Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Osiedle marzeń - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Osiedle marzeń - ebook

Szlaban, ochrona, kamery. Osiedle marzeń, gdzie każdy mógłby się czuć bezpiecznie, a jednak pewnego ranka ochroniarz odnajduje zwłoki Zuzanny, studentki dziennikarstwa i aktywistki, która wynajmowała tu mieszkanie z koleżankami. Do zbrodni przyznaje się sprzątająca na osiedlu Ukrainka, w zeznaniach nic się jednak się nie zgadza.
Z pozoru prosta sprawa zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Kto i dlaczego zabił Zuzannę? Czy wpływowy niegdyś polityk ma ukryty cel w wynajmowaniu mieszkań młodym i ładnym studentkom? Czy przeświadczony o własnej nieomylności administrator osiedla nie zaciera przypadkiem śladów? Dlaczego idealistyczna aktywistka spotykała się z chłopakiem nastawionym przede wszystkim na odhaczanie kolejnych szczebli na drabinie sukcesu? I jak to wszystko łączy się z potyczkami warszawskiej gangsterki?
Komisarz Jakub Mortka musi rozwikłać zagadkę, w której zderzają się polityka i przestępczość zorganizowana, seks i narkotyki, ambicje i aspiracje, tajemnice i pragnienia – a te bywają zabójcze. Do pomocy ma aspirantkę Suchocką, która kilka spraw wolałaby zostawić tylko dla siebie.
Osiedle marzeń jest idealnym przykładem, jak dobrze odmierzyć składniki: zagadkę kryminalną, warstwę obyczajową i życie osobiste postaci, by stworzyć smakowitą powieść.
Ewa Dąbrowska, Portal Kryminalny
Chmielarz to autor dużego talentu, który świetnie pożenił refleksję literacką z całkiem przyzwoitym (co cenię najbardziej!) poczuciem humoru i ironią.
Monika Długa, God save the book
Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65780-95-9
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Swi­tłana lu­biła je­rzyki. To bar­dzo po­ży­teczne ptaki. Oglą­dała ich pod­niebne tańce jesz­cze w domu, we Lwo­wie, na po­nu­rym blo­ko­wi­sku przy dworcu au­to­bu­so­wym. Le­żała w wy­so­kiej tra­wie, żu­jąc zie­lone źdźbło. Z od­dali do­cho­dził ją głos za­po­wia­da­jący ko­lejny kurs do Ki­jowa, Iwano-Fran­kiw­ska, Ode­ssy, a może na­wet dal­szych miast po­tęż­nego So­juza, który roz­lał się na jedną szó­stą po­wierzchni Ziemi i był – szcze­rze w to wie­rzyła jako dziecko – naj­po­tęż­niej­szym kra­jem na świe­cie. I nie ko­li­do­wała z tym prze­ko­na­niem na­wet pa­sąca się pod sa­mym blo­kiem ła­ciata krowa.

Jak oni to wszystko spie­przyli, uświa­do­miła so­bie na­gle Swi­tłana. Pa­mię­tała wciąż pierw­szy wy­jazd do Prze­my­śla. Do Pol­sz­czy. W 1991 lub 1992 roku. I myśl, która przy­szła do niej po prze­kro­cze­niu gra­nicy, po po­dróży z no­sem przy­le­pio­nym do szyby, po prze­chadzce wśród odra­pa­nych ka­mie­nic – że Po­lacy mieli wtedy jesz­cze go­rzej niż oni. Mo­gło być ina­czej. To Ukra­ina mo­gła być bo­gata, a Pol­ska biedna. I to Po­lki jeź­dzi­łyby na wschód sprzą­tać domy, a piękne ukra­iń­skie pa­nie pod­kła­da­łyby im psie kupy do to­re­bek. Mo­gło tak być.

Ale wszystko spie­przyli. Nie­na­wi­dziła ich za to.

Swi­tłana znała się na pta­kach. Kie­dyś le­piej, te­raz go­rzej. Skoń­czyła bio­lo­gię na lwow­skim uni­wer­sy­te­cie. Spe­cja­li­zo­wała się w gry­zo­niach, a kon­kret­nie w szczu­rach. Było to w pe­wien spo­sób pój­ście na ła­twi­znę, bo po­dwórka na lwow­skim sta­rym mie­ście do­star­czały mnó­stwo ma­te­riału ba­daw­czego. Nie mu­siała pro­wa­dzić ba­dań te­re­no­wych w za­pa­dłych wio­skach ukra­iń­skich Kar­pat czy na pła­skim, mo­no­ton­nym ste­pie ni­czego szu­kać. Wy­star­czyło za­sta­wić tylko parę pu­ła­pek. Po stu­diach ma­gi­ster­skich chciała ro­bić dok­to­rat, ale oczy­wi­ście nie miała pie­nię­dzy. I tak zo­stała z bez­u­ży­tecz­nym dy­plo­mem w ręce i bra­kiem per­spek­tyw na ja­ką­kol­wiek godną pracę. Pró­bo­wała, jed­nak nie miała ro­dziny tam, gdzie mieć po­winna, żeby zro­bić ka­rierę w ra­tu­szu czy w ad­mi­ni­stra­cji pań­stwo­wej. A na pry­wat­nym da­wali jej śmieszną pen­sję, ar­gu­men­tu­jąc, że prze­cież ona nic nie umie i na ni­czym się nie zna.

W su­mie mieli ra­cję.

Za­częła jeź­dzić do Pol­ski. Jak wszy­scy – z pa­pie­ro­sami i wódką, które sprze­da­wała na ba­za­rze za­raz po dru­giej stro­nie gra­nicz­nego płotu. Nie lu­biła tego. Tę­pych osił­ków, z któ­rymi han­dlo­wała. In­nych prze­myt­ni­ków, z któ­rymi kon­ku­ro­wała, a któ­rzy byli go­towi ją wy­dać, je­śli tylko tra­fi­łaby się oka­zja. Naj­bar­dziej jed­nak nie lu­biła cel­ni­ków. Za to, że mu­siała się z nimi uże­rać. Za to, że da­wała im ła­pówki. Za to, że była młodą dziew­czyną, więc chęt­nie ją ob­ła­piali pod­czas niby-re­wi­zji. Wsa­dzali jej dło­nie pod bluzę, w majtki i cho­ciaż wy­czu­wali pa­pie­rosy i bu­telki wódki, pusz­czali ją wolno. A pew­nego dnia za­cią­gnęli ją w trójkę do ja­kie­goś bu­dynku i zgwał­cili. Na­wet nie pa­mię­tała już, czy to byli swoi czy Po­lacy. Skoń­czyła z prze­my­tem. Ale w domu wy­sie­dzieć nie mo­gła. Po­je­chała sprzą­tać.

Na placu za­baw za­skrze­czała kawka. Sie­działa na huś­tawce. Prze­krzy­wiała głowę i pa­trzyła w kie­runku Swi­tłany. Wy­czu­wała krew. Tych pta­ków Swi­tłana nie lu­biła. Były brudne, srały, gdzie po­pad­nie, i prze­no­siły cho­roby. Kam­py­lo­bak­te­riozę, która ob­ja­wia się bie­gunką, wy­mio­tami i go­rączką. Kryp­to­ko­kozę ata­ku­jącą płuca, układ ner­wowy czy skórę. Nie, z ka­wek nie było żad­nego po­żytku. W prze­ci­wień­stwie do je­rzy­ków po­tra­fią­cych zja­dać na­wet dwa­dzie­ścia ty­sięcy ko­ma­rów i me­szek dzien­nie. Na star­szych osie­dlach, gdzie je­rzyki za­gnieź­dziły się w otwo­rach wen­ty­la­cyj­nych, szpa­rach mię­dzy pły­tami, ubyt­kach ele­wa­cji, nie ma pro­blemu z owa­dami. Ale tu­taj stały nowe bloki. Wej­ścia do otwo­rów wen­ty­la­cyj­nych za­gro­dzono pla­sti­ko­wymi krat­kami. Je­rzyki nie mają dość siły, żeby je wy­rwać. Kawki to co in­nego. Świet­nie dają so­bie z nimi radę. I tak wła­śnie skoń­czyli miesz­kańcy osie­dla Zie­lone Ma­rze­nie – z plagą ko­ma­rów la­tem i blo­kami za­nie­czysz­czo­nymi przez kawki przez cały rok.

Swi­tłana za­drżała pod na­głym po­dmu­chem wia­tru. Dzie­dzi­niec był wpraw­dzie oto­czony ze wszyst­kich stron wy­so­kimi bu­dyn­kami, ale wi­cher i tak się do­sta­wał do środka. I hu­lał po placu, uwię­ziony wśród tych be­to­no­wych ścian, wy­jąc jak pies za­mknięty w ciem­nej piw­nicy.

Czy kawki je­dzą pa­dlinę? To py­ta­nie samo po­ja­wiło się w jej gło­wie. I za­raz za nim przy­szły ob­razy stada wy­głod­nia­łych pta­ków, które rzu­cają się na le­żące pod sto­pami Swi­tłany ciało. Wbi­jają dzioby w jesz­cze nie­dawno ró­żowe po­liczki, w miękką szyję, wy­dłu­bują oczy, wy­ry­wają po­wieki, wy­cią­gają z ust ję­zyk przy­po­mi­na­jący wielką krwa­wiącą dżdżow­nicę. I piękna, de­li­katna dziew­częca twarz zmie­nia się w mię­sną mia­zgę ze zwi­sa­ją­cymi bez­wład­nie ka­wał­kami skóry i prze­bi­ja­ją­cymi gdzie­nie­gdzie bia­łymi ko­śćmi czaszki. Na czole sie­dzi dum­nie jak kró­lowa naj­więk­sza i naj­tłust­sza z ka­wek. Skrze­cząc, umila czas współ­bie­siad­ni­kom. Ko­rona stwo­rze­nia.

Inne kru­ko­wate nie mia­łyby nic prze­ciwko ta­kiej uczcie. Ale czy kawki rów­nież? Swi­tłana po­my­ślała, że chcia­łaby się te­raz zna­leźć we Lwo­wie, na uczelni. Od­szu­ka­łaby pro­fe­sora or­ni­to­lo­gii, uro­czego si­wego sta­ruszka cał­ko­wi­cie za­ko­cha­nego w żu­ra­wiach, i za­da­łaby mu to py­ta­nie. Na pewno znałby na nie od­po­wiedź.

Ko­lejny po­dmuch wia­tru. Ukra­inka otrzą­snęła się ze swo­jej wi­zji. Przy­po­mniała so­bie, kim jest, gdzie jest, co jej grozi. Na­wet nie po­czuła, kiedy roz­luź­niła mię­śnie dłoni i upu­ściła trzy­many w niej za­krwa­wiony nóż. Ostrze wbiło się w zie­mię tuż obok czubka jej buta. Ru­szyła me­cha­nicz­nie w stronę wyj­ścia z osie­dla.

Za sobą zo­sta­wiła zwłoki dwu­dzie­stocz­te­ro­let­niej dziew­czyny.1

Ko­lej­ność mu się po­my­liła. Naj­pierw wstał. Prze­cią­gnął się i prze­tarł za­spane oczy. A do­piero po­tem do­tarło do niego, że się obu­dził. I że przy­czyną prze­bu­dze­nia był dzwo­niący przy łóżku te­le­fon. Ode­brał, nie pa­trząc na wy­świe­tlony na ekra­nie nu­mer. O tej po­rze i tak mo­gli do niego dzwo­nić tylko z jed­nego po­wodu.

– Mortka.

– Dzień do­bry, pa­nie ko­mi­sa­rzu. Mamy klientkę na Ur­sy­no­wie. – Głos dys­po­zy­tora był su­chy i rze­czowy. – Po­daję ad­res.

– Chwila.

Na­chy­lił się w stronę sto­lika. Otwo­rzył le­żący tam no­tat­nik i się­gnął po dłu­go­pis.

– Dyk­tuj.

Za­pi­sał ulicę i nu­mer.

– Coś po­wi­nie­nem wie­dzieć? Wszy­scy już tam są? – za­py­tał.

– Zgło­sze­nie wy­szło z dwójki. – Dys­po­zy­tor miał na my­śli drugą ko­mendę re­jo­nową po­li­cji obej­mu­jącą ob­szar Mo­ko­towa, Ur­sy­nowa i Wi­la­nowa. – Ścią­gnęli już, kogo na­le­żało.

– Ja­sne.

– Wy­słać ra­dio­wóz?

– Nie trzeba.

Roz­łą­czył się. Odło­żył te­le­fon na sto­lik. Ką­tem oka za­uwa­żył, że Olga już nie śpi. Sie­działa na łóżku, cu­dow­nie roz­czo­chrana. Ra­miączko jej ko­szuli noc­nej opa­dło, od­sła­nia­jąc ka­wa­łek piersi.

– Obu­dzi­łem cię. Prze­pra­szam.

– We­zwa­nie?

– Nie­stety.

– Zro­bię ci kawy.

Po­de­rwała się, za­nim zdą­żył po­wie­dzieć, że nie musi i że le­piej niech wraca spać. Chwilę póź­niej usły­szał krzą­ta­ninę w kuchni, ci­che bu­cze­nie eks­presu i stu­kot kła­dzio­nych na bla­cie stołu ta­le­rzy. Nie ro­zu­miał, skąd ona ma tyle ener­gii, pod­czas gdy on sie­dział w nie­zmie­nio­nej po­zy­cji, do­ty­kał dło­nią wciąż cie­płego prze­ście­ra­dła i do­piero do­cie­rało do niego, że wła­śnie za­czyna się nowy dzień.

Pod­niósł się z łóżka i za­czął ubie­rać we wczo­raj­sze ciu­chy. Po­przed­niego wie­czora za­ło­żył, że zdąży po­je­chać do domu przed pracą.

– Po­wi­nie­neś mieć tu ja­kieś swoje ubra­nia – rzu­ciła Olga, wy­chy­la­jąc się z kuchni. – Wła­śnie na ta­kie oka­zje.

– Może – od­po­wie­dział wy­mi­ja­jąco, bo nie chciał przy­znać jej ra­cji.

– Bę­dziesz wy­glą­dał nie­świeżo.

– Nikt nie zwróci na to uwagi.

Pew­nie nie­po­trzeb­nie się bro­nił. Tylko że znali się z Olgą tak krótko. Wła­ści­wie od po­czątku za­częli ze sobą sy­piać. I te­raz co? Po kilku ty­go­dniach miałby zno­sić do niej swoje rze­czy? Ja­sne, nie pro­po­no­wała nic wiel­kiego. Tyle, żeby przy­niósł na wszelki wy­pa­dek kilka par skar­pet, maj­tek, spodni i może parę ko­szu­lek. Ale on czułby się wtedy tak, jakby się do niej wpro­wa­dził. Nie chciał te­raz zaj­mo­wać się ta­kimi spra­wami. Wy­star­czyło, że wy­mu­siła na nim, by trzy­mał u niej w ła­zience swoją szczo­teczkę do zę­bów i dez­odo­rant. Co zresztą było do­brym po­my­słem, po­my­ślał, szo­ru­jąc zęby. Po­tem jesz­cze ob­mył do­kład­nie twarz, zmy­wa­jąc z niej resztki sen­no­ści.

– Co to za sprawa? – za­py­tała, gdy wszedł do kuchni.

– Jesz­cze nie wiem.

– Ale za­bój­stwo? – drą­żyła, wrę­cza­jąc mu fi­li­żankę z kawą i ta­lerz z to­stami z szynką i se­rem.

– Do in­nych rze­czy mnie nie wzy­wają – od­po­wie­dział, sia­da­jąc przy ku­chen­nym stole. – Przy­naj­mniej nie tak wcze­śnie.

Olga wciąż prze­ży­wała to, że była dziew­czyną po­li­cjanta. By­wały dni, kiedy do­słow­nie za­sy­py­wała go py­ta­niami, chcąc się do­wie­dzieć, co ro­bił, dla­czego, z kim, po co i ja­kich ban­dzio­rów wsa­dził wła­śnie za kratki. Z jed­nej strony mile łech­tało to jego mę­ską i za­wo­dową dumę. Z dru­giej... no cóż, to było skom­pli­ko­wane. Coś się zmie­niło w jego ży­ciu. Tego był pe­wien, cho­ciaż nie do końca wie­dział co, kiedy i dla­czego. Od dwóch mie­sięcy nie roz­my­ślał o rzu­ce­niu tej pracy. A wcze­śniej mie­wał ta­kie okresy, gdy fan­ta­zje na te­mat tego, kim bę­dzie po odej­ściu z po­li­cji, nada­wały jego ży­ciu je­dyny sens. Nie po­tra­fił okre­ślić, jak się z tym czuje. Chyba do­brze. Co nie zmie­niało faktu, że wciąż nie lu­bił tej ro­boty. I roz­mowa o niej na randce albo tuż po sek­sie (nie wia­domo dla­czego, wła­śnie wtedy Olga pró­bo­wała wy­cią­gać od niego naj­bar­dziej ma­ka­bryczne szcze­góły) była rów­nie przy­jemna jak wyj­mo­wa­nie drza­zgi spod pa­znok­cia. Wresz­cie – wie­dział, że pew­nego dnia ta eks­cy­ta­cja mi­nie. A wtedy jego późne po­wroty, nie­spo­dzie­wane wyj­ścia i nie­nor­mo­wane go­dziny pracy po raz ko­lejny staną się pro­ble­mem.

– Wiesz coś wię­cej? – do­py­ty­wała się Olga.

– Ofiarą jest ko­bieta – od­parł nie­chęt­nie.

– Ile miała lat? Są ja­cyś po­dej­rzani?

W kilku gry­zach po­łknął tost i za­raz po­pił jesz­cze go­rącą kawą. Po­pa­rzył przy tym wnę­trze ust. Kawa oczy­wi­ście była zbyt gorzka jak dla niego. Na­zy­wał to prze­kleń­stwem ze­psu­tego au­to­matu z ko­mendy sto­łecz­nej. Ma­szyna za­wsze wsy­py­wała zbyt dużo cu­kru. Po­cząt­kowo mu to prze­szka­dzało, ale przy­zwy­czaił się do tego prze­sło­dzo­nego smaku i te­raz żadna inna kawa mu nie pod­cho­dziła. Iro­nia sy­tu­acji po­le­gała na tym, że au­to­mat w końcu na­pra­wiono, a on po­zo­stał ze swoim ze­psu­tym przez bez­duszne urzą­dze­nie gu­stem.

– Wszyst­kiego do­wiem się na miej­scu – od­po­wie­dział, kiedy prze­łknął.

Pod­szedł do Olgi. Po­ca­ło­wał ją w po­li­czek, a póź­niej w usta. Chwy­ciła go za włosy i wbiła się w niego na­mięt­nie. Ob­jął ją mocno, przy­mknął po­wieki i roz­ko­szo­wał jej za­pa­chem i cie­płem.

– Dzięki... – wy­szep­tał, gdy go pu­ściła.

– To ja dzię­kuję. Będę o tym my­ślała cały dzień.

Uśmiech­nął się pod no­sem.

– Wra­caj do łóżka.

Ze­gar wska­zy­wał za dzie­sięć siódmą. Po­krę­ciła głową. Prze­cią­gnęła się, sta­jąc na pal­cach. Z za­do­wo­le­niem pa­trzył na jej smu­kłą syl­wetkę i wy­raź­nie od­zna­cza­jące się piersi. Po­winny jesz­cze być na nich ślady jego ugry­zień.

– Nie. Też już mu­szę się zbie­rać. Wi­dzimy się wie­czo­rem?

– Mam na­dzieję – po­wie­dział, idąc w stronę drzwi.

– Za­dzwoń.

– Za­dzwo­nię.

Kiedy zna­lazł się na klatce scho­do­wej, usły­szał za sobą od­głos prze­krę­ca­nego zamka. Po­dra­pał się po tyle głowy. Na­zy­wał się Ja­kub Mortka, był po­nad­trzy­dzie­sto­let­nim roz­wod­ni­kiem, miał dwóch sy­nów i naj­wy­raź­niej zna­lazł się w po­waż­nym związku. Po­do­bało mu się to.

Na Ur­sy­nów z Mo­ko­towa dzięki wcze­snej po­rze do­tarł w nie­całe pięt­na­ście mi­nut. Z Do­liny Słu­że­wiec­kiej, sze­ro­kiej sze­ścio­pa­smo­wej ar­te­rii, która prze­ci­nała po­łu­dniową War­szawę na pół, wje­chał w aleję Jana Ro­do­wi­cza „Anody”. Mi­nął roz­le­gły kam­pus SGGW (cią­gle nie ro­zu­miał, w jaki spo­sób szkoła rol­ni­cza może mieć naj­no­wo­cze­śniej wy­glą­da­jące bu­dynki spo­śród wszyst­kich sto­łecz­nych uczelni), skrzy­żo­wa­nie z ulicą Ci­szew­skiego i kie­ru­jąc się na po­łu­dnie, w końcu od­na­lazł po­szu­ki­wany ad­res.

„Osie­dle Zie­lone Ma­rze­nie” – od­czy­tał na­pis uło­żony z me­ta­lo­wych, po­ma­lo­wa­nych na tur­ku­sowo li­ter na oka­la­ją­cym bloki wy­so­kim pło­cie. Dość pre­ten­sjo­nalna na­zwa, ale nie aż tak jak „So­kra­tes Park”, „Płudy Vil­lage” czy „Ber­be­ry­sowe Ogrody”. Mortka mógł się tylko do­my­ślać, co za bły­sko­tliwe umy­sły wy­my­śliły te nie­zwy­kłe okre­śle­nia dla zbioru kilku naj­czę­ściej śred­niej urody blo­ków lub do­mów i na trwałe wpi­sały je na plan War­szawy. Tak. Na tym tle „Zie­lone Ma­rze­nie” pre­zen­to­wało się w miarę przy­zwo­icie. Cho­ciaż wciąż tro­chę wstyd.

Za pło­tem znaj­do­wał się wą­ski pas zie­leni ob­sa­dzony gę­stymi krze­wami, które te­raz, po­zba­wione li­ści, przy­po­mi­nały upiorne ogro­dze­nie z drutu kol­cza­stego. Do­piero da­lej wy­ra­stały cztery bu­dynki miesz­kalne – po­ma­lo­wane na pia­skowy ko­lor i ze spa­dzi­stymi da­chami z ja­sno­czer­wo­nej bla­chy. Naj­dłuż­szy – od strony ulicy – two­rzył pie­rzeję, która na równi z pło­tem od­gra­dzała osie­dle od reszty dziel­nicy. Spo­śród trzech po­zo­sta­łych dwa miały kształt li­tery L i wy­bu­do­wano je po pra­wej i le­wej stro­nie po­se­sji. Ostatni, o zwy­kłym pro­sto­kąt­nym kształ­cie, znaj­do­wał się po­mię­dzy nimi. Osie­dle było względ­nie nowe. Ko­mi­sarz oce­niał jego wiek na ja­kieś pięć, może sie­dem lat. Wy­star­cza­jąco dużo, żeby ele­wa­cja po­kryła się sza­rymi smu­gami ulicz­nego pyłu, i na tyle mało, by nie opła­cało się jej jesz­cze od­ma­lo­wy­wać.

Mortka pod­je­chał do wbu­do­wa­nej w blok bramy i sta­nął przed szla­ba­nem. W ra­diu le­ciała pio­senka, którą sły­szał pierw­szy raz i któ­rej już nie lu­bił. To było coś o War­sza­wie i chiń­skim żar­ciu. Po­sta­no­wił za­trą­bić. Za­raz z bu­dynku wy­szedł prze­stra­szony ochro­niarz w to­wa­rzy­stwie umun­du­ro­wa­nego po­li­cjanta. Ochro­niarz na­ci­snął przy­cisk na pi­lo­cie i szla­ban się uniósł. Ko­mi­sarz po­dzię­ko­wał ru­chem dłoni i wje­chał do środka.

Roz­po­czął po­szu­ki­wa­nia miej­sca, gdzie mógłby się za­trzy­mać. Wszyst­kie, zresztą bar­dzo wą­skie miej­sca par­kin­gowe były za­jęte. Nie­któ­rzy zde­spe­ro­wani kie­rowcy wjeż­dżali na­wet na traw­niki, naj­wy­raź­niej nie przej­mu­jąc się groźbą otrzy­ma­nia man­datu od straż­ni­ków miej­skich. I słusz­nie, bo ci pew­nie nie wcho­dzili na te­ren osie­dla. Ko­mi­sa­rzowi sy­tu­acja wy­dała się dziwna, zwłasz­cza że mi­jał wjazd do pod­ziem­nego ga­rażu. Wi­docz­nie miesz­kańcy z niego nie ko­rzy­stali.

Mortka uznał, że jest w pracy, a je­śli miała ona ja­kieś za­lety, to jedną z nich na pewno było to, że mógł so­bie cza­sem po­zwo­lić na lek­ce­wa­że­nie za­sad ko­deksu dro­go­wego. Szcze­gól­nie w mo­men­cie wy­peł­nia­nia obo­wiąz­ków za­wo­do­wych. Za­trzy­mał sa­mo­chód tuż za sto­ją­cym ra­dio­wo­zem. I jego to­yota, i po­li­cyjna kia za­blo­ko­wały w ten spo­sób sześć in­nych po­jaz­dów. Nie za­mie­rzał się tym przej­mo­wać.

Wy­siadł z auta. Prze­cią­gnął się i ro­zej­rzał po oko­licy. We­wnętrzny dzie­dzi­niec był pu­sty, cho­ciaż przy wej­ściach do po­szcze­gól­nych kla­tek wi­dział nie­wiel­kie grupki miesz­kań­ców. Część z nich jesz­cze w pi­ża­mach, na które za­rzu­cili po­la­rowe bluzy. Ko­lejni ga­pie zbie­rali się na bal­ko­nach. Pa­lili pa­pie­rosy, po­pi­jali kawę, a nie­któ­rzy ro­bili zdję­cia ko­mór­kami. Ko­mi­sarz po­my­ślał, że chyba jesz­cze ni­gdy nie pra­co­wał przy ta­kiej wi­downi.

Po­li­cyjną ekipę do­strzegł w oko­licy placu za­baw. Idąc w tamtą stronę, wy­ła­wiał co­raz wię­cej szcze­gó­łów. Dwóch tech­ni­ków w bia­łych stro­jach, krą­żą­cych wo­kół te­renu z apa­ra­tami w dło­niach. Umun­du­ro­wa­nych po­li­cjan­tów za­bez­pie­cza­ją­cych ich pracę. I wresz­cie jedną osobę po cy­wil­nemu – młodą ko­bietę z po­pie­la­tymi wło­sami zwią­za­nymi w koń­ski ogon, ubraną w brą­zową skó­rzaną kurtkę. Ru­szyła w stronę Mortki, kiedy tylko go za­uwa­żyła.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu – przy­wi­tała się.

– Pani aspi­rantko – od­po­wie­dział.

Wciąż dzi­wacz­nie się czuł, do­da­jąc żeń­ską koń­cówkę do po­li­cyj­nego stop­nia. Dźwięk tego słowa jakby kłuł go w ję­zyk. Ale wo­lał zmie­rzyć się z gra­ma­tyką, niż na­ra­żać na ko­lejne star­cie z aspi­rant Anną Su­chocką. Nie dla­tego, że się bał. Wy­grałby. Był wyż­szy stop­niem, kie­ro­wał śledz­twami, miał więk­sze do­świad­cze­nie za­wo­dowe. Po pro­stu mu się nie chciało. Su­chocka, Su­cha, była dziko uparta. Dałby jej dzi­siaj po łbie, a ona ju­tro i tak by mu przy­po­mniała, że „w ję­zyku pol­skim ist­nieją żeń­skie koń­cówki”. Do­brze, że przy­naj­mniej nie po­pra­wiała go w kwe­stii swo­jego stanu cy­wil­nego. Kiedy spo­tkali się po raz pierw­szy, zwró­ciła mu na to uwagę. Naj­wy­raź­niej po kilku mie­sią­cach wspól­nej pracy tro­chę mu od­pu­ściła. „Panny aspi­rantki” już by nie zniósł.

– Co mamy?

– Za­bój­stwo – za­częła, pro­wa­dząc go w stronę tech­ni­ków. – Ofiarą jest młoda ko­bieta. Na oko dwa­dzie­ścia lat. Brak śla­dów walki, gwałtu.

– Przy­czyna śmierci?

– Sam zo­ba­czysz.

– Toż­sa­mość?

– Jesz­cze nie­znana. Ze wszyst­kim cze­ka­li­śmy na cie­bie.

Kiw­nął głową.

– Można już?

Su­cha zer­k­nęła na jed­nego z tech­ni­ków. Szpa­ko­waty męż­czy­zna, który non stop po­pra­wiał oku­lary, zro­bił ostat­nie zdję­cie i przy­zwa­la­jąco mach­nął dło­nią. Su­cha po­dała ko­mi­sa­rzowi pu­dło z gu­mo­wymi rę­ka­wicz­kami. Wy­cią­gnął parę, wło­żył i do­piero wtedy pod­szedł do ciała.

Ko­bieta rze­czy­wi­ście była młoda. I ładna. Kasz­ta­nowe włosy się­gały do ra­mion. Otwarte szkli­ste oczy miały ko­lor brud­nej trawy. Jej skóra była blada, co świad­czyło o tym, że nie na­le­żała do mi­ło­śni­czek licz­nych na Ur­sy­no­wie so­la­riów. W jed­nym noz­drzu lśnił nie­wielki srebrny ćwiek. Taki sam za­uwa­żył na brwi dziew­czyny. Oprócz tego nie do­strzegł żad­nej in­nej bi­żu­te­rii. Miała na so­bie weł­niany płaszcz, spodnie i skó­rzane buty. Nie­da­leko stała wa­lizka na kół­kach z wy­cią­gniętą w górę rączką. Skó­rzana to­rebka, prze­rzu­cona uko­sem przez ra­mię, spo­czy­wała obok ciała.

Dziew­czyna le­żała na brzu­chu z lewą ręką od­rzu­coną w bok, a drugą wsa­dzoną mię­dzy za­ci­śnięte uda. Głowa była prze­krę­cona. Ślad na ziemi – sze­ro­kie pa­smo krwi – wska­zy­wał, że pró­bo­wała się czoł­gać. Nie­da­leko. Le­d­wie metr, może pół­tora. Gdzie pró­bo­wała do­trzeć? Do wa­lizki, wej­ścia do bloku? Uciec od za­bójcy? A może, co Mortce na­gle wy­dało się naj­bar­dziej praw­do­po­dobne, po pro­stu chciała się ru­szać w tych ostat­nich chwi­lach? Jakby wie­rzyła, że w ten spo­sób za­trzyma w so­bie ży­cie.

Tuż obok zwłok le­żało na­rzę­dzie zbrodni – woj­skowy nóż o dłu­gim, z jed­nej strony ząb­ko­wa­nym, po­nad­dwu­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wym ostrzu, te­raz cał­ko­wi­cie po­kry­tym krwią.

– Wy­gląda nie­źle, ale to szajs – usły­szał nad sobą głos Su­chej.

Pod­niósł wzrok na po­li­cjantkę.

– To zna­czy?

– Nóż dla dzie­cia­ków. Zdzi­wi­ła­bym się, gdyby kosz­to­wał wię­cej niż sześć­dzie­siąt zło­tych. Kiep­ska stal z ten­den­cją do szyb­kiego tę­pie­nia się i ła­ma­nia. Nie ma żad­nej ochrony przed ko­ro­zją. Rę­ko­jeść niby po­kryta gumą, ale byle jaką. Ze­trze się raz-dwa i wtedy nóż bę­dzie się śli­zgał, ile­kroć dłoń się spoci. Z do­brych rze­czy, chyba ma fajną masę. Ale ja aku­rat wolę cięż­sze kosy. Pod­su­mo­wu­jąc, tak jak mó­wi­łam, nie­źle wy­gląda, ale to szajs.

– Do za­bi­cia czło­wieka wy­star­czy – za­uwa­żył.

– Wiesz prze­cież, że do za­bi­cia czło­wieka wy­star­czy nóż do chleba – od­biła pi­łeczkę.

Miała ra­cję.

Po­chy­lił się nad cia­łem dziew­czyny. Szu­kał ran. Pierw­szą zna­lazł bez trudu. Tuż pod przy­ci­śniętą do uda dło­nią. Palce dziew­czyny były całe czer­wone, a na no­gawce aż pod ko­lano cią­gnęła się sze­roka plama. Ostrze noża tra­fiło w tęt­nicę udową. Wie­dział, że krwa­wie­nie w ta­kim miej­scu jest wła­ści­wie nie do za­ta­mo­wa­nia. Śmierć na­stę­puje w kilka mi­nut. Jesz­cze szyb­ciej traci się przy­tom­ność. Do tego do­cho­dziła druga rana, po le­wej stro­nie brzu­cha, tro­chę po­ni­żej li­nii że­ber.

Upew­nił się, że ma wło­żone rę­ka­wiczki, i ostroż­nie otwo­rzył to­rebkę. Na pierw­szy rzut oka ni­czego nie bra­ko­wało. Ko­mórka, port­fel, paczka chu­s­te­czek, błysz­czyk do ust i dwie pod­pa­ski. Wy­jął port­fel i zaj­rzał do środka. Zna­lazł tam bank­not pięć­dzie­się­cio­zło­towy i tro­chę bi­lonu. Czyli to nie był na­pad ra­bun­kowy. Chyba że sprawca spa­ni­ko­wał, co też wy­da­wało się moż­liwe. Kiedy zo­ba­czył, co zro­bił, zre­zy­gno­wał i uciekł. Mortka się­gnął po do­wód oso­bi­sty ofiary. Po­rów­nał twarz dziew­czyny z fo­to­gra­fią.

– Przy­naj­mniej nie bę­dzie pro­blemu z iden­ty­fi­ka­cją – rzu­cił na wpół do sie­bie, na wpół do Su­chej.

Na­zy­wała się Zu­zanna Łat­kow­ska. Rocz­nik 1986. Za kilka dni miała mieć dwu­dzie­ste czwarte uro­dziny. Za­mel­do­wana w Bia­łej Pod­la­skiej. Mortka pod­niósł do­ku­ment tak, żeby Su­cha mo­gła go zo­ba­czyć.

– Trzeba ją spraw­dzić w na­szych ba­zach da­nych. Za­wia­do­mić ro­dzinę. Zro­bić wy­wiad. Ale pierw­sze dwie czyn­no­ści są naj­waż­niej­sze.

Odło­żył do­wód do port­fela, a port­fel scho­wał z po­wro­tem do to­rebki. Wstał. Ro­zej­rzał się do­okoła. Na bal­ko­nach zbie­rało się co­raz wię­cej osób.

– Roz­łóżmy tu ja­kiś pa­ra­wan, co? – za­pro­po­no­wał. – Ro­dzice za­raz będą od­pro­wa­dzać dzie­ciaki do szkół i przed­szkoli. Może oszczę­dzimy im tego wi­doku?

– Po­ga­dam z tech­ni­kami – po­wie­działa Su­chocka.

Mortka zo­stał sam. Wsa­dził ręce do kie­szeni i przy­glą­dał się ota­cza­ją­cym go bu­dyn­kom. Miały po cztery pię­tra plus par­ter. Na każ­dym pię­trze trzy miesz­ka­nia, okna dwóch z nich wy­cho­dziły na dzie­dzi­niec. Ra­zem dzie­sięć miesz­kań na klatkę. Kla­tek na­li­czył osiem. Przy­naj­mniej tych, któ­rych miesz­kańcy mo­gli wi­dzieć miej­sce za­bój­stwa. Czyli około osiem­dzie­się­ciu miesz­kań. Każde zaj­mują śred­nio trzy osoby. Da­wało to mniej wię­cej dwu­stu czter­dzie­stu po­ten­cjal­nych świad­ków. Na szczę­ście to było osie­dle za­mknięte. Nikt nie­po­wo­łany nie po­wi­nien zna­leźć się na jego te­re­nie. Wresz­cie – wjeż­dża­jąc, wi­dział ka­merę. Czyli mieli mo­ni­to­ring. Teo­re­tycz­nie to była ide­alna sy­tu­acja. Tak ide­alna, że nie po­tra­fił w nią uwie­rzyć.

– Przy­niosą pa­ra­wan – ode­zwała się Su­cha, kiedy wró­ciła.

– Świet­nie. Kto ją zna­lazł?

– Ochro­niarz pod­czas ob­chodu. Stre­ścić ci to, co mi stre­ściły chło­paki z Ur­sy­nowa?

Po­krę­cił prze­cząco głową.

– Po­ga­dajmy z nim sami. Gdzie jest ten fa­cet?

Po­pro­wa­dziła go przez dzie­dzi­niec w stronę bramy. Mi­nęli męż­czy­znę, który tłu­ma­czył coś go­rącz­kowo po­li­cjan­towi, wska­zu­jąc przy tym ner­wowo na sa­mo­chód Mortki.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu! – za­cze­pił Mortkę po­ste­run­kowy.

– Póź­niej.

We­szli do po­miesz­cze­nia znaj­du­ją­cego się przy bra­mie, ty­po­wej ochro­niar­skiej kan­ciapy z dłu­gim sto­łem, pod­glą­dem mo­ni­to­ringu na dwóch pła­skich ekra­nach, ka­napą pod ścianą, obo­wiąz­ko­wym ka­len­da­rzem z ko­bietą w ską­pym ko­stiu­mie ką­pie­lo­wym i kil­koma wlep­kami Le­gii War­szawa. Ochro­niarz oka­zał się po­nu­rym dwu­dzie­sto­kil­ku­lat­kiem z fry­zurą na lot­ni­sko­wiec. Pa­trzył by­kiem na wcho­dzą­cych po­li­cjan­tów, a w dło­niach mię­to­lił czarny ti­szert. Przy ka­na­pie stał młody po­ste­run­kowy. Dwa razy mniej­szy od ochro­nia­rza, któ­rego miał pil­no­wać. I wresz­cie ostat­nia osoba – trzy­dzie­sto­letni fa­cet w ciem­nym gar­ni­tu­rze, który po­de­rwał się z miej­sca na wi­dok Mortki.

– To­masz Lo­renz – przed­sta­wił się, a w jego ręce w ja­kiś ma­giczny spo­sób po­ja­wiły się wi­zy­tówki.

– Kim pan jest? – za­py­tał ko­mi­sarz.

Męż­czy­zna otwo­rzył usta, ale jego słowa za­głu­szył prze­cią­gły dźwięk klak­sonu. Po­cze­kał, aż ha­łas mi­nie, uśmie­cha­jąc się przy tym prze­pra­sza­jąco.

– To­masz Lo­renz – po­wtó­rzył, wy­cią­ga­jąc w kie­runku Mortki wi­zy­tówkę. – Je­stem ad­mi­ni­stra­to­rem osie­dla.

Ko­mi­sarz nie­chęt­nie wziął kar­to­nik. Na­wet go nie oglą­da­jąc, wrzu­cił do kie­szeni.

– To pan zna­lazł zwłoki?

– Nie, to ja – ode­zwał się ochro­niarz. – Ja zna­la­złem.

– To co pan tu­taj robi? – zwró­cił się ko­mi­sarz do Lo­renza.

– Ad­mi­ni­struję osie­dlem. Zaj­muję się ob­sługą tech­niczną bu­dyn­ków, księ­go­wo­ścią, roz­li­cze­niami...

– Nie to mia­łem na my­śli. – Mortka spoj­rzał zna­cząco na Su­chą, która tylko wzru­szyła ra­mio­nami. Ko­mi­sarz za­gad­nął ochro­nia­rza: – Jak się pan na­zywa?

– Bar­tosz Haj­dusz­kie­wicz. Już mó­wi­łem...

– Niech się pan przy­zwy­czaja – prze­rwał mu po­li­cjant. – Do końca dnia bę­dzie pan wiele razy po­wta­rzał róż­nym lu­dziom wiele rze­czy. Pro­szę opo­wie­dzieć, co się stało.

Ochro­niarz za­ci­snął palce na ko­szulce i zer­k­nął szybko na Lo­renza. Ad­mi­ni­stra­tor le­d­wie do­strze­gal­nie ski­nął głową. Mortka wie­dział, że po­wi­nien wy­rzu­cić Lo­renza z kan­ciapy. Ale po­mię­dzy ad­mi­ni­stra­to­rem a ochro­nia­rzem coś się roz­gry­wało, a on bar­dzo chciał się do­wie­dzieć co i w jaką stronę się to roz­wi­nie. Po­sta­no­wił, że po­zwoli uwie­rzyć im, że mają prze­wagę. Przy­naj­mniej przez chwilę. Poza tym Lo­renz miał w so­bie coś, co bu­dziło w ko­mi­sa­rzu głę­boką an­ty­pa­tię. Nie po­tra­fił do końca okre­ślić co: bi­jące od ad­mi­ni­stra­tora sa­mo­za­do­wo­le­nie, sztuczna opa­le­ni­zna czy wy­pa­sto­wane na glanc brą­zowe buty. To może nie było pro­fe­sjo­nalne, ale nie mógł się do­cze­kać, kiedy nada­rzy się oka­zja, aby utrzeć mu nosa.

– Zna­la­złem tę dziew­czynę – za­czął ochro­niarz – tam, gdzie te­raz leży. Chyba że już ją prze­nie­śli­ście.

– Nikt jej nie ru­szał – za­pew­nił Mortka. – Pro­szę po­wie­dzieć, gdzie pan ją zna­lazł.

– Prze­cież mó­wi­łem!

– Chciał­bym po­znać do­kładną lo­ka­li­za­cję.

– Nie­da­leko placu za­baw, przy bu­dynku D.

– Co pan tam ro­bił?

– By­łem na ob­cho­dzie. Mu­simy go ro­bić co pół go­dziny. Kie­dyś to było co go­dzinę, ale... – Ochro­niarz na­gle się spe­szył. Szarp­nął ko­szulką, jakby chciał ją ro­ze­rwać na pół. – Nie­ważne zresztą. Sze­dłem pod­bić kartę.

– Nie ro­zu­miem.

Z ze­wnątrz po raz ko­lejny do­szedł ich dźwięk klak­sonu. Ochro­niarz sap­nął i wy­cią­gnął z kie­szeni pla­sti­kową kartę wiel­ko­ści karty kre­dy­to­wej.

– Mamy punkty na osie­dlu. Czyt­niki. Trzeba po­dejść, przy­ło­żyć iden­ty­fi­ka­tor i za­mel­do­wać się.

– W ten spo­sób wiemy na pewno, że ochro­nia­rze ro­bią ob­chody, a nie sie­dzą w war­towni – sko­men­to­wał Lo­renz.

Mortka przy­mknął po­wieki, wy­obra­ża­jąc so­bie plan osie­dla.

– Czyt­nik jest na ścia­nie bu­dynku?

– No tak.

– To jak pan do­strzegł ciało?

– Nie ła­pię.

– Bu­dy­nek jest od­da­lony od miej­sca zna­le­zie­nia zwłok ja­kieś dzie­sięć me­trów? Pięt­na­ście?

– Ra­czej pięt­na­ście – spre­cy­zo­wała Su­cha.

– Niech bę­dzie pięt­na­ście – zgo­dził się Mortka. – Pięt­na­ście me­trów. Po­mię­dzy bu­dyn­kiem a zwło­kami stoją sa­mo­chody. Stąd py­ta­nie, jak pan do­strzegł ciało.

Ochro­niarz otwo­rzył niemo usta i za­wi­nął ko­szulkę wo­kół pię­ści, jakby szy­ko­wał się do walki bok­ser­skiej.

– Wa­lizka – po­wie­dział na­gle z nie­spo­dzie­waną ulgą. – Zo­ba­czy­łem wa­lizkę.

Mortka spró­bo­wał to so­bie wy­obra­zić, w czym prze­szko­dził mu ko­lejny wy­buch klak­sonu, i uznał, że hi­sto­ria brzmi wia­ry­god­nie. Fak­tycz­nie, ba­gaż w ta­kim miej­scu i o ta­kiej po­rze mógł zwró­cić uwagę ochro­nia­rza.

– Pa­nie po­ste­run­kowy...

– Tak jest! – Młody po­li­cjant ode­rwał się od ściany, o którą się opie­rał. Na jego ple­cach po­zo­stały zie­lon­kawe ślady od farby.

– Pro­szę spraw­dzić, kto tam ha­ła­suje, do­brze?

Po­li­cjant zro­bił kwa­śną minę, która miała praw­do­po­dob­nie wy­ra­żać roz­cza­ro­wa­nie tym, że każą mu ro­bić za par­kin­go­wego. Cóż, po­my­ślał Mortka, je­śli chce po­zo­stać w za­wo­dzie, to po­wi­nien za­cząć się przy­zwy­cza­jać do dziw­nych po­le­ceń wy­da­wa­nych przez star­szych stop­niem. Cza­sami miał wra­że­nie, że wła­śnie na tym po­lega ich praca – nie na ła­pa­niu prze­stęp­ców, ale na za­spo­ka­ja­niu biu­ro­kra­tycz­nych za­chcia­nek zwierzch­ni­ków.

– O któ­rej to było? – Ko­mi­sarz zwró­cił się do ochro­nia­rza.

– Kartę pod­bi­łem o pią­tej trzy­dzie­ści.

– A wcze­śniej o pią­tej?

– Tak.

Mortka po­dra­pał się po bro­dzie. Z tego wy­ni­kało, że za­bój­stwa do­ko­nano po­mię­dzy piątą a piątą trzy­dzie­ści. Spoj­rzał na ze­ga­rek. Do­cho­dziła ósma. Dwie i pół go­dziny po zda­rze­niu. Stra­cili sporo czasu.

– Co pan po­tem zro­bił?

– Za­dzwo­ni­łem po ad­mi­ni­stra­tora, a po­tem do was.

– Dla­czego naj­pierw po ad­mi­ni­stra­tora?

– W na­głych wy­pad­kach mamy być po­wia­da­miani jako pierwsi – włą­czył się Lo­renz. – Wie pan, uwa­żamy, że do roz­strzy­ga­nia są­siedz­kich spo­rów nie­ko­niecz­nie po­trzebna jest po­li­cja. Cza­sami pro­blem można roz­wią­zać dzięki me­dia­cji.

– Z kim pan za­mie­rza te­raz me­dio­wać? – prych­nął Mortka. – Z jed­nej strony stołu usa­dzi pan tę dziew­czynę, wie pan, tę, co nie żyje, a z dru­giej?

Lo­renz wbił dło­nie w kie­sze­nie gar­ni­turu.

– Ta sy­tu­acja jest oczy­wi­ście nie­ty­powa. Ale do tej pory na­sze pro­ce­dury...

– Po­tem po­roz­ma­wiamy o wa­szych pro­ce­du­rach – prze­rwał mu Mortka.

W tym mo­men­cie w drzwiach kan­ciapy po­ja­wił się młody po­ste­run­kowy.

– Prze­pra­szam, pa­nie ko­mi­sa­rzu, ale za­sta­wił pan ja­kie­goś fa­ceta, który musi wy­je­chać, bo ma spo­tka­nie, i stąd to trą­bie­nie.

Mortka wes­tchnął.

– Niech po­czeka. I tak już nie zdąży przed kor­kami.

Po­ste­run­kowy kiw­nął głową i z po­wro­tem ru­szył w stronę par­kingu. Ko­mi­sarz tym­cza­sem od­wró­cił się do ochro­nia­rza.

– Ma­cie mo­ni­to­ring?

– No.

– Skie­ro­wany na ze­wnątrz – ode­zwał się zza ple­ców ko­mi­sa­rza Lo­renz. – Dbamy o pry­wat­ność na­szych miesz­kań­ców.

– Nie­ważne. I tak chcę zo­ba­czyć na­gra­nia.

– To bę­dzie nie­stety nie­moż­liwe – stwier­dził ka­te­go­rycz­nie ad­mi­ni­stra­tor.

Mortka po­czuł, jak cały we­wnątrz tę­żeje. Ochro­niarz opu­ścił głowę, wbi­ja­jąc wzrok w pod­łogę.

– Bo?

– Tak jak mó­wi­łem: dbamy o pry­wat­ność na­szych miesz­kań­ców. Nie wiemy, co jest na tych na­gra­niach, dla­tego nie mo­żemy ich pań­stwu udo­stęp­nić. Jako ad­mi­ni­stra­cja za­pew­ni­li­śmy miesz­kań­ców pod­czas pod­pi­sy­wa­nia umowy, że na­gra­nia nie tra­fią do osób trze­cich. I tego bę­dziemy się trzy­mać. Przy­naj­mniej do czasu, aż nie do­sta­niemy pi­sma z pro­ku­ra­tury. Ale wtedy rów­nież będę wo­lał naj­pierw skon­sul­to­wać się z na­szym praw­ni­kiem. GIODO, sam pan ro­zu­mie.

Mortka pod­niósł wy­soko brwi. W pierw­szej chwili nie był pe­wien, czy na­prawdę usły­szał to, co usły­szał. Lo­renz tym­cza­sem skoń­czył swój wy­kład i uśmie­chał się prze­pra­sza­jąco, jakby chciał po­wie­dzieć, że to wszystko nie jego wina.

– Su­cha – ode­zwał się ko­mi­sarz.

– Tak.

– Za­trzy­maj pana Lo­renza za utrud­nia­nie śledz­twa.

Lo­renz za­chi­cho­tał.

– Pan żar­tuje?

– Zro­zu­mia­łam – od­po­wie­działa Su­cha i zwró­ciła się do ad­mi­ni­stra­tora: – Pro­szę się od­wró­cić, ręce za plecy.

– Prze­cież nie mo­że­cie! – krzyk­nął cią­gle roz­ba­wiony, ale już lekko prze­stra­szony Lo­renz.

Mach­nął dło­nią w kie­runku Su­chej, która sta­nęła przy nim. Nie chciał jej ude­rzyć. Ra­czej od­go­nić jak na­trętną mu­chę. Ale to był błąd. Za­nim się zo­rien­to­wał, Su­cha chwy­ciła go za prze­gub, po­cią­gnęła do przodu, rów­no­cze­śnie wska­ku­jąc pod niego i ugi­na­jąc się na ko­la­nach. Lo­renz po­szy­bo­wał w górę, ob­ró­cił się w po­wie­trzu i wy­lą­do­wał z hu­kiem na ziemi. Do­piero po­tem krzyk­nął z bólu. Mortka był pod wra­że­niem. I spraw­no­ści Su­chej, i tego, że zdo­łała wy­ko­nać pra­wi­dłowo rzut na tak ma­łej prze­strzeni. Zda­wał so­bie sprawę, że on sam byłby w sta­nie co naj­wy­żej przy­ło­żyć Lo­ren­zowi w zęby.

Su­cha od­wró­ciła le­żą­cego ad­mi­ni­stra­tora na brzuch. Wbiła mu ko­lano w plecy i się­gnęła po kaj­danki. Mortka pod­szedł do ochro­nia­rza, który ob­ser­wo­wał całe wi­do­wi­sko z sze­roko otwar­tymi oczami. Ko­mi­sarz wska­zał na mo­ni­tory.

– Na tym można od­twa­rzać na­gra­nia?

– Aha – po­twier­dził ochro­niarz.

– Pan po­każe. Po­mię­dzy piątą a piątą trzy­dzie­ści.

Ochro­niarz ski­nął głową. Od­wró­cił się do kom­pu­tera. Drżą­cymi pal­cami za­czął prze­bie­rać po kla­wia­tu­rze i już chwilę póź­niej Mortka mógł oglą­dać na po­dzie­lo­nym ekra­nie czarno-białe na­gra­nie z ka­mery przy wej­ściu na osie­dle.

– Pro­szę przy­śpie­szyć. Prze­cież nie będę tu stał pół go­dziny.

Ochro­niarz po­słusz­nie włą­czył pod­gląd. Mortka na­chy­lił się nad ekra­nem. Nic. Nikt nie wcho­dził, nikt nie wy­cho­dził.

– To wszystko? – za­py­tał, kiedy na­gra­nie się skoń­czyło.

– No – po­twier­dził ochro­niarz.

Mortka się wy­pro­sto­wał. Za­ło­żył ręce za głowę. Nikt nie wcho­dził. Nikt nie wy­cho­dził. Czyli za­bój­stwo po­peł­nił ktoś z miesz­kań­ców. Albo ktoś, kto do­stał się na osie­dle nie­strze­żo­nym wej­ściem. Trzeba się bę­dzie do­wie­dzieć, czy ta­kie ist­nieje.

– Co mam z nim zro­bić? – za­py­tała Su­cha, wciąż klę­cząca na ad­mi­ni­stra­to­rze.

– Niech leży – mruk­nął Mortka.

Ciało znaj­do­wało się z dala od trasy ochro­nia­rza, po­my­ślał ko­mi­sarz. Co je­śli na po­przed­nich ob­cho­dach nie do­strzegł on wa­lizki?

– Pan po­każe wcze­śniej­sze na­gra­nia. Może być na pod­glą­dzie.

– Ale po co? – za­py­tał ochro­niarz i ko­mi­sarz już wie­dział, że tra­fił w sedno. Co­kol­wiek było na tym na­gra­niu, to wła­śnie tego nie chciał mu po­ka­zać Lo­renz. To tego oba­wiał się ochro­niarz.

– Po­ka­zuj.

Ochro­niarz po­krę­cił głową. Mortka od­su­nął go na bok, a sam chwy­cił za myszkę i włą­czył od­twa­rza­nie wstecz z dzie­się­cio­krot­nym przy­śpie­sze­niem. W końcu zna­lazł to, czego szu­kał. Czwarta czter­dzie­ści sie­dem. Z osie­dla wy­cho­dzi ko­bieta. Szybko, śpie­szyła się.

– Kto to jest? – za­py­tał po­li­cjant.

Ochro­niarz nie od­po­wie­dział.

– Kto to jest?! – ryk­nął Mortka.

– To pani Swi­tłana. Sprząta tu­taj. Nie my­śle­li­śmy, że to ważne, nie? – wy­mam­ro­tał ochro­niarz.

Ko­mi­sa­rzowi opa­dły ręce. A po­tem usły­szał huk i dźwięk wy­ją­cego au­to­alarmu. Alarmu jego to­yoty.

– Po­pil­nuj ich obu – rzu­cił do Su­chej i wy­biegł na dwór.

Aku­rat żeby zo­ba­czyć, jak wielki czarny volks­wa­gen to­uareg ta­ra­nuje jego sa­mo­chód.

Pod­ko­mi­sarz Da­riusz Ko­chan obu­dził się około ósmej. Za późno, bo o tej po­rze po­wi­nien być już w pracy, ale mu się nie śpie­szyło. Zresztą na ko­men­dzie nie cze­kało go nic do­brego. Co naj­wy­żej mętne spoj­rze­nia rzu­cane przez skur­wieli, któ­rzy mieli wię­cej na su­mie­niu niż on, ale że to jemu po­wi­nęła się noga, to można mu ob­sma­ro­wy­wać dup­sko za ple­cami. Oczy­wi­ście na pewną dozę po­cie­sza­ją­cych i wy­ra­ża­ją­cych wspar­cie po­kle­py­wań też mógł li­czyć, ale ukrad­kiem i w ta­jem­nicy.

Dość. Nie chciał się tym przej­mo­wać, nie chciał się dać zgnoić i zgla­no­wać. Wstał z łóżka. Spał sam. Zresztą od dłuż­szego czasu tak było. Niby z Anią kła­dli się ra­zem, ale za­wsze znaj­do­wała pre­tekst, żeby prze­nieść się do Janka. I le­żeli we dwójkę, mały chło­piec i do­ro­sła baba w dzie­cię­cym łó­żeczku. A że Ja­nek czę­sto się bu­dził z pła­czem, to spę­dzali tak wła­ści­wie każdą noc. Pod­ko­mi­sarz mar­twił się, że z chło­paka zro­biła się taka beksa. Ania wy­wie­rała na niego zły wpływ. Po­my­ślał, że po­wi­nien zro­bić coś wspól­nie z sy­nem. Wziąć go na ryby, do lasu bu­do­wać sza­łas czy coś po­dob­nego.

Wy­si­kał się, a po­tem umył zęby i prze­płu­kał twarz w zim­nej wo­dzie. Wy­cią­gnął czy­ste ciu­chy z szafy, ubrał się szybko i za­czął za­sta­na­wiać, co po­wi­nien zjeść. W pracy pew­nie nie bę­dzie mieć czasu. Wra­cał po dłu­gim przy­mu­so­wym urlo­pie, pod­czas któ­rego miał prze­my­śleć swoje po­stę­po­wa­nie. I tro­chę prze­my­ślał. Po­cho­dził do psy­cho­loga. Słu­chał dyr­dy­ma­łów, opo­wia­dał rów­nie nudne hi­sto­rie z wła­snego ży­cia, ale głów­nie nie ro­bił nic. Wpa­try­wał się w su­fit i za­pa­dał się w so­bie. A te­raz z po­wro­tem do ro­boty. Pew­nie do­sta­nie mi­lion za­le­głych pa­pie­rów do wy­peł­nie­nia, for­mu­la­rzy do pod­pi­sa­nia, pism do zre­da­go­wa­nia.

Chciało mu się rzy­gać.

Usły­szał, że Ania i Ja­nek już wstali. Tar­mo­sili się w łóżku, tu­lili. Ja­nek coś szep­tał, Ania go uspo­ka­jała. Cze­kali, aż so­bie pój­dzie. Aż zo­staną sami.

– No to so­bie po­cze­kają – mruk­nął pod no­sem.

Się­gnął do szafki, wy­cią­gnął ku­bek. Przy­go­to­wał so­bie kawę i trzy ka­napki z wę­dliną, se­rem i po­mi­do­rem. I jesz­cze coś do pracy.

A po­tem bar­dzo po­woli, ni­g­dzie się nie śpie­sząc, zjadł śnia­da­nie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: