Oscypek Przeznaczenia - ebook
Zofia, dla której liczą się tylko fakty, i Janek, żyjący w rytmie górskich legend. Ich światy dzieli wszystko, lecz łączy... przypadkowo kupiony oscypek z tajemniczą przepowiednią. Zmuszeni do współpracy, podążają krętą ścieżką pełną zagadek, od krakowskich archiwów po tatrzańskie szczyty. Czy logiczna archiwistka i charyzmatyczny góral odkryją sekret starego sera? A może w tej podróży przez Polskę znajdą coś znacznie cenniejszego – siebie nawzajem? Pełna humoru i ciepła opowieść o tym, że czasem los (lub góralska babcia) ma własne plany, a prawdziwy skarb kryje się tam, gdzie najmniej się go spodziewamy.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 309 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cisza. Taka specyficzna cisza, która nie jest jedynie brakiem dźwięku, ale substancją samą w sobie – gęsta, przesycona zapachem starego papieru, kurzu osiadłego przez dekady, wyschniętego kleju introligatorskiego i ledwo wyczuwalną, słodkawą nutą rozkładającej się celulozy. Unosiła się pod wysokim, łukowatym sufitem, odbijała od rzędów monumentalnych, ciemnych regałów z drewna, które pięły się aż pod sklepienie, wypełnionych po brzegi opasłymi tomami, teczkami i rulonami kryjącymi w sobie światy minione. Światło, wpadające przez wysokie, gotyckie okna od strony zachodniej, było już zmęczone, złociste, krojące mrok długimi, leniwymi pasami, w których wirowały miriady drobinek kurzu niczym mikroskopijne galaktyki. W normalny dzień o tej porze słychać byłoby jeszcze szelest przewracanych kart, skrzypnięcie odsuwanego krzesła czy stłumiony kaszel badacza pochylonego nad manuskryptem. Ale dziś, w piątkowe późne popołudnie, większość pracowników już opuściła swoje stanowiska, zostawiając królestwo map niemal wyłącznie we władaniu Zofii Tarnowskiej.
Zofia siedziała przy jednym z masywnych, dębowych stołów, których powierzchnia nosiła blizny po setkach lat użytkowania – rysy, plamy atramentu, wgłębienia pozostawione przez łokcie pokoleń historyków i archiwistów. Jej postawa była uosobieniem skupienia i precyzji. Proste plecy, idealnie dopasowana, grafitowa garsonka o surowym kroju, włosy spięte w ciasny, gładki kok na karku, odsłaniający smukłą szyję i drobne uszy. Żadnych zbędnych ozdób, poza dyskretnym, srebrnym zegarkiem na nadgarstku. Jej dłonie, odziane w cienkie, białe rękawiczki, poruszały się z płynną pewnością nad rozłożoną przed nią mapą. Był to jeden z XVIII-wiecznych planów okolic Krakowa, wykonany tuszem na grubym, pożółkłym papierze czerpanym, z delikatnymi, akwarelowymi podmalówkami oznaczającymi lasy i rzeki.
Z chirurgiczną dokładnością porównywała detale mapy z opisem w systemie katalogowym otwartym na ekranie laptopa stojącego obok. Jej palec w rękawiczce wodził po wyblakłych liniach dróg, zatrzymując się przy łacińskich nazwach wiosek, których część już dawno nie istniała lub zmieniła swoje miana. Czasem sięgała po dużą lupę o mosiężnej oprawie, by przyjrzeć się szczególnie drobnym szczegółom – sygnaturze kartografa ukrytej w rogu, herbowi szlacheckiemu zdobiącemu kartusz, czy miniaturowemu rysunkowi wiatraka na wzgórzu. W jej ruchach nie było pośpiechu, jedynie metodyczność i głęboki szacunek dla obiektu, z którym pracowała. Mapa nie była dla niej jedynie historycznym artefaktem; była świadectwem, zapisem czasu, zmaterializowaną logiką przestrzeni minionej epoki. Podziwiała kunszt wykonania, precyzję linii, elegancję liternictwa – wszystko to, co było mierzalne, konkretne i poddające się naukowej analizie.
Jej własne stanowisko pracy było przedłużeniem jej osobowości. Laptop ustawiony pod idealnym kątem, ołówki zatemperowane i ułożone równolegle w metalowym kubku, stosiki kartek katalogowych wyrównane co do milimetra, nawet zszywacz i dziurkacz stały na wyznaczonych miejscach, jakby były częścią jakiejś minimalistycznej instalacji artystycznej. Porządek nie był dla Zofii wyborem, był koniecznością, sposobem na zapanowanie nad chaosem świata – zarówno tym zewnętrznym, jak i tym, który czasem czuła czający się gdzieś głęboko w niej samej.
Właśnie ten pedantyczny ład czynił kontrast z sąsiednim biurkiem jeszcze bardziej rażącym. Należało ono do Marka, młodszego stażem archiwisty, którego entuzjazm dorównywał jedynie jego skłonności do dezorganizacji. Biurko Marka wyglądało jak pobojowisko po przejściu tornada papierów. Stosy książek grożące zawaleniem, luźne kartki z notatkami pokrywające każdy wolny centymetr, trzy kubki po kawie w różnym stadium zaschnięcia, a na samym szczycie jednej z papierowych wież – niczym wisienka na torcie absurdu – spoczywała książka.
Zofia zauważyła ją już wcześniej, ale teraz, gdy podniosła wzrok znad mapy, by na chwilę rozprostować kark, jej spojrzenie zatrzymało się na niej dłużej. Było to wydanie kieszonkowe, z okładką tak krzykliwą i ckliwą, że aż bolały oczy. Przedstawiała muskularnego mężczyznę o rozwianym włosie (prawdopodobnie jakiegoś Szkota lub wikinga, sądząc po kraciastym pledzie nonszalancko przerzuconym przez tors) obejmującego namiętnie kobietę w powłóczystej sukni na tle zamglonego zamku i zachodzącego słońca. Tytuł, wypisany złotymi, zawijanymi literami, głosił coś w stylu "Płomień Serca w Dolinie Wrzosów". Zofia poczuła lekkie, nieprzyjemne skurczenie w żołądku. Przez chwilę zastanawiała się, jakim cudem ten manifest złego gustu i intelektualnej miałkości znalazł się w szacownych murach Archiwum Map Biblioteki Jagiellońskiej. Czy Marek czytał to w przerwach? Czy może używał jako podstawki pod kubek? Niezależnie od odpowiedzi, sama obecność tego obiektu w tym miejscu wydawała jej się profanacją.
Ostrożnie, jakby dotykała czegoś zakaźnego, zdjęła białą rękawiczkę, sięgnęła po książkę koniuszkami palców i delikatnie przełożyła ją na bardziej stabilną część biurka Marka, starając się nie naruszyć kruchej równowagi papierowej konstrukcji. Jej usta wykrzywił ledwo zauważalny grymas niesmaku. Te wszystkie historie o wielkich namiętnościach, przeznaczeniu, duszach bliźniaczych odnajdujących się na przekór losowi... Były dla niej równie prawdopodobne i sensowne jak opowieści o smoku wawelskim czy kwiecie paproci. Życie, jak wielokrotnie się przekonała, było serią faktów, przypadków i logicznych konsekwencji. Miłość? To skomplikowany proces biochemiczny, często mylony z zauroczeniem lub potrzebą bezpieczeństwa, a w najlepszym razie – udany kompromis między dwiema niedoskonałymi jednostkami. Tyle. Reszta to bajki dla naiwnych.
– O, jeszcze pani została, pani Zofio? – Głos Marka, jak zwykle nieco zbyt głośny w tej świątyni ciszy, wyrwał ją z zamyślenia. Pojawił się nagle w przejściu między regałami, z naręczem kolejnych teczek, które wyglądały, jakby miały za chwilę wysypać mu się z rąk. Miał na sobie lekko pogniecioną koszulę, a jego jasne włosy sterczały we wszystkie strony, jakby przed chwilą przeczesał je palcami w geście frustracji lub roztargnienia.
– Kończę opis tej osiemnastowiecznej mapy okolic Lanckorony – odpowiedziała Zofia chłodno, ale uprzejmie, wracając do pracy i ponownie zakładając rękawiczkę. Jej ton nie zachęcał do dalszej konwersacji.
– A, Lanckorona! Piękne miejsce, takie... romantyczne – westchnął Marek, odkładając teczki z hukiem na swoje zawalone biurko, co niemal spowodowało lawinę. Zauważył przestawioną książkę. – O, widzę, że zainteresował panią mój najnowszy nabytek czytelniczy? "Płomień Serca..." Niezła jazda, powiem pani. Facet jest hrabią, ale udaje zwykłego górala, żeby sprawdzić, czy ona pokocha go naprawdę, a nie dla tytułu!
Zofia uniosła brew. Ledwo zauważalnie, ale jednak. Nie skomentowała fabuły, czując, że jakakolwiek odpowiedź byłaby stratą czasu i tlenu.
– Niektórzy lubią takie historie – stwierdziła tylko, skupiając wzrok na delikatnym rysunku kościółka na mapie.
– No pewnie! Trochę fantazji jeszcze nikomu nie zaszkodziło – zaśmiał się Marek, próbując zrobić porządek na biurku, co polegało głównie na przesunięciu jednej sterty papierów na drugą. – Czasem myślę, że w tych starych mapach też kryją się jakieś romantyczne historie, tajemnice kochanków, ukryte skarby... Co pani o tym myśli?
Zofia zamknęła na moment oczy, jakby odmawiając krótką modlitwę o cierpliwość. Następnie otworzyła je i spojrzała na Marka z wyrazem twarzy, który był mieszanką pobłażania i absolutnego braku zrozumienia.
– Myślę, panie Marku – powiedziała powoli, starannie dobierając słowa – że mapy kryją w sobie przede wszystkim informacje o topografii, granicach administracyjnych, sieciach komunikacyjnych i rozwoju osadnictwa. Są fascynującym źródłem wiedzy historycznej i geograficznej. – Zrobiła krótką pauzę, pozwalając, by jej słowa zawisły w cichym powietrzu archiwum. – Wszelkie inne interpretacje pozostawiam autorom książek takich jak ta. – Wskazała podbródkiem na "Płomień Serca w Dolinie Wrzosów". – To ich dziedzina. Bajkopisarstwo.
Marek spojrzał na nią przez chwilę, chyba nie do końca pewien, czy to komplement, czy obelga. Wzruszył ramionami.
– No tak, pewnie ma pani rację. Fakty to fakty. Ale i tak fajnie czasem pomarzyć. Dobra, ja już lecę, miłego weekendu, pani Zofio! – Założył plecak i zniknął równie szybko, jak się pojawił, zostawiając za sobą lekki powiew chaosu i zapach taniej wody kolońskiej.
Zofia przez chwilę patrzyła na pusty korytarz między regałami. Westchnęła cicho, niemal bezgłośnie. Marzenia. Romantyczne historie. Ukryte skarby. Uśmiechnęła się lekko, cynicznie. Jedynym skarbem, jakiego oczekiwała, była precyzyjnie wypełniona karta katalogowa i świadomość dobrze wykonanej pracy. Wróciła do swojej mapy Lanckorony, do świata linii, nazw i dat – świata logicznego, przewidywalnego i, co najważniejsze, prawdziwego. Delikatnie przesunęła palcem w rękawiczce po znaku wodnym widocznym pod światło. Przynajmniej papier nie kłamał. A to już było coś. Coś pewnego w tym niedorzecznym świecie.
------------------------------------------------------------------------
Kazimierz wieczorową porą tętnił innym życiem niż dostojne Stare Miasto. Powietrze, nasycone zapachem pieczonych zapiekanek z Placu Nowego, mieszało się z wonią kawy, słodkich wypieków i ulotnym aromatem starych murów. Zamiast turystycznego gwaru Rynku Głównego, słychać tu było bardziej intymny szmer rozmów dobiegający z licznych knajpek i barów, śmiech studentów, czasem melancholijne tony klarnetu lub akordeonu, przypominające o dawnej, żydowskiej duszy tej dzielnicy. Brukowane uliczki, oświetlone ciepłym, nieco mglistym światłem latarni, miały w sobie jakąś niedopowiedzianą tajemnicę.
Zofia szła przez ten labirynt zaułków z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, doceniała historyczną tkankę Kazimierza, jego autentyczność i artystyczną atmosferę, tak różną od sterylnego piękna niektórych odrestaurowanych części Krakowa. Z drugiej – właśnie ta atmosfera, sprzyjająca romantycznym spacerom i spotkaniom we dwoje, wydawała jej się dziś wyjątkowo niestosowna, wręcz ironiczna w kontekście celu jej wieczornego wyjścia. Randka. Słowo, które w jej osobistym leksykonie kojarzyło się głównie z serią rozczarowań, niezręcznych rozmów i źle ulokowanych nadziei.
Dotarła do niewielkiej kawiarni ukrytej w podwórzu jednej ze starych kamienic. Miejsce było dokładnie takie, jak sugerowały zdjęcia w aplikacji randkowej – "klimatyczne". Co w praktyce oznaczało: półmrok rozświetlony jedynie blaskiem świec w słoikach i lamp z abażurami z frędzlami, ściany z surowej cegły ozdobione czarno-białymi fotografiami przedwojennego Kazimierza, ciężkie, drewniane stoły i eklektyczny zbiór krzeseł oraz foteli, które najlepsze lata miały już dawno za sobą. W powietrzu unosił się zapach mocnej kawy i czegoś słodkiego, prawdopodobnie szarlotki. Z głośników sączył się cichy, nieco smętny jazz. Idealne miejsce na intymną rozmowę, pod warunkiem, że miało się z kim i o czym rozmawiać.
Rozejrzała się dyskretnie. Mężczyzna, z którym była umówiona – Tomasz, lat trzydzieści cztery, "manager projektów w międzynarodowej korporacji", jak głosił jego profil – już czekał przy stoliku w rogu. Pomachał do niej z entuzjazmem, który Zofia uznała za nieco przesadny. Podeszła, starając się przywołać na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania. Miała na sobie prostą, ciemnozieloną sukienkę z dobrej jakości materiału i eleganckie, skórzane botki na niskim obcasie – strój starannie dobrany, by wyglądać dobrze, ale nie zdradzać nadmiernego zaangażowania.
– Zofia? Tomasz. Nareszcie! – poderwał się z krzesła, wyciągając rękę. Jego uścisk był zbyt mocny, jakby chciał zademonstrować pewność siebie. Był wyższy niż na zdjęciach, ubrany w garnitur, który być może miał wyglądać na drogi, ale był odrobinę za ciasny w ramionach. Włosy miał starannie ułożone na żel, a na nadgarstku błyszczał zegarek o ostentacyjnie dużej tarczy. – Świetnie wyglądasz. Zupełnie jak na zdjęciu, tylko... bardziej realnie! – zaśmiał się nerwowo.
Zofia wymusiła lekki uśmiech. – Dziękuję. Ciebie też łatwo było rozpoznać.
Usiadła, rozglądając się po wnętrzu z miną historyka sztuki oceniającego prowincjonalne muzeum. Tomasz natychmiast zaczął mówić. I mówił. Mówił o swoim dniu w pracy, o ważnym projekcie, który właśnie "dowoził", o problemach z zespołem ("ludzie są teraz tacy roszczeniowi, wiesz?"), o swoich planach na weekend (miał jechać na "event integracyjny", co brzmiało równie ekscytująco jak czyszczenie fug w łazience), o swoim nowym samochodzie (oczywiście leasingowanym, ale "świetna rata"), o siłowni, na którą chodził trzy razy w tygodniu.
Zofia słuchała, a raczej udawała, że słucha. Potakiwała w odpowiednich momentach, zadawała zdawkowe pytania ("Naprawdę?", "To ciekawe..."), które miały podtrzymać iluzję rozmowy, ale jej umysł dryfował gdzie indziej. Analizowała jego gesty (zbyt zamaszyste), ton głosu (zbyt głośny), dobór słów (zbyt dużo korporacyjnego żargonu). Zastanawiała się, czy wszyscy mężczyźni z aplikacji randkowych przechodzą jakiś tajny kurs autoprezentacji, który polega głównie na wygłaszaniu niekończących się monologów na własny temat. Zamówiła czarną kawę, on – podwójne espresso, "bo musi mieć kopa po ciężkim dniu". Kawa była dobra, mocna i gorzka. Pasowała do jej nastroju.
W pewnym momencie, gdy Tomasz zrobił krótką pauzę, by zaczerpnąć tchu (lub napić się espresso jednym haustem), Zofia postanowiła spróbować skierować rozmowę na inne tory.
– Wspominałeś w profilu, że interesujesz się historią Krakowa – powiedziała, starając się nadać głosowi nutę autentycznego zaciekawienia. – To również moja pasja, zawodowo i prywatnie.
Twarz Tomasza rozjaśniła się. – O tak! Historia to moja koników! Zwłaszcza Kraków. Uwielbiam to miasto. Tyle tu zabytków, legend... Chodźmy na przykład na Wawel. Wiesz, że pod katedrą pochowany jest Kazimierz Wielki, ten co zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną? Niesamowita postać. I podobno jego duch wciąż przechadza się po krużgankach, szukając Esterki! Sam widziałem kiedyś taką mglistą postać podczas nocnego zwiedzania...
Zofia zamarła z filiżanką w pół drogi do ust. Poczuła znajome ukłucie irytacji zmieszanej z rezygnacją. Po pierwsze, Kazimierz Wielki, choć istotnie pochowany na Wawelu, nie był tym królem od "Polski murowanej" – to przypisuje się raczej jego ojcu, Władysławowi Łokietkowi, a sam Kazimierz kontynuował dzieło na znacznie większą skalę. Po drugie, legenda o duchu szukającym Esterki była popularna, ale raczej wśród tanich przewodników i turystów spragnionych sensacji, a nie kogoś, kto "interesuje się historią". A po trzecie – nocne zwiedzanie Wawelu z duchami? Serio?
Zastanawiała się przez ułamek sekundy, czy warto reagować. Czy po prostu przytaknąć, uśmiechnąć się i pozwolić mu dalej snuć te historyczne fantasmagorie? Ale jej wewnętrzny archiwista, strażnik faktów i chronologii, nie mógł tego znieść. To było silniejsze od niej.
– Cóż – zaczęła powoli, odstawiając filiżankę z precyzyjnym stuknięciem o spodek. – Z tym murowaniem Polski to nieco bardziej skomplikowane, historycy przypisują początki tego procesu raczej Łokietkowi, choć Kazimierz faktycznie rozwinął fortyfikacje i budownictwo miejskie na niespotykaną skalę. A jeśli chodzi o pochówek, to owszem, sarkofag Kazimierza Wielkiego znajduje się w katedrze wawelskiej i jest arcydziełem sztuki gotyckiej. Natomiast co do ducha Esterki... – zawahała się, szukając najbardziej dyplomatycznego sformułowania. – Jest to jedna z wielu barwnych legend krakowskich, aczkolwiek bez potwierdzenia w poważnych źródłach historycznych. A nocne zwiedzanie Wawelu, o ile mi wiadomo, jest organizowane sporadycznie i raczej nie obejmuje spotkań z królewskimi zjawami.
Powiedziała to spokojnym, rzeczowym tonem, tym samym, którego używała, wyjaśniając studentom zawiłości datowania średniowiecznych dokumentów. Nie było w tym złośliwości, jedynie potrzeba sprostowania nieścisłości.
Efekt był natychmiastowy. Entuzjazm Tomasza zgasł jak zdmuchnięta świeca. Patrzył na nią przez chwilę z lekko opadniętą szczęką, a na jego twarzy malowało się zmieszanie przechodzące w urazę.
– Aha – bąknął w końcu. – No tak. Ty się pewnie znasz lepiej, w końcu pracujesz w... bibliotece, tak?
– W Archiwum Map Biblioteki Jagiellońskiej – sprecyzowała Zofia, czując, jak resztki nadziei na udany wieczór ulatują niczym kamfora.
Rozmowa po tym incydencie zupełnie straciła impet. Tomasz stał się wyraźnie bardziej zamknięty w sobie, odpowiadał półsłówkami, unikał jej wzroku. Zofia również nie próbowała już ratować sytuacji. Siedzieli przez chwilę w niezręcznej ciszy, przerywanej jedynie dźwiękami jazzu i stukaniem filiżanek przy sąsiednich stolikach. W końcu Tomasz spojrzał na swój ostentacyjny zegarek.
– Robi się późno – stwierdził. – A ja jutro znowu zasuwać muszę od rana. Trzeba dowieźć ten projekt.
– Rozumiem – odparła Zofia z ulgą. – Ja również powinnam już iść.
Zapłacili rachunek (Tomasz zaproponował, że zapłaci, ale Zofia stanowczo nalegała na podział kosztów), pożegnali się przed kawiarnią zdawkowym "do zobaczenia", które oboje wiedzieli, że jest kłamstwem.
Zofia ruszyła z powrotem przez oświetlone uliczki Kazimierza. Tym razem jednak nie zwracała uwagi na romantyczną atmosferę. Czuła jedynie zmęczenie i lekką irytację. Dlaczego w ogóle traciła czas na takie spotkania? Czy naprawdę wierzyła, że wśród tych wszystkich profili, starannie wykreowanych wirtualnych tożsamości, znajdzie kogoś, z kim mogłaby nawiązać prawdziwą relację? Kogoś, kto nie tylko potrafiłby prowadzić rozmowę, ale także odróżniałby Władysława Łokietka od Kazimierza Wielkiego?
Westchnęła, wciągając w płuca chłodne, wieczorne powietrze. Może Marek i autorzy tych ckliwych romansideł mieli jednak trochę racji? Może faktycznie, w zderzeniu z rzeczywistością randkowania online, łatwiej było uciec w świat fantazji o szkockich hrabiach udających górali?
Nie. Skarciła się w myślach. To była głupia myśl, zrodzona ze zmęczenia i rozczarowania. Prawda była taka, że wolała już swoją uporządkowaną samotność, swoje mapy i książki, niż kolejną randkę z kimś, kto mylił historię z legendą i uważał monolog o własnych sukcesach za interesującą konwersację. Miłość, jeśli istniała, musiała być czymś więcej niż tylko biochemią czy kompromisem. Ale na pewno nie znajdzie jej w aplikacji randkowej ani w tanim romansidle. A już na pewno nie dziś wieczorem, na Kazimierzu, który nagle wydał jej się tylko zbiorem starych kamienic pełnych ludzi udających kogoś, kim nie są. Zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę domu, do swojego cichego, uporządkowanego mieszkania, które teraz wydawało jej się najbezpieczniejszą przystanią na świecie.
------------------------------------------------------------------------
Świat pulsował tu życiem w zupełnie innym rytmie niż ten zamknięty w murach krakowskich archiwów czy kawiarni. Zamiast ciszy przesyconej kurzem, powietrze wibrowało od śpiewu ptaków ukrytych w gęstwinie, szumu górskiego potoku toczącego swoje krystalicznie czyste wody po gładkich, omszałych kamieniach i delikatnego poszumu wiatru w koronach strzelistych świerków i jodeł. Słońce, stojące już dość wysoko na niemal bezchmurnym niebie, przesiewało się przez gęste igliwie, tworząc na ścieżce migotliwą mozaikę światła i cienia. Pachniało wilgotną ziemią, żywicą, budzącą się do życia roślinnością i tą niepowtarzalną, orzeźwiającą świeżością górskiego powietrza, która zdawała się oczyszczać płuca i myśli z każdym wdechem.
Szeroką, dobrze utrzymaną ścieżką wiodącą w głąb Doliny Strążyskiej, w stronę masywu Giewontu rysującego się w oddali jak skalny król, wędrowała niewielka grupa turystów. Była to zbieranina dość typowa dla zakopiańskich szlaków: rodzina z dwójką nieco znudzonych nastolatków, para w średnim wieku robiąca sobie selfie co pięćdziesiąt metrów, starszy pan o wyglądzie zaprawionego wędrowca i młoda kobieta w zdecydowanie zbyt modnych, białych adidasach, które już zdążyły pokryć się warstwą błota. Mimo różnic w wieku, kondycji i ekwipunku, łączyło ich jedno – osoba, która prowadziła ich przez ten malowniczy krajobraz.
Jan Gąsienica (lat około trzydziestu) poruszał się na czele grupy z lekkością i pewnością człowieka urodzonego w górach. Był wysoki i smukły, ale w jego postawie i ruchach czuć było siłę i zwinność. Ubrany był praktycznie, ale z wyraźnym, lokalnym sznytem. Dobrej jakości, solidne buty trekkingowe pewnie stąpały po kamieniach i korzeniach. Na nogach miał wygodne spodnie turystyczne, a na górze techniczną koszulkę i lekki softshell w stonowanym, zielonym kolorze, na którego piersi widniał dyskretnie wyhaftowany wzór parzenicy. Głowę chronił przed słońcem tradycyjny, filcowy kapelusz góralski z muszelkami i małym piórkiem, noszony jednak z pewną nonszalancją, która odbierała mu muzealny charakter. Spod kapelusza wymykały się kosmyki ciemnych, lekko kręconych włosów, a jego twarz, opalona i ogorzała od wiatru, była pełna energii i niemal chłopięcego uśmiechu. Oczy, bystre i niebieskie, lustrowały uważnie szlak przed nimi, ale co chwilę zerkały też na grupę, sprawdzając, czy wszyscy nadążają i dobrze się czują.
Właśnie zatrzymali się na niewielkiej polance, skąd roztaczał się pierwszy, bardziej otwarty widok na monumentalną, północną ścianę Giewontu. Szczyt, przypominający z tej perspektywy profil śpiącego rycerza, lśnił w słońcu.
– I spójrzcie ino tam! – Janek wskazał ręką w stronę góry, a jego głos, dźwięczny i z lekką, przyjemną dla ucha góralską nutą, bez trudu przebił się przez szum potoku. – Widzicie go? Nasz Śpiący Rycerz! Legenda powiada, że to nie zwykła skała, ale zaklęci wojowie króla Bolesława Chrobrego, co zasnęli wieki temu i czekają... Czekają, aż przyjdzie na Polskę wielka potrzeba, aż wróg stanie u bram. Wtedy się obudzą, zerwą z kamiennych łóżysk, a ich miecze znów zaiskrzą w słońcu, by bronić tej ziemi!
Opowiadał z pasją, jego oczy błyszczały, a gesty były żywe i ekspresyjne. Turyści słuchali zafascynowani, nawet nastolatki na chwilę oderwały wzrok od swoich telefonów. Starszy pan kiwał głową z uznaniem, a para robiła zdjęcia Jankowi na tle Giewontu.
– A co, jeśli oni już się kiedyś obudzili? – zapytał jeden z nastolatków, ku zaskoczeniu swoich rodziców.
Janek uśmiechnął się szeroko. – A kto to wie? Może i tak było? W czasie potopu szwedzkiego, albo jak Turcy pod Wiedeń podchodzili? Górale powiadają, że czasem w czasie burzy, jak pioruny biją w Giewont, słychać jakby tętent koni i szczęk oręża... Ale żeby się obudzili na dobre, to musi być naprawdę źle. Lepiej, żeby spali spokojnie, co nie? – puścił do nich oko, a grupa roześmiała się.
– Pięknie pan opowiada – powiedziała kobieta z pary robiącej selfie. – Lepiej niż w tych przewodnikach pisanych!
– Bo ja wam nie opowiadam tego, co wyczytane, ino to, co mi dziadek opowiadał, a jemu jego dziadek – odparł Janek z prostotą. – W górach historie żyją naprawdę, trzeba tylko umieć słuchać. No, ale dość stania! Ruszamy dalej, jeszcze kawałek do Siklawicy, piękny wodospad, zobaczycie!
Grupa ruszyła za nim. Szli teraz węższą ścieżką, bliżej potoku. Janek zwolnił kroku, by iść obok młodej kobiety w białych adidasach, która wyraźnie zaczynała odstawać.
– Wszystko w porządku? – zapytał cicho, z troską w głosie. – Te buty chyba nie bardzo na kamienie, co? Trza uważać.
– Trochę... ślisko – przyznała kobieta, lekko się czerwieniąc. – Nie sądziłam, że będzie aż tak... górzyście.
– Spokojnie, damy radę – uśmiechnął się Janek dodając jej otuchy. – Jakby co, to się mnie trzymać. Najważniejsze to patrzeć pod nogi i stąpać pewnie. Góry lubią ostrożnych.
Właśnie w tym momencie starszy pan idący tuż przed nimi potknął się na wystającym korzeniu, którego nie zauważył, zapatrzony w koronę potężnego świerka. Stracił równowagę i zachwiał się niebezpiecznie w stronę kamienistego brzegu potoku. Kobieta w adidasach krzyknęła cicho. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Janek, który był tuż obok, wykonał błyskawiczny, niemal instynktowny ruch. Jedną ręką złapał mocno starszego pana za ramię, stabilizując go, a drugą przytrzymał go w pasie, zapobiegając upadkowi. Wszystko trwało może dwie sekundy.
– Ho, ho! Ostrożnie, panie Stanisławie! – powiedział Janek spokojnie, choć jego mięśnie przez chwilę były napięte. – Ten korzeń tu zawsze figle płata. Cały pan? Nic się nie stało?
Starszy pan, lekko oszołomiony, ale cały, oparł się na ramieniu Janka, łapiąc oddech. – Cały, cały... Dziękuję, panie Janku. Refleks godny ratownika TOPR-u! Ależ bym się wykąpał w tym potoku... brrr!
– Od kąpieli to my mamy termy – zaśmiał się Janek, puszczając go delikatnie, gdy upewnił się, że pan Stanisław stoi stabilnie. – A w potoku woda zimna jak lód, nawet latem. Trzeba uważać. Chodźmy powoli, już niedaleko.
Grupa ruszyła dalej, tym razem nieco ostrożniej. Wszyscy patrzyli na Janka z jeszcze większym podziwem. Nie tylko potrafił pięknie opowiadać i znał góry jak własną kieszeń, ale miał też refleks i siłę, by zapewnić im bezpieczeństwo. Bił od niego spokój, pewność siebie i jakaś naturalna, niewymuszona charyzma, która sprawiała, że ludzie czuli się przy nim dobrze i bezpiecznie. Był częścią tych gór, tak samo jak potok, drzewa i skały, a jednocześnie potrafił dzielić się ich pięknem i tajemnicą z innymi, otwierając przed nimi świat tak różny od ich codzienności.
Janek szedł dalej na czele, znów z lekkim uśmiechem na twarzy, nucił cicho pod nosem jakąś góralską melodię. Kochał tę pracę, kochał te góry. Nawet jeśli czasem turyści zadawali dziwne pytania albo przychodzili na szlak w nieodpowiednich butach, czuł satysfakcję, mogąc pokazać im choć skrawek tego, co dla niego było całym życiem. A widok Giewontu, śpiącego rycerza na straży Tatr, zawsze napawał go dumą i jakimś trudnym do określenia spokojem. Tak, to było dobre życie. Proste, czasem trudne, ale prawdziwe. Zupełnie inne niż to, które zostawił za sobą w dolinach.
------------------------------------------------------------------------
Drewniany dom Gąsieniców stał nieco na uboczu, z dala od zgiełku Krupówek, na łagodnym stoku wzgórza, skąd roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na panoramę Tatr – od Giewontu aż po poszarpane granie Orlej Perci. Był to budynek wzniesiony z potężnych, świerkowych płazów, z dachem krytym gontem, który przez lata nabrał srebrzystej patyny, i z misternymi zdobieniami ciesielskimi – _rysiami_ i _pazdiorami_ – świadczącymi o kunszcie dawnych mistrzów. Z komina unosił się leniwie siwy dym, niosąc ze sobą charakterystyczny, słodkawy zapach wędzonego drewna bukowego, który mieszał się z aromatem ziół rosnących w małym ogródku i świeżością płynącą od pobliskiego lasu.
Janek wszedł do środka przez niskie, rzeźbione drzwi, zdejmując swój góralski kapelusz i przeczesując palcami wilgotne od potu włosy. W sieni, gdzie wisiały stare narty, ciupagi i baranie kożuchy, zrzucił buty trekkingowe i plecak. Od razu otoczyła go atmosfera domowego ciepła – specyficzna mieszanka zapachów gotowanego jedzenia, suszonych grzybów i właśnie tego wszechobecnego dymu z wędzarni. Z obszernej, głównej izby, której centrum stanowił potężny, bielony piec kaflowy, dobiegały stłumione dźwięki – miarowe stukanie i ciche rozmowy.
Wszedł tam, witając się głośnym „Hej!”. Izba była sercem domu – z masywnym, drewnianym stołem, ławami wyścielanymi barwnymi, wełnianymi kilimami, świętymi obrazami na ścianach i półkami uginającymi się pod ciężarem ceramicznych naczyń i pamiątek. W jednym końcu izby, bliżej pieca, urządzono niewielki warsztat serowarski. To właśnie tam krzątał się teraz jego dziadek, Jędrzej Gąsienica.
Dziadek Jędrzej był mężczyzną postawnym, choć przygarbionym przez lata ciężkiej pracy. Jego twarz, poorana głębokimi zmarszczkami niczym tatrzańskie żleby, była pełna spokoju i godności. Ubrany był w proste, wełniane _portki_ góralskie i lnianą koszulę. W milczeniu, z precyzją wynikającą z dziesiątek lat praktyki, zajmował się wielkim, drewnianym cebrzykiem (_pucierką_), w którym znajdowała się ścięta masa serowa z owczego mleka. Właśnie oddzielał serwatkę, jego spracowane, ale wciąż silne dłonie poruszały się miarowo i pewnie.
– Hej, dziadku – przywitał się Janek, podchodząc bliżej. – Pomóc w czymś?
Dziadek podniósł na niego wzrok swoich jasnych, wyblakłych oczu, w których kryła się mądrość pokoleń. Uśmiechnął się lekko. – A witaj, Jasiek. Wróciłeś. Zmęczonyś? Jak tam turysty? Nie marudzili za bardzo?
– A gdzieby tam! Zachwyceni byli – odparł Janek, myjąc szybko ręce przy starym, miedzianym zlewie. – Nawet młodzież słuchała o Śpiącym Rycerzu. A pani jedna to mało co się w potoku nie skąpała, alem ją złapał. – Zaśmiał się, podwijając rękawy czystej koszuli, którą właśnie przyniósł ze swojej izdebki na poddaszu. – Dajcie, dziadku, pomogę przy ugniataniu.
Stanął obok dziadka i razem zaczęli pracować nad masą serową. Wyjmowali gorącą, parującą grudę sera z kadzi, ugniatali ją energicznie na drewnianej desce, by pozbyć się resztek serwatki i nadać jej odpowiednią elastyczność. Była to ciężka praca, wymagająca siły i wyczucia. Pracowali w milczeniu, w doskonałym porozumieniu, jakby przekazywali sobie myśli bez słów. Janek od dziecka uczył się tego rzemiosła, obserwując najpierw ojca, a potem dziadka. Choć wybrał inną ścieżkę – przewodnika i instruktora – szanował tradycję i lubił te chwile spędzone przy wspólnym warzeniu sera. Czuł wtedy więź z pokoleniami Gąsieniców, którzy robili to samo od niepamiętnych czasów.
W pewnym momencie drzwi do izby otworzyły się z impetem i stanęła w nich babcia Helena, żona Jędrzeja. Była kobietą drobną, ale pełną niespożytej energii. Jej siwe włosy splecione były w ciasny warkocz, a bystre, czarne oczy zdawały się lustrować wszystko dookoła. Ubrana była w ciemną spódnicę, białą bluzkę i tradycyjny, kwiecisty fartuch (_zapaskę_). W rękach trzymała koszyk pełen świeżo zerwanych ziół.
– A dyć jesteś nareszcie, mój Jasicku kochany! – zawołała na jego widok, a jej głos był dźwięczny i mocny. – Jużem myślała, że cię wilcy zjedli na tych strążyckich manowcach! Albo co gorsza, jaka turystka z miasta na męża upatrzyła!
Janek roześmiał się, przerywając na chwilę pracę. – A witajcie, babciu! Wilków nie było, a turystki jak na razie wszystkie grzecznie wróciły do pensjonatów. Same.
Babcia podeszła bliżej, stawiając koszyk na stole. Pogłaskała Janka po policzku z czułością, ale jej spojrzenie było badawcze. – Same, powiadasz... A szkoda! Taki chłopak jak ty, zdrowy, urodny, robotny... A ciągle sam jak ten palec albo kolek w płocie! Kiedy ty się w końcu ustatkujesz, co? Wnuków bym się już doczekała, prawnuków może nawet! A ty ino po tych górach łazisz i łazisz!
To była stała śpiewka babci Heleny. Kochała swojego wnuka nad życie, ale jego kawalerski stan spędzał jej sen z powiek. W jej świecie mężczyzna w wieku Janka powinien już mieć żonę, dzieci i własne gospodarstwo.
– Babciu, przecie wiecie, że ja mam czas – próbował się bronić Janek, wracając do ugniatania sera. – Jeszcze się trafi ta właściwa. Nie można tak na siłę.
– Na siłę nie, ale losowi trza czasem pomóc! – stwierdziła babcia z błyskiem w oku. – Patrz na dziadka! Jakby jego matka nie pogadała z moją matką na targu w Nowym Targu, to byśmy się może nigdy nie zeszli! A tak, tyle lat razem, dzieci odchowane, wnuki są... Tylko tyś mi został taki niezaopiekowany!
Dziadek Jędrzej, który do tej pory milczał, prychnął tylko znacząco, ale nie skomentował. Znał swoją żonę i wiedział, że dyskusje na ten temat nie mają sensu.
Janek i dziadek zaczęli teraz formować z elastycznej masy serowej charakterystyczne, wrzecionowate kształty oscypków, wciskając ser do rzeźbionych, dwuczęściowych foremek z drewna jaworowego (_oscypiorka_). Każda foremka nadawała serom niepowtarzalny wzór – geometryczne szlaczki, rozety, motywy roślinne. Była w tym precyzja i piękno rzemiosła.
– Piękne wychodzą dzisiaj – zauważył Janek, wyjmując z formy idealnie ukształtowany, biały oscypek. – Będą dobrze smakować po uwędzeniu.
– A będą, będą – mruknął dziadek. – Dobra mleko dały owce w tym roku.
Gotowe oscypki wkładali następnie do kadzi z solanką, gdzie miały spędzić kilka godzin, nabierając słonego smaku i twardości. Później trafią na drewniane półki do małej, przydomowej wędzarni, gdzie przez kilka dni będą dojrzewać w zimnym dymie z drewna bukowego, aż nabiorą złocistej barwy i charakterystycznego aromatu.
Babcia Helena krzątała się po izbie, szykując podwieczorek – chleb ze smalcem, bundz i kwaśne mleko. Co chwilę jednak zerkała na Janka z troską.
– Może byś tak na jaką zabawę poszedł wieczorem? Albo do karczmy? Z chłopakami się spotkał, rozejrzał... – zagadnęła znowu. – Tyle teraz ładnych dziewczyn przyjeżdża do Zakopanego. A i nasze góralki niektóre jeszcze wolne...
– Babciu... – westchnął Janek, ale w jego głosie nie było irytacji, raczej pobłażliwa czułość. – Porozmawiamy o tym kiedy indziej, dobrze? Teraz jestem głodny jak wilk po tej wycieczce.
– A dyć zaraz ci dam! – powiedziała babcia, stawiając przed nim talerz z grubą pajdą chleba. – Jedz, mój Jasicku, jedz. Siły ci trza. I rozumu... żebyś w końcu przejrzał na oczy i znalazł sobie jakąś porządną dziewczynę. Bo jak nie, to ja chyba sama będę musiała coś wymyślić... – mruknęła bardziej do siebie, a w jej oczach zapalił się dziwny, rezolutny błysk.
Janek, zajęty jedzeniem, nie zwrócił na to większej uwagi. Przyzwyczaił się do swatowskich zapędów babci. Nie wiedział jednak, że tym razem jej słowa były czymś więcej niż tylko pustą groźbą. W głowie energicznej góralki zaczął właśnie kiełkować pewien plan. Plan, który miał wkrótce wprawić w ruch lawinę zdarzeń, w której główną rolę odegrają pewna wróżka, przypadkowa pomyłka i... jeden wyjątkowy oscypek. Ale na razie nad domem Gąsieniców unosił się tylko spokojny dym z wędzarni, a życie zdawało się toczyć swoim zwykłym, górskim rytmem.
------------------------------------------------------------------------
Wspinaczka na trzecie piętro starej, secesyjnej kamienicy przy jednej z bocznych uliczek Starego Miasta zawsze była dla Zofii lekkim wyzwaniem – nie tyle fizycznym, ile mentalnym. Każdy stopień skrzypiących, drewnianych schodów zdawał się przybliżać ją do świata diametralnie różnego od jej własnego, uporządkowanego uniwersum. A przekroczenie progu mieszkania numer siedem było jak wejście do króliczej nory – tyle że zamiast Białego Królika, czekała na nią jej ciotka, Klementyna Tarnowska-Wicher.
Już na klatce schodowej czuć było charakterystyczny zapach mieszkania ciotki – nieuchwytną mieszankę terpentyny, oleju lnianego, kadzidełek o zapachu drzewa sandałowego i czegoś słodkiego, co mogło być albo perfumami, albo resztkami wczorajszego ciasta drożdżowego. Zofia nacisnęła zabytkowy dzwonek z mosiężną tabliczką, na której widniał fantazyjnie wykaligrafowany napis "K. Tarnowska-Wicher – Malarka Dusz". Po chwili w zamku zachrobotał klucz i drzwi otworzyły się z rozmachem.