęst­szy i zim­niej­szy, że wzię­ła ko­szyk na rękę i już się za­wró­ci­ła ku do­mo­wi, gdy na­gle gdzieś z lasu za cmen­ta­rzem, wy­rwa­ły się prze­cią­głe gwiz­dy pa­ro­wo­zu i buch­nę­ły ka­ra­bi­no­we strza­ły.

– A sło­wo sta­ło się cia­łeml – krzyk­nę­ła, za­ła­mu­jąc ręce.

Gwiz­dy nie milk­nę­ły a strze­la­ni­na sta­wa­ła się! jak­by bliż­sza i rzę­sist­sza.

Doj­rzaw­szy ja­kie­goś czło­wie­ka, prze­sa­dza­ją­ce­go' cmen­tar­ne ogro­dze­nie, jak­by ska­mie­nia­ła, nie mo­gąc; od nie­go ode­rwać oczów, prze­my­kał się chył­kiem poi mię­dzy ja­łow­ca­mi, za­ra­sta­ją­e­emi wzgó­rza aż do rzecz­ki. Zgi­nął jej na chwi­lę z oczów w nad­brzeż­nych szu­wa­rach. Doj­rza­ła go już na swo­ich po­lach, le­ciał mie­dzą „ przy­gi­nał się co­raz ni­żej, cza­sem pa­dał, cza­sem na mgnie­nie przy­ta­jał się za cier­nia­mi i zno­wu pę­dził sza-lo­ne­mi sko­ka­mi.

– Je­zus Mar­jal – krzyk­nę­ła, doj­rzaw­szy, że wpadł do jej sadu i gna na po­dwó­rze. Rzu­ci­ła wszyst­ko i po­bie­gła przez sad. Już tam Bu­kiet ję­czał pod – ścia­ną z prze­trą­co­nym grzbie­tem. Wpa­dła do izby i pro­sto w ja­kieś strasz­li­we; szpo­ny, któ­re ją chwy­ci­ły i ja­kiś głos nad nią za­grzmiał dzi­ko.

– Daj mi ja­kie ubra­nie, pręd­ko, bo za­bi­ję, go­nią mnie! Pręd­ko.

– Puść, jak­że ci dam… Ode­pchnę­ła go, stał przed nią wy­so­ki, szczu­pły czło­wiek z re­wol­we­rem w ręku, był jeno w po­szar­pa­nej i skrwa­wio­nej ko­szu­li bez czap­ki, pot mu się lał po twa­rzy, le­d­wie dy­szał, war­gi mu la­ta­ły i oczy ci­ska­ły bły­ska­wi­ce. Otwo­rzy­ła mu spo­koj­nie ko­mo­rę, gdzie wi­sia­ły ubra­nia po­zo­sta­łe po nie­bosz­czy­ku. Przy­brał się w sta­ry, po­ła­ta­ny ko­żuch i prze­pa­sał pa­sem.

– Czap­ki, na Boga! Z go­łym łbem nie moge się po­ka­zać, po­zna­ją – ją­kał.

Zna­la­zła sta­rą ba­ra­ni­cę, na­dział ją po uszy i wy­biegł na izbę.

Os4diOD. X 2 -

– Scho­waj­cie mnie do nocy Za­pła­cę ile chce­cie… Może w sto­do­le w zbo­żu…

– Jak­by szu­kah, znaj­dą wszę­dzie. Niech pan ucie­ka za sto­do­łę do lasu…

– Nie moge, nie mam już sił, gołe pola, zo­ba­czą za­nim do­bie­gnę… Co tu ro­bić? Wyj­rzyj­cie czy nie lecą! Stój! a je­śli mnie wy­dasz, kula w łeb. Cze­kaj, je­dy­ny ra­tu­nek, da­waj mo­tycz­kę, pój­dę z tobą ko­pać kar­to­fle! Pręd­ko! Przy­le­cą, będą py­ta­li, ni­ko­go nie wi­dzia­łaś! Chodź­my! Spiesz się, bo ci gna­ty po­ła­mię.

Opu­ści­ło ją prze­ra­że­nie, prze­cią­gnę­ła się tyl­ko i z pa­cie­rzem na roz­trzę­sio­nych war­gach, po­wró­ci­ła do prze­rwa­ne­go ko­pa­nia.

Strze­la­ni­na uci­chła, na­to­miast wzmo­gły się krzy­ki, ja­cyś lu­dzie bie­gli plan­tem ku po­cią­go­wi, któ­ry nie prze­sta­jąc gwiz­dać, zbli­żał się zwol­na do sta­cji; z okien wa­go­nów wid­nia­ły prze­ra­żo­ne twa­rze.

– Bę­dzie, co Bóg da – my­śla­ła ze spo­koj­ną re­zy­gna­cją. – Po rę­kach po­zna­ją – za­uwa­ży­ła.

Uma­zał je po­spiesz­nie w mo­krej zie­mi a twarz wy­tarł rę­ka­wem ko­żu­cha.

Chwi­le wlo­kły się zwol­na jak wiecz­ność, wy­raź­nie sły­sza­ła bi­cie jego ser­ca i krót­kie, rzę­żą­ce od­de­chy. Ko­pał au­to­ma­tycz­nie, cały prze­mie­nio­ny w uwa­gę.

– Nad­cho­dzą… żoł­nier­skie kro­ki… – szep­tał – pa­mię­taj, kula w łeb za wy­da­nie, a nie zdą­żę, za­tłu­ką cię to­wa­rzy­sze. Ja nie zbój! Wal­czy­my za wol­ność!… – za­szcze­kał zę­ba­mi kur­czo­wo przy­wie­ra­jąc do mo­ty­ki. – Są już na mo­ście!…

Ja­koż kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy po­ka­za­ło się na mos cie i za rzecz­ką. Po­su­wa­li się sze­ro­ką ławą z ka­ra­bi­na­mi go­to­wy­mi do strza­łu. Pro­wa­dził ich żan­darm.

– Hej, baba, gdzie ucie­kał czło­wiek w ru­basz­ce i bez czap­ki – któś krzyk­nął do niej.

– Nie wi­dzia­łam ni­ko­go – od­rze­kła bez wa­ha­nia. – Tyl­ko lu­dzie wra­ca­ją z jar­mar­ku.

– Jasz­czu­ko­wa – po­znał ją żan­darm. Mów­cie praw­dę, idzie o wiel­kie­go zbó­ja.

Obu­rzo­na wy­war­ła na nie­go gębę, że za­ma­chał ręką, roz­glą­da­jąc się bez­rad­nie.

– A może scho­wał się w krza­kach pod tym wiel­kim la­sem – za­wo­łał któś z plan­tu.

– Moł­czat, nie two­je dzie­ło! – zgro­mił go żan­darm i zwró­cił się z ca­łym pa­tro­lem ku la­som, czer­nie­ją­cym za do­mem Jasz­czu­ko­wej. Ma­sze­ro­wa­li pół­ko­lem, prze­trzą­sa­jąc krza­ki i strze­la­jąc co chwi­lę w po­wie­trze.

Jasz­czu­ko­wa dłu­go pa­trzy­ła za nimi, a kie­dy znik­nę­li w zmierz­chu i od­da­le­niu, za­bra­ła ko­szyk i obie mo­ty­ki, i rze­kła ści­szo­nym gło­sem:

– Już ich nie wi­dać. Niech pan wró­ci za rze­kę i ucie­ka z Bo­giem.

Od­wró­ciw­szy się szyb­ko, ru­szy­ła ku do­mo­wi i szła wol­no i na po­zór spo­koj­nie, cho­ciaż le­d­wie po­włó­czy­ła no­ga­mi, a ser­ce dziw nie pę­kło ze strasz­li­we­go dy­go­tu. I z tych wzru­szeń, obaw i nie­po­ko­jów, same łzy po­pły­nę­ły jej po zbla­dłej twa­rzy.

