Osioł Mesjasza - ebook
Osioł Mesjasza - ebook
Włodek Goldkorn ma szesnaście lat, kiedy w 1968 roku wyjeżdża z Polski do Izraela. Zafascynowany nowym krajem, obdarza go żywiołową miłością. Szybko jednak rusza pod prąd, zaczyna stawiać niewygodne pytania, kwestionuje jedyną słuszną drogę, którą mu wskazywano. Zamiast tańczyć horę, słucha egipskich piosenkarek, zostaje aktywistą radykalnej lewicy, protestuje przeciwko okupacji Strefy Gazy i Zachodniego Brzegu, jako rekrut sprzeciwia się przełożonym… Z czasem młody buntownik wyrasta na niezależnego humanistę, który unika wydeptanych ścieżek. Jest człowiekiem o tożsamości złożonej jak mozaika, który w wielu językach czuje się jak w domu i nie odrzuca żadnej ze swoich ojczyzn (do Polski i Izraela wkrótce dołączą Włochy) – dużo im zawdzięcza, jeszcze więcej od nich wymaga.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-128-3 |
Rozmiar pliku: | 853 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozległo się pukanie do drzwi. Dwa szybkie, nerwowe uderzenia. Matka po kolei spojrzała nam w oczy: ojcu, mojej siostrze, a na końcu mnie, jakby prosiła o pomoc. Nie wiedziała, w jakim języku odpowiedzieć. Ojciec się uśmiechnął, myślę, że szukał właściwego słowa; zakładam, że chciał powiedzieć coś w jidysz, ale wstrzymał się, jakby wyczuł, że ten język nie pasuje do miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Moja siostra otworzyła usta, a następnie zacisnęła wargi, jakby oniemiała. Ja już miałem powiedzieć po angielsku: „_Come in_”, proszę wejść, ale milczałem.
Wtedy moja matka powiedziała po polsku: „Proszę”.
Klamka z taniego jasnoszarego metalu drgnęła. Pomalowane na biało drzwi zaczęły się uchylać niczym wolno odsłaniająca się kurtyna, tak jakby osoba, która naciskała klamkę i mocą napiętej ręki jednocześnie pchała ją i przytrzymywała, chciała wywołać efekt zaskoczenia, ale też nie mogła się doczekać, żeby wejść do tego, co przed dziesięcioma minutami stało się naszym domem.
Może powinienem był zacząć tę swoją opowieść o Izraelu i Jerozolimie – o Jerozolimie prawdziwej i Jerozolimach wyobrażonych, wyśnionych – od historii, która wydarzyła się kilka godzin wcześniej. Oto ona.
Tego ranka przed budynek, w którym mieszkała ciocia Itka, siostra mojej matki, dwa kroki od dworca autobusowego w Tel Awiwie, podjechała furgonetka. Matka i siostra, żeńska część naszej rodziny, usadowiły się obok kierowcy. Ja z tatą i czterema walizkami, całym naszym dobytkiem, wsiedliśmy do tyłu. Rozpierała mnie ciekawość, może wręcz euforia. Czułem, że zaczyna się nowe życie – w miejscu, w którym zawsze będę u siebie, w ojczyźnie. Siedzenia z tyłu furgonetki były drewniane. Ruszyliśmy.
Po paru minutach wyjechaliśmy z miasta. Patrzyłem na ojca siedzącego naprzeciwko mnie i mocno trzymającego się oparcia. Ja także siedziałem w taki sposób, żeby nie stracić równowagi i nie spaść – cała powierzchnia pośladków przylegała do ławki, ręce zaciskały się na burcie samochodu, wzrok kierował się na zewnątrz, a oczy były pełne chęci, by nauczyć się na pamięć nowego krajobrazu, krajobrazu ojczyzny. Tata patrzył na mnie i się uśmiechał. W jego spojrzeniu była czułość, jakiej nie widziałem od lat, jakby tym spojrzeniem chciał mi powiedzieć, że mój entuzjazm przywraca mu młodość, jego niegdysiejsze nadzieje. Albo po prostu jakby chciał dodać mi odwagi. Kto wie, może był ze mnie dumny? Ojcowie odkrywają zalety swoich dzieci niespodziewanie i są nimi zaskoczeni. Tak, prawdopodobnie mój ojciec odkrył, że stałem się już dojrzały i silny. Byłem zadowolony z jego wyrazu twarzy, ale też z całej sytuacji, więc się uśmiechałem. I tak obaj, ojciec i syn, uśmiechaliśmy się do siebie nawzajem i patrzyliśmy na krajobraz naszej nowej ojczyzny. Czy nie tym właśnie jest szczęście?
– Patrz, jakie wszystko tu jest piękne! – zawołałem do niego, spoglądając na czerwone wzgórza na trasie z Tel Awiwu do Jerozolimy.
Tak intensywnej czerwieni nie widziałem nigdy w życiu. Wzgórza były nagie. Wrześniowe słońce paliło, wiał ciepły wiatr.
– Naprawdę ci się podoba? – zapytał.
– Tak – odpowiedziałem – nie tylko dlatego, że to ojczyzna. Podoba mi się, bo jest piękne.
Tata dziwnie na mnie spojrzał. Jego oczy wyrażały zdumienie, podziw i decyzję, świadomą i nieświadomą, żeby mnie nie zawieść; tak jakby chciał, żeby moja siła i moja wiara w przyszłość świata, który mnie otaczał i którego byłem już częścią, trwały na zawsze – mój ojciec bał się ulotnej natury uczuć.
Zaśmiał się więc i powiedział:
– Naprawdę ci się podoba? Brakuje lasu, zieleni. Wszystko jest tu nagie i suche, a kolor jest zbyt mocny, zbyt czerwony. Ale – poprawił się – tak, masz rację, jest przepięknie. Będziemy tu szczęśliwi, twoja matka, twoja siostra.
Wychwyciłem jakieś drgnienie w jego głosie, coś nieszczerego, nie kłamstwo, ale fałszywy ton, ledwie zauważalny w melodii słów. Zrozumiałem, że moim zadaniem było go pocieszyć. Miałem szesnaście lat.
Wiem, to stereotyp: emigracja polega także na tym, że dzieci stają się dorosłe i opiekują się rodzicami, role się odwracają. Ale co mogę na to poradzić, że moja historia powiela niektóre stereotypy? Nic, mogę ją tylko opowiedzieć, ponieważ to w opowieści stwarza się wspomnienie i świat.
– Tato – powiedziałem – ten pejzaż, te czerwone wzgórza, ten ciepły wiatr i oślepiające słońce są nieskończenie piękniejsze od lasów i strumieni, od polan i dębów Polski.
– Być może – odrzekł. – Cieszę się, że ci się podoba, chociaż mnie będzie brakowało lasów i strumyków.
Następnie, jakby chciał otrząsnąć się z chwili słabości i zawiązać nowy męski sojusz, wyciągnął rękę i wskazał na kabinę kierowcy, w której przez maluteńkie okno mogliśmy dostrzec głowy mojej mamy i siostry.
– Zobacz, kobiety jadą wygodnie z kierowcą, a my tutaj, na wietrze, w słońcu, na twardych ławkach…
– Tato, mnie się podoba. Dla mnie ta podróż mogłaby trwać godzinami. – I jeszcze: – Patrz, to są miejsca króla Dawida, proroków.
Uśmiechnął się znowu z wielką czułością. Nie objął mnie, bo rzadko to robił, ale też dlatego, że gdyby się puścił, wypadłby na środek drogi.
Dotarliśmy do Jerozolimy. Furgonetka zatrzymała się w wąskiej uliczce na wzgórzu. Zakręty odtwarzały ukształtowanie terenu. Po bokach stały trzypiętrowe budynki z czerwonych cegieł. Mówi się, że Jerozolima jest biała. Nasza dzielnica była czerwona. Małe okna, balkoniki, murki otaczające skromne ogródki przy domach.
– Dojechaliśmy – oznajmił kierowca niezdarnym angielskim.
Tata podziękował akademickim hebrajskim używanym w synagogach, którego nauczył się w dzieciństwie, zanim w wieku trzynastu lat odrzucił Boga i przykazania. Mama milczała. Z budynku wyszła urzędniczka. Była to pracownica Centrum Absorpcji – tak nazywała się instytucja, która zajmowała się imigrantami przez pierwsze sześć miesięcy po przybyciu. Kobieta zaprowadziła nas na pierwsze piętro, dała nam klucz. Tata otworzył drzwi. Weszliśmy.
Mieszkanie było małe, wyposażone w najpotrzebniejsze meble. Zaintrygowały mnie okna, niemalże szczeliny w ścianach – nie były dwuskrzydłowe i nie otwierało się ich do wewnątrz tak jak w Polsce. Nie służyły do tego, by łapać światło melancholijnej mazowieckiej równiny. To była ochrona przed światłem pustyni. Przesuwane okna, _sliding windows_. Gdy się je otwierało, szklana tafla znikała w murze. Z jednego z tych okien-szczelin zobaczyłem rząd budynków takich samych jak nasz, za nimi nagą i pustą przestrzeń, a w oddali zabudowania jakiejś wioski. Było słychać szczekanie psów i ryk osła.
Mama zaczęła się żalić na skromne wyposażenie mieszkania i nędzne meble. Ja zbierałem się, żeby zrobić jej awanturę i wypomnieć niewdzięczność wobec państwa, które łaskawie nas przyjęło. Tata rozglądał się oszołomiony. Siostra zaczęła otwierać walizkę.
Wtedy rozległo się pukanie. Mama powiedziała: „Proszę!”, ja zastygłem z moim „_Come in_” na ustach i drzwi się otworzyły. W tamtych czasach w Izraelu nie było domofonów ani zamykanych klatek schodowych. Każdy mógł wejść do budynku, a drzwi mieszkań były takie same jak drzwi do pokoi. Zazwyczaj pomalowane na biało. Miały klamki z taniego szarego metalu, które każdy mógł łatwo nacisnąć z zewnątrz.
Drzwi otworzyły się w zwolnionym tempie i stanął w nich wysoki przystojny mężczyzna. Uśmiechnął się z zakłopotaniem i powiedział:
– Słyszałem, że przybyła tu moja uczennica. Chciałem się z nią przywitać. Nazywam się Zygmunt Bauman.
Uczennicą była moja siostra i szybko odkryliśmy, że trafiliśmy do samego środka luksusowego obozu polskiej elity – luksusowego, bo nie mieszkaliśmy w namiotach ani blaszanych barakach. Bauman nie był jedynym znajomym. Wśród naszych sąsiadów znalazł się też najsłynniejszy neurochirurg z Warszawy. Zimą, kiedy wchodził do naszego mieszkania, zamykał wszystkie okna, a gdy mama protestowała, że brakuje powietrza, odpowiadał:
– Nikt nigdy nie umarł z zaduchu, a widziałem mnóstwo ludzi, którzy zmarli na zapalenie płuc.
Mówiło się, że w czasie okupacji w Polsce nie zajmował się głowami ani mózgami, tylko kutasami – odtwarzał napletki obrzezanych mężczyzn.
Bauman, podobnie jak słynny neurochirurg, jak my i wielu innych, opuścił Polskę, bo w 1968 roku komunistyczny reżim uznał, że nie ma już w niej miejsca dla Żydów. Zmuszono nas do zrzeczenia się obywatelstwa i wyjazdu z jedną walizką na głowę oraz pięcioma dolarami w kieszeni.
Niedaleko naszej ulicy leżała dzielnica, przez którą przechodziłem, idąc do szkoły lub centrum miasta. Nazywała się Katamon, od greckiego „Pod monasterem”, ponieważ znajdował się tam klasztor Świętego Symeona, człowieka, który zgodnie z Ewangelią według Świętego Łukasza pierwszy rozpoznał w Jezusie Mesjasza i Zbawiciela. Czyste ulice, eleganckie domy, rzeczywiście białe, z ogródkami ogrodzonymi murkiem. A czym jest Jerozolima, jeśli nie miejscem, gdzie każdy czeka na zbawienie?
Tołstoj twierdził, że wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne. Mylił się, ponieważ szczęśliwe rodziny nie istnieją – mogą istnieć tylko jednostki, które dążą do szczęścia. Ale miał też rację: istnieje model zbiorowego szczęścia, coś, co mógłbym nazwać odpowiedzialną mieszczańską beztroską. „Odpowiedzialną”, ponieważ ojciec rodziny podejmuje decyzje po rozważeniu za i przeciw, „beztroską”, ponieważ ojciec rodziny, wziąwszy na siebie wszystkie obowiązki, zapewnia żonie i dzieciom beztroskie życie, właśnie takie – bez trosk, bez rozterek – wybaczcie schemat godny białego mężczyzny rodem z XIX wieku. Na Katamonie oddychało się właśnie atmosferą mieszczańskiego spokoju, podobną do tej panującej w willowych dzielnicach wielu miast świata, gdzie architektura i urbanistyka głoszą: „Tu mieszkają szczęśliwe rodziny”.
Zabudowa Katamonu pochodzi z lat trzydziestych XX wieku: światło, wygody, higiena. Przed wojną 1948 roku, kiedy rodziło się państwo Izrael, dzielnicę zamieszkiwały dobrze sytuowane rodziny arabskie: profesorowie, adwokaci, kupcy. Prawie wszyscy byli wyznania prawosławnego. Tu mieściły się konsulaty Libanu i Syrii, Polski i Czechosłowacji, a także kilka hoteli. Po wojnie na miejsce Palestyńczyków wygnanych przez Żydów przybyły rodziny Żydów wygnane ze Starego Miasta przez Legion Arabski.2
Jesienią 1968 roku przybyłem do Jerozolimy furgonetką, rozmawiając z ojcem i widząc, że nie jest szczęśliwy. Nie, nie będę opowiadał o kłopotach imigranta, udrękach uchodźcy, wyobcowaniu chłopca przeniesionego z serca Europy na uliczkę Bliskiego Wschodu. Nie miałem trudności, czułem się zagubiony, ale nie przerażony. Wspomnienie dopiero co porzuconej Polski jawiło się mgliście, niemal czarno: Polska była mrokiem, Izrael światłem. A ja dzieckiem światła, potomkiem Prometeusza uwolnionym z okowów.
Posłali mnie do szkoły oddalonej o pół godziny piechotą od naszego domu, mieszczącej się na terenie założonego w latach czterdziestych internatu, gdzie zamieszkały i uczyły się sieroty ocalałe z katastrofy, która wydarzyła się na Starym Kontynencie. Kiedy z kilkorgiem polskich rówieśników zacząłem uczęszczać do zespołu szkół o nazwie Chawa, Gospodarstwo – na cześć syjonistycznego marzenia, żeby stworzyć Żyda rolnika – uczyły się tam setki nastolatków. Pamiętam stromą drogę do szkoły, nasze rozmowy, a także zimno i deszcz. W Polsce wyobrażaliśmy sobie Izrael jako ciepły kraj, „gdzie dobrze schnie pranie”, jak żartowała moja siostra, dlatego kiedy wyjeżdżaliśmy, każde z jedną walizką, nikomu nie przyszło do głowy zabrać płaszcza ani solidnych butów. Pamiętam więc ziąb Jerozolimy, siebie i kolegów maszerujących pod górę w swetrach i letnich polskich butach. Nie, nie cierpiałem z tego powodu – było to częścią doświadczenia, małym poświęceniem, rytem inicjacyjnym w ojczyźnie, której geografię i pory roku zaczynałem odkrywać.
Ale centrum wszystkiego stanowił język. Od samego początku, od nocnego lądowania na lotnisku w Tel Awiwie, podobał mi się hebrajski. Możliwe, że podobał mi się, jeszcze zanim usłyszałem, jak ktoś nim mówi – miłość wyobrażona, wyśniona nocą. W głowie i uszach miałem język, który był mój, chociaż nie znałem w nim ani słowa. A potem dziwnym trafem domyśliłem się dźwięku tego języka, jeszcze zanim go usłyszałem. Kiedy przybyłem do Izraela, hebrajski na ulicy odpowiadał dźwiękowi z moich snów. A może kiedy się kocha – a ja kocham hebrajski – miłość wyobrażona, materializując się, objawia się taka jak w snach? W każdym razie kochałem swój język. Pozostawało się go nauczyć.
Wśród młodych w naszym Centrum Absorpcji była Ala. Moja rówieśniczka, córka warszawskiego artysty, inteligentna, wykształcona, wrażliwa, a także piękna. Spędzaliśmy całe godziny, zastanawiając się nad tym, co nam się przytrafiło, ale przede wszystkim czytaliśmy. Któregoś dnia w Gospodarstwie Ala pokazała mi książkę po hebrajsku. Na okładce było napisane: „_Michael szeli_”. To był _Mój Michael_ Amosa Oza.
Ala powiedziała:
– To książka, o której wszyscy teraz mówią.
Podobnie jak ona, ja także dorastałem w Warszawie, gdzie panowała zasada, że książkę, o której się mówi, trzeba przeczytać, przedstawienie czy film, o którym się dyskutuje, trzeba obejrzeć, trzeba być na czasie. Czy to był snobizm? Tak. Ale alternatywą dla snobizmu jest pogarda dla wszystkiego, co ma związek z elitą i elitarnością, czyli faszyzm.
Ja także zdobyłem książkę Oza. Nie będę tu opisywał trudności przy czytaniu powieści napisanej językiem, w którym jeśli nie zna się brzmienia słowa złożonego z samych spółgłosek, trzeba je odgadnąć albo się poddać. Ale ja, powodowany miłością, miłością podwójną – do hebrajskiego i do Ali, spragniony, by móc mówić o tym, o czym mówili wszyscy, przeczytałem tę książkę.
Konsekwencje tego wyczynu były znakomite. _Mój Michael_ to najpiękniejsza, najodważniejsza i najważniejsza z książek Oza, uważam ją za jedno z arcydzieł literatury XX wieku. Rozgrywająca się w Jerozolimie na kilka lat przed moim przyjazdem, wciąż pracuje w mojej głowie, często nawet gdy nie jestem tego całkiem świadomy. Moje spojrzenie na miasto, na istotę narracji, a zwłaszcza na kobiety – to spojrzenie pięćdziesiąt lat później wiele zawdzięcza Ozowi. Dzięki _Mojemu Michaelowi_ nauczyłem się od razu najlepszego możliwego hebrajskiego. Miłość czasami przynosi szczęście.
Dla mnie być u siebie to znać język, a ponieważ w wielu językach czuję się jak w domu, mam wiele tożsamości. Mój związek z Izraelem zasadza się na cudownej urodzie hebrajskiego.
Cudownej, ponieważ hebrajski jest językiem trudnym, szorstkim w brzmieniu, wymaga złożonych i zaskakujących zestawień znaczeniowych, ale i na nie pozwala. W tym samym zdaniu można użyć słów sprzed dwóch tysięcy lat i najnowszych wyrażeń slangowych; słów pełnych historycznej świętości, słów z Biblii i wulgaryzmów opisujących części ciała i czynności fizjologiczne. Kiedy czytam po hebrajsku, kiedy w nim mówię, uświadamiam sobie, jak bardzo jesteśmy jednocześnie, my, mężczyźni i kobiety, święci i wyuzdani, uczciwi i zakłamani, autentyczni i obłudni.
Izraelczycy są dumni ze swojej bezpośredniości (i często mylą nieokrzesanie ze szczerością); ja uważam, że brutalność hebrajskiego zmusza do tworzenia skomplikowanych złożeń i metafor. Zwłaszcza kiedy mowa o miłości albo o sprawach ostatecznych.
Tak, w Izraelu nie było łatwo przyzwyczaić się do szorstkości rozumianej jako pogarda dla innego i do szydzenia z własnej i cudzej wrażliwości. Uznałem jednak, że jest to cena, którą trzeba zapłacić za posiadanie ojczyzny, domu, miejsca przeznaczonego dla Żydów, a więc także dla mnie. W obowiązującej narracji pogarda dla uczuć, ciągła i nieustanna liturgia złych manier były buntem – zdecydowanie mało sympatycznym w formie, ale właściwym, jeśli chodzi o treść – przeciw ograniczeniom i nieszczęściom diaspory.
Nowy Żyd miał się niczego nie bać i miał nie być sentymentalny – sentymentalizm był dla kobiet, a kobietą był Żyd, także mężczyzna, z diaspory.
Dziś wiem, że w tym ugruntowanym teoretycznie i praktykowanym braku empatii jest coś perwersyjnego, bardzo odległego od tak upragnionej normalności.
Izrael narodził się z syjonistycznego marzenia o normalności, ojczyźnie, o byciu takim jak inni, ale idea Żyda, którego trzeba znormalizować, to nic innego jak karykatura Żyda, którym się pogardza. Kto pogardza innymi, przestaje szanować siebie. Dzisiaj, z perspektywy pana w pewnym wieku, wiem, że w tym braku empatii krył się ogromny deficyt poczucia bezpieczeństwa. Mieszkańcy Izraela, wymarzonej bezpiecznej ojczyzny, podświadomie widzieli siebie jako tymczasowych mieszkańców jednego z bardziej niepewnych miejsc na ziemi. Wtedy tego nie wiedziałem i nie mogłem zrozumieć. Dziś dzięki Awrahamowi B. Jehoszui wiem, że można marzyć o normalności rozumianej jako tożsamość, w ramach której język i terytorium wzajemnie się uzupełniają, i wcale z tego powodu nie uważać, że nieznormalizowany Żyd jest karykaturą.3
Czy byłem odświętnie ubrany? Nie wiem. Kiedyś uchodźcy zabierali ze sobą najlepsze ubrania. Dziś, gdy po wielu dniach cierpień na Morzu Śródziemnym przybywają na pontonach do upragnionego celu, są półnadzy i okryci błyszczącymi kocami termicznymi dostarczonymi przez ratowników.
My wyjechaliśmy w naszych najlepszych strojach. Byliśmy uchodźcami biednymi, ale pełnymi godności. Z Warszawy wyruszyliśmy pociągiem do Wiednia. Teraz lecieliśmy samolotem, który wiózł nas stamtąd do Tel Awiwu. Z Wiednia pamiętam lotnisko: szklana ściana, najnowocześniejsza w tamtych czasach architektura.
Wezwano nas po południu. Powiedzieli: „Spakujcie się. Dziś w nocy wyjazd”. Nie pamiętam nic więcej, ani samolotu, ani nawet lotu. W epoce świadków, od których oczekuje się, że będą pamiętać wszystko w najmniejszych szczegółach i nigdy nie zmienią wersji wydarzeń, ja nie dowierzam tym, którzy twierdzą, że udało im się zatrzymać przeszłość w pamięci. Są chwile, których nie chcemy pamiętać i które z niej usuwamy. Mam przyjaciółkę, która wymazała ze wspomnień całą swoją podróż z Warszawy do Wiednia.
Pamiętam światła Tel Awiwu. Siedziałem przy okienku, albo może na środkowym fotelu, a przy okienku była mama, i pochyliłem się w jej kierunku, żeby z góry zobaczyć te światła wśród ciemności, swoją prawdziwą ojczyznę. Byłem szczęśliwy. Objąłem i pocałowałem mamę. Zareagowała lekką irytacją. Czy przestraszyła się mojego entuzjazmu? Nie wiem.
Był koniec września 1968 roku, wylądowaliśmy w Tel Awiwie, drzwi samolotu się otwarły. Tłum dobrze ubranych wyrzutków mówiących po polsku podniósł się z foteli, mężczyźni, kobiety, chłopcy i dziewczęta wyciągali ze schowków kurtki, płaszcze. Miałem na sobie wełniane spodnie i czarny golf. Włożyłem skórzaną kurtkę. Koniec września jest już w Polsce porą pierwszych chłodów. Popychany przez zaciekawionych, podekscytowanych ludzi (dało się słyszeć jakiś płacz), zbliżyłem się do otwartych drzwi. Ciepły, wilgotny podmuch wiatru uderzył mnie i objął całego. Czuć było zapach pomarańczy, lotnisko w Lod otaczało mnóstwo gajów pomarańczowych. Zszedłem po schodach, spocony, śmierdzący. W mgnieniu oka straciłem wygląd polskiego wygnanego panicza: byłem nieodpowiednio ubranym uchodźcą w kraju, o którym nic nie wiedziałem, ale który miałem czelność uważać za ojczyznę. Zobaczyłem kogoś, kto na kolanach całował ziemię. Ten gest wydał mi się przesadzony. Zawieziono nas busem do wielkiej hali. Pamiętam tylko, że mój ojciec swoim rudymentarnym hebrajskim zapytał pracownika o ciocię Itkę, młodszą siostrę mojej matki.
– Nazywamy się Goldkorn – powiedział – czeka na nas młodsza siostra mojej żony. Proszę ją zawiadomić, że tu jesteśmy.
– Tak, dzwoniła – odparł urzędnik, zerkając na notatkę. – Powiedziała, że nie może przyjechać, bo źle się poczuła. Czeka na was w domu. Samochód was do niej zabierze.
Ojciec przetłumaczył nam na polski słowa urzędnika.
Zobaczyłem, jak matka zmienia się na twarzy: ciekawość przeszła w smutek, a potem w złość.
– Zawsze mówi, że jest chora – skomentowała do ojca po cichu.
Zbliżyłem się do mamy i znów ją objąłem.
– Skoro źle się czuje… – powiedziałem.
– Nie czuje się źle. Brakuje jej odwagi – odparła.
– Musisz ją taką zaakceptować. Była w obozach… – tłumaczył tata.
Mama pogłaskała mnie po głowie, co rzadko jej się zdarzało, nigdy nie widziałem, żeby płakała albo krzyczała. Poszliśmy usiąść na jakiejś ławce.
Wywołano nas, wspomnienie nie jest wyraźne: długi rząd stolików, za każdym stolikiem urzędnik, ogromne jarzeniówki pod sufitem. Przechodziliśmy od stolika do stolika w swego rodzaju orszaku, spoceni, ubrani w naszą wierzchnią odzież i nasze polskie swetry. Na czele tato w marynarce i pod krawatem – ojciec zawsze był eleganckim mężczyzną, za nim siostra, czujna i zaciekawiona, tak jakby chciała kontrolować poczynania i niezrozumiałe słowa taty, który upierał się, żeby mówić po hebrajsku, za nimi ja, obserwujący siostrę, a na końcu mama, zrezygnowana, zdziwiona, zdenerwowana, w szarym kostiumie z broszką w wyłogu garsonki – uwielbiała broszki – na palcu pierścionek z ametystem, który tato podarował jej po powrocie z podróży do Moskwy.
Urzędnicy zadawali pytania, sprawdzali dokumenty poświadczające nasz status bezpaństwowców wygnanych z Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej – „Nie jest obywatelem polskim”, tak było napisane. Mówił tata, ciągle swoim synagogalnym hebrajskim, który przypomniał mu się w tej godzinie, kiedy nie ma już nocy, ale nie ma też jeszcze poranka; w chwili, gdy nie byliśmy już Polakami, ale nie byliśmy też jeszcze Izraelczykami. Okna wielkiej sali były otwarte, zapach pomarańczy mocny jak jarzeniówki pod sufitem. Po odejściu od każdego stolika tata tłumaczył nam z uśmiechem, o co chodziło.
W pewnym momencie powiedział:
– Kiedy miniemy tamten stolik, staniemy się obywatelami. Obywatelami Izraela.
Głos łamał mu się ze wzruszenia i ja także się wzruszyłem. Ale zanim podpisaliśmy dokumenty i otrzymaliśmy numer identyfikacyjny, coś w rodzaju PESEL-u, urzędnik zapytał tatę po hebrajsku, jak się wymawia moje imię.
– Włodzimierz – odparł.
– Mam na imię Włodzimierz – wtrąciłem, domyślając się, o czym mówią.
Imię dostałem na cześć Lenina.
Urzędnik wybuchnął śmiechem. Powiedział coś po hebrajsku i usłyszałem, jak ojciec mówi: „Vladimir”.
Zdaje mi się, że pamiętam, że oznajmiłem:
– _Włodzimierz_ _is Vladimir in Polish._
Dobre kilka godzin później w domu cioci Itki, oglądając dokumenty napisane po hebrajsku, a przetłumaczone nam przez tatę, odkryłem, że nie byłem już Włodzimierzem, tylko Vladimirem.
Wyjście na pustynię, porzucenie ciemności na rzecz światła, zapomnienie, które miało pokryć pamięć, z definicji chorą, zakładały także to: pogardę dla imienia.
Każdy początek prawie zawsze wymaga nowego imienia. Tak było zarówno w przypadku imigrantów na Ellis Island, którzy dopiero co dotarli do Stanów Zjednoczonych, jak i w przypadku działaczy komunistycznych z dawnych lat, którzy często posługiwali się wymyślonymi imionami nie tylko ze względu na wymogi konspiracji, ale także dlatego, że nowe imię oznacza ponowne narodziny.
Nie sprawiło mi to większej przykrości. „Włodzimierz”, ale też „Vladimir” należeli do przeszłości. Ja chciałem nowego imienia, hebrajskiego. Tak naprawdę już je miałem.
Imieniem tym był „Aszer”. „Aszer” po hebrajsku znaczy „szczęśliwy”, ale ja wybrałem je na długo przed podróżą do ojczyzny. Aszer to było imię dziadka ze strony ojca, bogobojnego Żyda, który zmarł, gdy tata był dzieckiem. Kiedy wybrałem je sobie w Polsce, myślałem, że powinienem był się nazywać jak on, że moje imię, dane mi ku czci Lenina, było imieniem fałszywym i że muszę odzyskać prawdziwe imię „Aszer”. Teraz w Izraelu to imię było moim nowym początkiem, moimi nowymi narodzinami i nowym przeznaczeniem. Używałem go w liceum. Ale w głębi duszy było mi przykro, że utraciłem stare imię.
Jako Aszer chodziłem więc do Gospodarstwa.
Gospodarstwo Młodzieży Syjonistycznej – tak się nazywa do dziś – zostało założone w 1949 roku, rok po tym, jak z Katamonu zniknęli jego dawni mieszkańcy. Było częścią Aliyat Hano’ar, Alii Młodych („_alija_” oznacza „wznoszenie się”, a w tym kontekście – wznoszenie się do Erec Israel, czyli imigrację do Palestyny).
Ruch Aliyat Hano’ar powstał z inicjatywy Rechy Freier w Niemczech w 1933 roku, gdy Hitler przejmował władzę. Freier uratowała tysiące żydowskich dzieci, ale w pewnym momencie niektórzy przywódcy ruchu syjonistycznego się jej wyparli. Mieli jej za złe, że nie ograniczała się do ratowania Żydów, ale chciała obalić Hitlera.
Tak, od końca II wojny światowej historia Palestyny i Izraela jest historią konfliktu między uchodźcami a uchodźcami. Dodatkowo nie wszyscy Żydzi byli antyfaszystami. Dlatego tak trudno odróżnić dobro od zła. Kto jest ofiarą, ma tendencję do tego, by nie zauważać innych ofiar. Rozumiem, nie da się kochać całej ludzkości, ale wydaje mi się, że można wybrać, po której jest się stronie.4
Uczyliśmy się więc w Gospodarstwie, ja i inne dzieciaki z Polski, moi rówieśnicy. Chodziliśmy na lekcje hebrajskiego, historii, Biblii; sale mieściły się w małych budynkach: schody, dwie klasy, szerokie okna, słońce, powietrze, ogrody, basen, stołówka. Piękne, spokojne, niemal szczęśliwe miejsce.
Rozmawialiśmy ze sobą, ja, moi polscy przyjaciele i Zlata, dziewczyna, która dopiero co przyjechała z Czechosłowacji. „Zlata” znaczy „złota” i nasi gospodarze natychmiast zdecydowali się przetłumaczyć jej imię na hebrajski – Zehawa. „Zehawa” jest banalne, „Zlata” egzotyczne, ale wtedy tego nie wiedziałem i lubiłem się do niej zalecać. Miała włosy koloru miedzi i piegi; kiedy mówiła, jąkała się trochę. Albo znienacka milkła, patrzyła na mnie, a ja w jej zielonych oczach dostrzegałem uczucie zagubienia, może prośbę o pomoc, nie wiem.
Tego zimowego dnia, gdy pod wyjątkowo słabym słońcem gawędziliśmy sobie o naszych nauczycielach, o sowieckich czołgach w Pradze i o antysemityzmie w Polsce, jakiś chłopak zbliżył się do nas, usiadł na kamiennym schodku i zaczął mówić.
– Wiecie, co jakiś czas są problemy na Starym Mieście.
Stare Miasto zostało zdobyte przez Izraelczyków w czerwcu 1967 roku. Z radioodbiorników we wszystkich domach niosła się wtedy piosenka _Jeruszalajim szel zahaw_, _Jerozolima ze złota_, śpiewana głosem Szuli Natan, a napisana przez Naomi Szemer dokładnie w przededniu wojny sześciodniowej, tak że wielu uważało ją za przepowiednię. Przepowiednię odzyskania Jerozolimy, które miało przyspieszyć nadejście Zbawienia, Czas Mesjasza, Czas po Czasie. _Jeruszalajim szel zahaw_ opowiadała o pustce, o nicości. Ta nicość, ta pustka to było Stare Miasto, dzielnica, z której w 1948 roku wypędzono Żydów.
„Gdy powysychały studnie, / plac targowy opustoszał, / nikt nie odwiedza Wzgórza Świątynnego na Starym Mieście” – brzmiały słowa piosenki. Na Wzgórzu Świątynnym stoi Ściana Płaczu, po hebrajsku Ha-Kotel, co jest skrótem od nazwy Ha-Kotel Ha-Maarawi, Ściana Zachodnia. Dla Żydów jest to po prostu ściana Świątyni, chodzą tam, żeby modlić się o bliskość Boga, ponieważ pamięć o Świątyni mówi o Mesjaszu. To nie-Żydzi uznali, że Żydzi, opierając się o tę ścianę, płaczą.
Kilka tygodni po tym, jak radio zaczęło nadawać tę piosenkę, wybuchła wojna, a kiedy przyjechałem do Jerozolimy, dziesiątki tysięcy Żydów odwiedzało już Ścianę i targowisko.
– Wiecie – ciągnął ten chłopak – kiedy Arabowie strajkują i mają opuszczone żaluzje w sklepach – w tamtych czasach mówiło się „Arabowie”, nie „Palestyńczycy” – nasi żołnierze przychodzą ze spawarkami i spawają im te pozamykane żaluzje do progów.
Często w ramach protestu przeciwko jakiemuś rozporządzeniu władz kupcy ze Starego Miasta strajkowali i nie otwierali sklepów.
Chłopak mówił dalej:
– Ale jak się robi naprawdę duża chryja, to chodzimy tam, żeby dać im nauczkę.
– Nauczkę? – spytałem. – Co to znaczy „nauczkę”?
– No, idziemy tłuc wystawy, rozwalać im te gówniane towary. Muszą się nauczyć, kto tu jest panem. – Spojrzał mi w oczy, potem utkwił wzrok w Zlacie i powiedział: – Następnym razem, jak coś się będzie działo, dam wam znać. Też będziecie mogli poczuć, jak to przyjemnie obić jakiegoś wrednego Araba.
Pamiętam twarz Zlaty, jej usta, które się otwierały, piękne oczy, które robiły się smutne i zamglone, uśmiech, który gasł.
– To ci się wydaje w porządku?! – krzyknęła. – Nie przypomina ci tego, co się działo w Europie? Pogromów?
Od pierwszego dnia, kiedy postawiliśmy stopę w Gospodarstwie, nauczyciele opowiadali nam o nich, przywołując utwór Chaima Nachmana Bialika, otaczanego w Izraelu bardzo wielką czcią. Wiersz był poświęcony pamięci czterdzieściorga dziewięciorga Żydów zamordowanych w Kiszyniowie na początku XX wieku.
– Co ma do tego Europa? Co mają do tego pogromy? – żachnął się chłopak. – To są dzikusy, wrogowie, muszą zrozumieć, że to my tu rządzimy.
Poszedłem sobie, nie miałem ochoty z nim dyskutować. Może wstyd mi było za niego, może za swoją nieśmiałość, za to, że nie umiałem odpowiedzieć albo po prostu dać mu w gębę? Zlata odbiegła w przeciwnym kierunku, płacząc.
Często chodziliśmy na Stare Miasto. Tysiące już razy opowiedziano, jak Izraelczycy odkryli, czy może odnaleźli na nowo, Ścianę. Tłumy Żydów chodziły na Wzgórze Świątynne, krążyły uliczkami wewnątrz murów, kupowały towary od arabskich handlarzy, tych samych, którzy strajkowali i byli za to karani przyspawaniem sklepowych żaluzji do metalowych progów w chodnikach.
Żeby dojść na Stare Miasto, musieliśmy przejść przez Bramę Jafy.
W Imperial War Museum w Londynie znajduje się film, który pokazuje wkroczenie generała Allenby’ego do Jerozolimy 11 grudnia 1917 roku właśnie przez Bramę Jafy. Zdobywca Palestyny i Świętego Miasta nie jedzie na koniu – idzie pieszo, jakby chciał okazać pokorę wobec tak potężnego mitu.
Mit Jeruzalem tworzono przez wieki, a zwłaszcza w XIX stuleciu, kiedy zachodnie mocarstwa odkryły ten skrawek ziemi położony w środku upadającego imperium osmańskiego. Odwiedzali je rosyjscy i austriaccy arcyksiążęta, cesarz Franciszek Józef i członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej. Ludzie Zachodu budowali tu kościoły, szpitale, domy pielgrzymie.
Ale żadna z wizyt koronowanych głów czy następców tronu nie była tak ważna jak wkroczenie do miasta Allenby’ego. I wojna światowa powoli dobiegała końca. Powstanie arabskie, wzniecone przez dynastię Haszymidów z Mekki, rozsadzało z pomocą brytyjskiego archeologa Thomasa Edwarda Lawrence’a konające imperium osmańskie. Tak więc Allenby, wkraczając do Jerozolimy, chciał podkreślić różnicę między imperium brytyjskim, które reprezentował, a jego wrogami, między innymi cesarstwem niemieckim.
Dziewiętnaście lat wcześniej, 29 października 1898 roku, przez tę samą Bramę Jafy wjechał do miasta kaiser Wilhelm II z małżonką Augustą Wiktorią. Wilhelm, któremu towarzyszyły dziesiątki dworskich dygnitarzy, chciał wjechać do miasta na koniu, tak więc turecki zarządca kazał rozebrać część murów Sulejmana Wspaniałego. Przez ten wyłom przejeżdżają dzisiaj samochody.
Miasto odwiedzali jednak nie tylko panujący – prawdziwie lub potencjalnie – oraz zwycięscy dowódcy. Jerozolima przyciągała też pisarzy i marzycieli: pośród jej murów przechadzali się Gogol i Melville, Twain i Flaubert; każdy w poszukiwaniu własnych rojeń, każdy rozczarowany kontrastem między przyziemną materią, z której stworzona jest codzienność, a aspiracjami do świętości, nawet jeśli dziś wiemy, że świętość Jerozolimy i jej uduchowienie biorą się właśnie ze sztuczności, nieautentyczności i ciągłego wymyślania tego miasta na nowo.
Jednym z tych pisarzy był Theodor Herzl, ojciec syjonizmu. Dzień przed wjazdem cesarza Wilhelma do świętego miasta Herzl wsiadł do pociągu jadącego do Jerozolimy z Jafy, małego portu, do którego zawijały statki przybywające z Europy. Podróż trasą kolei żelaznej, wybudowaną przez Osmanów, trwała trzy i pół godziny. Jej przebieg odmalowała inna pisarka, pielgrzymująca do Ziemi Świętej Matilde Serao, w książce _W kraju Jezusa_.
Szukała transcendencji i chrześcijańskiej pobożności. Odnalazła kwintesencję nowoczesności i to jej się nie spodobało. O podróży z Jafy do Jerozolimy opowiada tak: „Bądźmy szczerzy; najantypatyczniejszą z rzeczy ziemskich jest tu właśnie kolej. Spokój okrętu szybującego po błękitnym morzu pozwala rozwinąć się w sercu wszystkim kwiatom uczucia, lecz ta kolej kosi brutalnie wszystkie kwiaty religijności, wysusza czyste krynice poezji”.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I