– Bie­do­ta! Żeby im cho­ciaż uciekł! – my­śla­ła, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, za­tro­skaw­szy się na­gle jego dolą. Jesz­cze nie mo­gła ze­brać my­śli. Tak na­gle wszyst­ko na nią spa­dło, że chwi­la­mi mia­ła to za przy kry sen. Ale nie, praw­dą było; na plan­cie ja­cyś lu­dzie la­ta­li na wszyst­kie stro­ny, po­ciąg stał pod sta­cją, gwiż­dżąc nie­ustan­nie, a z pod nie­da­le­kich la­sów raz po­raz grzmia­ły ka­ra­bi­no­we sal­wy. Na dro­dze za­trzy­my­wa­ły się wozy po­wra­ca­ją­ce z jar­mar­ku i gło­śno ura­dza­li lu­dzie, nie dba­jąc o deszcz.

We­szła do izby i rzu­ciw­szy mo­tycz­ki, nie wie­dzia­ła co zro­bić ze sobą.

Przy­wlókł się za nią Bu­kiet i jął ża­ło­śnie skom­leć.

– On się ino bro­nił, sie­ro­ta! Nie przez złość! – szep­nę­ła, pod­ty­ka­jąc psu mle­ka.

Pod­rzu­ci­ła ga­łę­zi na ko­min, że czer­wo­ny blask roz­świe­tlił izbę.

Na­raz strach stę­żył ją na ka­mień, a z pier­si wy­darł się jęk.

– Prze­cież to ja­kiś zbój! Za gar­dziel mnie chwy­cił i przy­mu­sił! Mat­ko świę­ta! 1 ogar­nię­ta dzi­ką, nie­ludz­ką trwo­gą mro­żą­cą krew, ucie­kła przed dom, w opłot­ki. Chcia­ło się jej le­cieć do lu­dzi, ale deszcz, bło­to, strze­la­ni­na i za­pa­da­ją­cy wie­czór, nie­co ją oprzy­tom­ni­ły. Już prze­stą­pi­ła z po­wro­tem próg sie­ni, gdy jej któś za­stą­pił dro­gę.

– Świę­ty Jó­ze­fa­cie ra­tuj! – za­wo­ła­ła, osła­nia­jąc się rę­ka­mi, jak­by przed cio­sem.

Zbieg stał przed nią i coś mó­wił, cze­go na ra­zie nie po­tra­fi­ła wy­ro­zu­mieć.

– Oca­li­li­ście mi ży­cie! – po­wtó­rzył ca­łu­jąc ją w rękę, że od­sko­czy­ła, ob­le­wa­jąc się ru­mień­cem. – Bóg wam za­płać za po­moc, do­rzu­cił ci­szej.

– Żeby ino nie po­wró­ci­li żan­dar­mi – wy­rze­kła, od­zy­sku­jąc pa­no­wa­nie nad sobą.

– Od­pocz­nę i za­raz pój­dę!… Daj­cie mi jeść… umie­ram z gło­du… – pro­sił go­rą­co.

– Ci­cho, Bu­kiet. Co ja tu dam? – kło­po­ta­ła się, otwie­ra­jąc do sza­fy.

Usiadł na pro­gu, nie ma­jąc sił po­su­nię­cia się da­lej i cięż­ko dy­sząc.

Na­kra­ja­ła mu chle­ba, po­da­ła ma­sło i ser, a wresz­cie przy­nio­sła ka­wał sło­ni­ny.

– Gdy­by­ście mie­li go­rzał­kę! –szep­nął nie­śmia­ło. – Strasz­nie mi zim­no – szczę­kał zę­ba­mi.

Wy­nio­sła z ko­mo­ry do­bre pół bu­tel­ki; wy­pił pra­wie jed­nym tchem i łap­czy­wie za­brał się do je­dze­nia.

Uspo­ko­jo­na zu­peł­nie, pa­trzy­ła w nie­go jak­by mat-czy­ne­mi ocza­mi, pod­ty­ka­jąc co­raz nowe ka­wa­ły chle­ba. A cho­ciaż pa­li­ła ją cie­ka­wość, mil­cza­ła, nie śmie­jąc o nic za­py­tać. Czu­wa­ła przy­tem nad nim, co chwi­la wy­glą­da­jąc przed dom i na­słu­chu­jąc. 1 przez ostroż­ność nie za­pa­li­ła lam­py ani do­rzu­ci­ła wię­cej do ko­mi­na, że tyl­ko przy sła­bym brza­sku do­ga­sa­ją­ce­go ognia wi­dzia­ła jego twarz mło­dą i pięk­ną, jeno strasz­nie wy­mi­ze­ro­wa­ną. Zęby mu bły­ska­ły bia­ło­ścią w war­gach jak bla­de ko­ra­le. Orli nos, czo­ło wy­so­kie, ob­le­pio­ne prze­po­co­ną ja­sną grzy­wą, da­wa­ły mu po­zór dra­pież­ne­go pta­ka. Mło­dy był, pra­wie dzie­ciuch bez­wą­sy.

– Ja­kiś pa­nicz ze dwo­ru! – prze­mknę­ło jej przez gło­wę, wzbu­dza­jąc więk­szy sza­cu­nek.

Po­ja­dał co­raz wol­niej, ręce za­czy­na­ły mu la­tać, pot spły­wał po twa­rzy, oczy dziw­nie męt­nia­ły, a i chleb upu­ścił na zie­mię i po­chy­lił się jak­by ze­mdlo­ny.

– Co panu jest? – str­wo­ży­ła się oli­rop­nie. – Trze­ba już iść! Mogą zaj­rzeć lu­dzie! Za­trzę­sła nim ze wszyst­kich sił, otwo­rzył oczy i coś za­beł­ko­taw­szy, usu­nął się na pod­ło­gę jak mar­twy.

– Jezu mi­ło­sier­ny! – wy­krzyk­nę­ła, za­ła­mu­jąc ręce i nie wie­dząc już co po­cząć. Roz­dy­go­ta­ła się, jak osi­czy­na, boć łada chwi­la mo­gli po­wró­cić z jar­mar­ku.

– Pra­wie bez du­szy! Niech kto wej­dzie i zo­ba­czy! Pa­nie, mu­si­cie już iści – wo­ła­ła mu do ucha nie po­ru­szył się na­wet. Chwy­ci­ła się za gło­wę, wy­bie­ga­jąc przed dom.

Wie­czór za­pa­dał ciem­ny, deszcz mżył co­raz gęst­szy, tur­ko­ta­ły wozy po­wra­ca­ją­cych z jar­mar­ku a po plan­cie i na sta­cji bie­ga­li lu­dzie z za­pa­lo­ne­mi po­chod­nia­mi.

– Zo­ba­czą go i wszyst­ko się wyda! O ja nie­szczę­śli­wa! Wy­wle­kę go na dro­gę i niech tam zdy­cha jak pies, zbój je­den – za­wrza­ła na­głą zło­ścią i, cho­ciaż przy­tem mio­tał nią strach, uczu­cia ludz­kie wzię­ły górę, że zno­wu się za­tro­ska­ła o nie­go.

Co ja z nim po­cznę? Gdzie go tu scho­wać? Dziw jej gło­wa nie pę­kła od my­śli po­śle­płych z trwo­gi a wi­ru­ją­cych pod czasz­ką za­mie­cią obaw, udrę­czeń i roz­pa­czy.

– Ra­tuj­cie świę­ci Anie­li, ra­tuj­cie! – Gruch­nę­ła w izbie przed ob­ra­za­mi, wy­bu­cha­jąc spa­zma­tycz­nym pła­czem zde­ner­wo­wa­nia.

Zbieg za­ję­czał cięż­ko a Bu­kiet, mio­ta­jąc się, jak osza­la­ły, jął na­szcze­ki­wać.

Ze­rwa­ła się gwał­tow­nie, jak­by już wie­dząc co ro­bić, gdyż, za­mknąw­szy drzwi ze sie­ni, na dro­gę, uję­ła ze­mdlo­ne­go pod pa­chy i po­sta­wi­ła na nogi.

– Żan­dar­mi idą, trze­ba się scho­waćl Prę­dzej! – trzę­sła nim, aż się prze­bu­dził.

– Rzuć­cie mnie gdzie za płot, niech zdech­nę, wszyst­ko mi jed­no! – za­szep­tał, zwi­sa­jąc jej bez­wład­nie w rę­kach, na szczę­ście wy­schnię­ty był na wiór, że po­tra­fi­ła go za­wlec do sto­do­ły i uło­ży­ła w są­sie­ku, przy­kry­wa­jąc sia­nem.

– Wro­ta od pola zo­sta­wię otwar­te!

Coś za­mru­czał i zno­wu za­snął snem śmier­tel­ne­go wy­czer­pa­nia.

W izbie Bu­kiet, ob­wą­chu­jąc próg, ja­koś dziw­nie skom­lał. Za­pa­li­ła lam­pę i krzyk­nę­ła:

– Mat­ko Naj­święt­sza!… Jesz­cze mi tego bra­ko­wa­ło! – Próg i ka­wał pod­ło­gi były po­wa­la­ne krwią. – Nowa bie­da! 1 na­wet nie wspo­mniał, że był ra­nio­ny! – wy­rze­kła, wy­my­wa­jąc śla­dy krwi. Po­ka­za­ło się, że i ręce mia­ła uwa­la­ne i ja­sny ka­ftan na pier­siach. To ją tak wy­pro­wa­dzi­ło z rów­no­wa­gi, że umyw­szy się i zmie­niw­szy ka­ftan, sia­dła pod ko­mi­nem i rzew­nie za­pła­ka­ła, skar­żąc się na swo­ją nie­szczę­śli­wą dolę.

– La­bo­ga, a jak się do­wie­dzą, że prze­cho­wu­ję | ja­kie­goś zbó­ja! – ze­rwa­ła się i pod gro­zą tego przy – pusz­cze­nia, go­to­wa już była le­cieć i choć­by za wło­sy wy­wlec go ze sto­do­ły na pole.

– A niech so­bie tam zdy­cha, co mi za mus nad­sta­wia­nia za nie­go kar­ku. Po­wie­dzie­li­by że trzy­mam z nim spół­kę. Prze­cież to ja­kiś nic do­bre­go,–

ju­rzy­ła się co­raz sil­niej wzbu­rzo­na. – Jesz­cze mnie w nocy za­rżnie albo ko­by­łę wy­pro­wa­dzi. A nie­chby się wy­da­ło, to jak amen w pa­cie­rzu we­zmą mnie do kry­mi­na­łu i go­to­wi osą­dzić na Sy­bir. Jezu mi­ło­sier­ny, – aż poty na nią wy­stą­pi­ły z prze­ra­że­nia. – Z po­cią­gu uszedł, do­bry to być musi pta­szek, a ja ta­kie­go jesz­cze ochra­niaml Co ja ro­bię nie­szczę­śli­wa? Trze­ba za­raz dać znać żan­dar­mom i po­wie­dzieć całą praw­dę, niech go so­bie za­bie­ra. Mam po­tem za cu­dze grze­chy po­ku­to­wać! Za karę, to jesz­cze go­to­wi mi za­brać go­spo­dar­kę! – wrza­ła co­raz na­mięt­niej i nie­na­wist­niej uspo­so­bio­na dla zbie­ga.

– Psa mi prze­trą­cił. 1 do cy­gań­stwa przed żan­dar­ma­mi przy­nie­wo­lil. Nie krew­niak mi ża­den, że­bym go ra­to­wa­ła. I prze­cież nie za wia­rę go tro­pią jak kie­dyś na­szych. Do­syć się przez nie­go naja­dłam stra­chu. A jak go zła­pią i za­czną ba­ta­mi do­pra­szać, to i mnie wyda! Niech so­bie we­zmą zbó­ja! Prze­cież nie grzech wska­zać złe­go czło­wie­ka. Do spo­wie­dzi pój­dę a pro­boszcz mnie roz­grze­szy.

Przę­dła rwą­ce się co chwi­la po­sta­no­wie­nia i ser­ce wa­li­ło jej przy tem jak mło­tem, a strach roz­trzą­sał do ostat­niej ko­stecz­ki. Cóż, kie­dy nie mo­gła się zde­cy­do­wać, bo z głę­bin su­mie­nia jęły się pod­no­sić wąt­pli­wo­ści, oba­wy, ja­kieś ci­che żale i głę­bo­kie, ko­bie­ce współ­czu­cie. Już okryw­szy się chust­ką zga­si­ła lam­pę i sta­nę­ła w pro­gu, spo­glą­da­jąc wskroś zgęsz­czo­nych mro­ków na oświe­tlo­ną sta­cję, już na­wet wy­szła przed opłot­ki na dro­gę.

– Po­wró­cą z jar­mar­ku a w domu ni­ko­go! – ucze­pi­ła się tej my­śli, za­wra­ca­jąc do izby. Dłu­go sta­ła na środ­ku, mio­ta­na cięż­ką we­wnętrz­ną wal­ką, wresz­cie zde­cy­do­wa­ła:

– Obu­dzę go, i niech so­bie za­raz idzie z pa­nem Bo­giem!

Roz­sro­ży­ła się na do­bre. Pę­dem po­bie­gła do sto­do­ły i na­chy­la­jąc się nad śpią­cym, za­czę­ła nim po­trzą­sać, bła­ga­jąc rzew­li­we­mi sło­wy, żeby jej nie gu­bił i za­raz so­bie po­szedł. Nie do­cze­kaw­szy się ry­chłej od­po­wie­dzi, po­chwy­ci­ła go wpół i chcia­ła wy­wlec na pole.

Prze­bu­dził się wresz­cie i dziw­nie roz­pła­ka­nym gło­sem za­bła­gał:

– Cho­ry je­stem! Mam go­rącz­kę! Daj­cie mi od­po­cząć! A je­śli mnie wy­da­cie, to z wa­szej cha­łu­py nie zo­sta­nie ka­mień na ka­mie­niu, – po­gro­ził pod­no­sząc się gwał­tow­nie. – Za parę go­dzin sam pój­dę. Zli­tuj­cie się na­de­mną. Nie mam sił! – jęk­nął, wa­ląc się z po­wro­tem, i dał się sły­szeć jak­by ci­chy, przy­tłu­mio­ny płacz.

– Niech pan śpi spo­koj­nie! – za­szep­ta­ła zu­peł­nie roz­bro­jo­na jego łka­niem.

Po­sta­ła jesz­cze czas ja­kiś, na­słu­chu­jąc nie­spo­koj­nych, go­rącz­ko­wych od­de­chów.

– Taka bie­do­ta, ostat­ka­mi sił się tar­ga, – li­to­wa­ła się, po­wra­ca­jąc do miesz­ka­nia. – Prze­śpi się i pój­dzie! Chwa­ła ci pa­nie! Wiem to, co on ta­kie­go zro­bił? A moźe z tych co się prze­ciw­ko Ca­ro­wi bun­tu­ją? Albo z ta­kich, któ­rzy kry­jo­mo na­ucza­ją po pol­sku i za to go prze­śla­du­ją! Z twa­rzy – to pa­trzy na | prze­bra­ne­go księ­dza!

Tknę­ło ją to przy­pusz­cze­nie, boć do­brze pa­mię­ta­ła cza­sy na­wra­ca­nia na pra­wo­sła­wie, kie­dy to zja­wia­li się prze­bra­ni księ­ża, nio­są­cy mę­czo­nym uni­tom sło­wa wy­trwa­nia.

– Niech go tam pan Je­zus osą­dzi, ja mu nie będę Ju­da­szem.

I pra­wie spo­koj­nie za­bra­ła się do wie­czor­nych ob­rząd­ków.

Wkrót­ce przy­je­cha­li z jar­mar­ku. Okse­nia, cała zzięb­nię­ta i prze­mo­czo­na do nit­ki, z ży­wo­ścią roz­po­wia­da­jąc no­wi­ny, roz­kła­da­ła na sto­le pie­nią­dze za gęsi.

– Có­że­ście tak dłu­go sie­dzie­li?

– Od sa­me­go Par­cze­wa je­cha­lim noga za nogą, dro­gi złe, bło­to po osie, a po­tem, przed samą na­szą sta­cją za­trzy­ma­li nas żan­dar­mi, że sta­lim z go­dzi­nę, re­wi­do­wa­li wszyst­kie wozy. Do­pie­ro Ja­rzą­bek po­wie­dział, o co to cho­dzi­ło.

– Skąd­że się on tam wziął? – Nie­mi­le ją do­tknę­ła ta wzmian­ka,

– Przy­szedł z żan­dar­ma­mi, ale cały czas stat przy nas i wszyst­ko roz­po­wie­dział.

– A tyś rada szcze­rzy­ła zęby. Ka­wa­ler w sam raz dla cie­bie, – do­rzu­ci­ła urą­gli­wie.

– Jak­że to mo­głam go od­pę­dzić? – tłu­ma­czy­ła się wy­stra­szo­na. – I lu­dzi się ze­bra­ło przy nas, bo po­wia­dał, jako ju­tro od świ­ta­nia zro­bią ob­ła­wę i na­pew­no go zła­pią…

– Ko­góż to szu­ka­ją? – spy­ta­ła moc­no po­draż­nio­na, jak­by o ni­czem nie wie­dząc.

Dziew­czy­na za­czę­ła od po­cząt­ku, lecz Jasz­czu­ko-wa, nie­do­czel­caw­szy się i po­ło­wy tej hi­stor­ji, spiesz­nie wy­bie­gła w po­dwó­rze.

Mi­ko­ła do­brze na­pi­ty, wła­śnie się był swo­im zwy­cza­jem pra­wo­wał z koń­mi.

– Bi­łem cię? Nie bi­łem, to stój spo­koj­nie i cze­kaj na ob­rok. Cze­go kwi­czysz? – zwró­cił się do źre­bra­ka. – Bu­łecz­ki chcesz sie­ro­to? Za­raz ci daml Go­spo­dy­ni nie ka­za­ła cię brać, tom ci przy­wiózł z jar­mar­ku ku­kieł­kę. Za­raz, nie na­przy­krzaj się, niech no znaj­dę…

Jasz­czu­ko­wa przy­nio­sła sia­na i zło­żyw­szy je ko­by­le za dra­bi­nę, sama rów­nież wcią­gnę­ła wóz na bo­isko, sto­do­łę za­mknę­ła i klucz scho­wa­ła do kie­sze­ni.

– Spiesz się! Graj­dasz się a w miej­scu sto­isz! – krzyk­nę­ła do staj­ni.

– A dyć się spie­szę, adyć w dyr­dy la­tam, – huk­nął się o drzwi. – Psia… za­raz, nie pali się… sia­na za­ło­żę, wody przy­nio­sę, wóz wto­czę, na wszyst­ko przyj­dzie czas, – mam­ro­tał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: