- W empik go
Oskórowany - ebook
Oskórowany - ebook
Akcja Oskórowanego jest oparta na historii rzeczywistej zbrodni, która w roku 1999 wstrząsnęła Krakowem. Tego roku Władysław Womaczko, były student psychologii UJ, pochodzący z Kaukazu, chociaż o polskich korzeniach, zamordował swojego ojca, oskórował jego głowę i ze skóry uszył maskę. Akcja powieści jest dwuwątkowa. W jednym wątku ukazana jest historia Womaczki i jego rodziny, układająca się w opowieść o rodzinnych traumach, niedopasowaniu do świata, samotności i narastającym szaleństwie, które w konsekwencji doprowadziły do potwornej zbrodni. W drugim wątku pojawia się historia studenta polonistyki UJ, który poznał Womaczkę i często się z nim spotykał, w ten sposób – jak się okazało – dotykając niezrozumiałego dla niego zła, z którym się niespodziewanie zetknął.
Robert Ostaszewski – twórca między innymi bestsellerowej trylogii kryminalnej z podkomisarzem Konradem Rowickim („Zginę bez ciebie”, „Śmierć last minute", „Tysiąc ciętych róż”), kryminalnej serii śląskiej („Zabij ich wszystkich” i „Ukochaj na śmierć”) oraz serii o komisarz Renacie Łukowskiej Zemsta & Partnerzy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-67978-44-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oskórowanie nie wydawało się trudne, w końcu świetnie posługiwał się nożem. Gorzej z zabijaniem.
Od gór wiało, ale nie słyszał szumu drzew, mimo iż stał ledwie sto metrów od linii lasu. Zagłuszały go podniesione głosy ludzi, których miał za plecami. I odgłosy zwyczajnego miejskiego życia. Nalczyk, stolica Kabardo-Bałkarii, Kaukaz. Nie lubił tego miasta, ale musiał w nim żyć, przecież nie mógł decydować o sobie. Jeszcze. Zdecydowanie wolał miejskie obrzeża i kiedy tylko mógł, co nie zdarzało się często, wymykał się z domu. Włóczył się po nieużytkach albo rozpalał ognisko i gapił się w ogień. Nie myślał wtedy o niczym. Ani o wrzaskliwej matce, która wciąż karała go za rzeczywiste i urojone przewinienia, ani o ojcu, który patrzył na niego zimnym wzrokiem i ciągle oceniał. Nie myślał nawet o sobie. Po prostu istniał jak góry czy drzewa. Teraz jednak wolałby być w mieście, chciałby wmieszać się w tłum przewalający się po stołecznych ulicach i placach. Wolałby zniknąć.
– Już czas – usłyszał głos ojca i poczuł dłoń na ramieniu. Ciężką niczym stalowa belka.
Podniósł się z ociąganiem. Przy ustawionych w podkowę stołach stało kilkanaście osób. Rodzina i znajomi rodziców, w różnym wieku, od starców po małe dzieci. Tego dnia nie mógł być sam ani tylko z najbliższymi. W końcu taki dzień zdarza się tylko raz. Wiedział, co go czeka, uczestniczył w podobnych uroczystościach kilka razy jako widz. Nie czuł wtedy nic, a jeśli już, to jedynie nudę i irytację. Nie lubił przebywać dłużej wśród ludzi. Drażnili go. Teraz czuł niepokój pomieszany ze strachem. Tego dnia oczy wszystkich miały być zwrócone na niego.
Dzień przejścia, inicjacji.
Zabije barana i stanie się mężczyzną.
– No ile mam jeszcze czekać? – W głosie ojca pobrzmiewało zniecierpliwienie.
Ruszył. Wydawało mu się, że jest spokojny. Wiedział, co ma zrobić. Co zrobić musiał. Powtarzał sobie od jakiegoś czasu sekwencję czynności jak wyliczankę. Chwycić mocno barana. Podciąć mu żyły na szyi jednym płynnym cięciem noża. Poczekać, aż zwierzę się wykrwawi. Tym samym nożem zdjąć skórę z barana, zaczynając od głowy. Jedną ręką odciągać skórę na bok, drugą oddzielać skórę od tkanek. Po oskórowaniu powiesić barana za tylne nogi. Rozciąć brzuch nożem. Wyciągnąć wnętrzności. Chwycić mocno barana…
Wszyscy zgromadzili się wokoło leżącego na ziemi białego barana. Spętane zwierzę pobekiwało cicho. Ledwie je słyszał, beczenie zagłuszały okrzyki ludzi. Ojciec podał mu długi i ostry nóż. Wziął go do ręki, dobrze leżał w dłoni, choć nie tak dobrze, jak jego własny, który dostał od ojca na urodziny dwa lata wcześniej. Lubił swój nóż. Nauczył się nim rzucać i bez trudu trafiał w pnie drzew. Raz rzucił nim w nornicę, która przemykała obok niego. Nie wiedział, czemu to zrobił. Chybił.
Pochylił się nad baranem, przydusił go kolanem i chwycił mocno za skórę na karku. Zwierzę zabeczało przeraźliwie i zaczęło się szamotać. Przyciskał je coraz mocniej, powtarzając wyliczankę: Chwycić mocno barana. Podciąć mu żyły na szyi… Przyłożył nóż. Wystarczyło jedno płynne pociągnięcie. Ludzie krzyczeli coraz głośniej, jakby wyczuwali w powietrzu zapach krwi, która jeszcze nie trysnęła z otwartych żył. Podciąć mu żyły na szyi… Przycisnął mocniej ostrze, walcząc z szarpiącym się baranem. Podciąć mu żyły na szyi… Nagle jego wzrok przesłoniła mgła. Miał czucie w rękach i nogach, słyszał wrzaski ludzi i beczenie barana, czuł smród zwierzęcia, ale nic nie widział. Podciąć mu… Zerwał się na równe nogi i zatoczył. Trzymał nóż w opuszczonej ręce. Po chwili stanął już pewniej, ale wciąż nic nie widział. Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Wiedział, czyja to ręka.
– Spodziewałem się, że tak będzie. Przynosisz mi wstyd. Mnie i całej naszej rodzinie.
Nadal nic nie widział. Ojciec wyjął nóż z jego dłoni. Pozwolił mu na to, czując, jak rękojeść wyślizguje się z palców.
– Przytrzymaj barana – warknął ojciec.
Opadł na kolana, pomacał rękami dookoła i trafił na kopyta zwierzęcia. Rzucało się coraz bardziej.
– Mocniej, słyszysz, mocniej. – Ciche, syczące słowa ojca brzmiały niczym wrzask.
Beczenie barana urwało się nagle i przeszło ni to w charkot, ni rzężenie. Mgła przed oczami zaczęła rzednąć. Ojciec odciągał głowę zwierzęcia, aby szybciej się wykrwawiło. Już nie musiał trzymać barana, ale wciąż zaciskał dłonie na jego nogach.
– Jeśli myślisz, że zawsze wszystko zrobię za ciebie, to się mylisz.
Nienawidził spokojnego głosu ojca. Zdecydowanie wolałby, żeby na niego nawrzeszczał. Jak matka.
Stanął, czuł lekkie zawroty głowy, ale już jako tako widział. Patrzył na ojca, który wciąż przytrzymywał barana. Szukał wzroku rodzica, szukał wsparcia. Choćby najmniejszego. Nie znalazł. Opuścił głowę.
Miał krew na butach. Miał krew na rękach.
Nie zabił barana.
Zawiódł ojca.
Zawiódł wszystkich.1
1992 rok, styczeń
Ja
Kraków śmierdział.
Poczułem drażniący zapach spalenizny, doprawiony chemicznymi nutami, kiedy tylko wysiadłem z pociągu. Wydawało mi się, że już przyzwyczaiłem się do syfu w powietrzu, nie robiły na mnie wrażenia informacje wyświetlane na umieszczonym na kamienicy przy Rynku głównym ekranie o przekroczeniu norm zanieczyszczenia powietrza, bo normą w tym mieście było właśnie zanieczyszczenie, notoryczny czerwony alert. Wystarczyło jednak, że na kilka dni wyjechałem do Płońska, pooddychałem powietrzem rolniczego regionu, prawie nieskażonego przemysłem, a mój nos znowu wyczulał się na krakowski smród. Zamiast sławetnego krakowskiego spleenu – krakowski sztynks.
Początek stycznia nie przypominał żadnej normalnej pory roku. Było szaro, wiał nieprzyjemny wiatr, na chodniku zalegała pośniegowa breja, która przesączała się do stóp. Dziura w bucie? Nie przejmowałem się tym, bardziej dręczyła mnie nieobecność Agnieszki. Choć znowu nie aż tak bardzo. Moja dziewczyna spóźniała się zawsze. Znalazłem osłonę od wiatru za rogiem budynku dworca i zapaliłem papierosa. Patrzyłem na koślawą bryłę baru Smok, z reklamowym neonem w kształcie – niespodzianka! – smoka. Oczywiście koślawego. Obok znajdował się dworzec autobusowy jakby żywcem przeniesiony do centrum Krakowa z jakieś mazowieckiej mieściny o zerowych aspiracjach. Nie wyglądało to zachęcająco, ale mnie ten widok nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie. Czułem, że jestem w miejscu, w którym być powinienem.
Wszyscy pukali się w głowę, kiedy niespełna rok wcześniej oznajmiłem w liceum, że zamierzam studiować w Krakowie na UJ-ocie. Chłopie, z czym do ludzi? – pytali. Z prowincjonalnego liceum na szanowaną uczelnię? W gruncie rzeczy wcale nie zależało mi aż tak bardzo na Jagiellońskim. Nie miałem w sobie krztyny snobizmu, nie podniecała mnie ani dawna chwała, ani teraźniejsza renoma uczelni. Bardziej chodziło mi o sam Kraków, do którego trafiłem pierwszy raz podczas objazdowej wycieczki szkolnej w trzeciej klasie liceum i dobrze się w nim poczułem. Chociaż, prawdę powiedziawszy, nawet nie do końca szło o sam Kraków. Czemu nie chcesz studiować w Warszawie czy Gdańsku? – dociekali. Miałbyś bliżej do domu. Nie odpowiadałem, wzruszałem tylko ramionami, bo w gruncie rzeczy nie miałem na to pytanie jasnej odpowiedzi. Albo miałem, ale zwyczajnie nie chciałem jej dopuścić do świadomości. Musiałbym wtedy przyznać, że jedyne, czego chciałem, to studiować właśnie jak najdalej od rodzinnego miasta.
Agnieszka truchtała na ukos przez plac przed dworcem. Jej długie, kręcone włosy fruwały na wietrze. Odgarniała je z twarzy nerwowymi ruchami. Zdeptałem niedopałek i poszedłem w jej stronę. Stęskniłem się? Niekoniecznie, jednak wdrukowywane mi przez lata zasady kazały mi zachowywać się jak należy. Jak wypada, powiedziałaby moja matka. Wypadało podejść, przywitać ciepłym słowem, przytulić, opowiedzieć o tęsknocie. Bezmiernej.
Moja, od niespełna dwóch miesięcy, dziewczyna ciągnęła mnie w głąb Starego Miasta, opowiadając, co robiła w Boże Narodzenie i Sylwestra. Zdawałem sobie sprawę, że szczegółowa relacja z „niezwykle wystrzałowego Sylwka” była rodzajem zawoalowanego wyrzutu. Albo nawet kary. Agnieszka miała mi za złe, że nie przyjechałem do Krakowa wcześniej, by bawić się z nią na imprezie. Nie przyjechałem, bo zwyczajnie stchórzyłem. Nie byłem w stanie powiedzieć wprost mojemu płońskiemu babińcowi, że sorry, wiecie, rozumiecie, ale nie zobaczycie mnie ani w Sylwestra, ani w Nowy Rok, bo mam już nowe życie i nowych ludzi wokoło siebie. Pępowina wciąż trzymała mocno, choć ciągnąłem za nią od października. Miałem nadzieję, że kiedyś pęknie.
Usiedliśmy w Behemocie, małej kawiarni przy ulicy Brackiej, ulubionym miejscu humanistycznej studenterii z okolic Gołębiej. Kiszkowate wnętrze, z wielkim malunkiem kota na ścianie i barem u węższego końca, zwykle było zapchane, ale nie teraz. Zajęcia zaczynały się dopiero za dwa dni, jeszcze nie wszyscy zjechali do miasta po feriach. Wzięliśmy po kawie, zapaliliśmy. To znaczy, zapaliłem tylko ja, bo Agnieszka jako jedyna z naszego towarzystwa na roku nie paliła.
– Dobra, ciągle opowiadam, co było u mnie… – Agnieszka zawiesiła głos. – Powiedz, jak spędziłeś święta.
– Standardowo.
– No weź, rozmawiaj ze mną normalnie. – Trzepnęła mnie pieszczotliwie po ramieniu.
Nie znosiłem świąt, więc nie chciałem o nich opowiadać. Zresztą nie bardzo było o czym. Nienawidziłem przedświątecznego rozgardiaszu, orgii gotowania i sprzątania, w trakcie której wszyscy skakali sobie do oczu. Tym razem uniknąłem tej atrakcji, przyjeżdżając do domu w ostatniej chwili, tuż przed Wigilią. A potem było jak zwykle, jak rok, dwa, kilka czy kilkanaście lat wcześniej. Pierwszy dzień świąt spędzony z matką i ciotką, drugi u dziadków i wujostwa na wsi. Nasiadówki za stołem, żarcie i picie. Bzdurne pogaduszki. Te same pytania. A jak tam na studiach? A masz już dziewczynę? Te same żenujące wspominki sprzed lat. A pamiętacie, jak Michaś zjadł gwoździa papiaka i potem rozgarnialiśmy jego kupki, żeby sprawdzić, czy wyszedł? Po prostu rewelacja.
– Rozmawiam, ale akurat nie mam o czym opowiadać. Święta jak święta, żaden szał. Posiedziałem z rodziną, pogadałem o niczym, zjadłem, co było do zjedzenia. Wróć, tradycyjnie nie dało się zjeść tego, co matka z ciotką narobiły. Mam kilka słoików bigosu, chcesz jeden?
Agnieszka wzruszyła ramionami. Miałem nadzieję, że wyczerpaliśmy temat świątecznych atrakcji. Z chęcią porozmawiałbym o czymkolwiek innym, choćby o żmudnym czytaniu kolejnych lektur z listy do egzaminu z historii literatury staropolskiej. Bardzo długiej.
– Ty chyba nie lubisz jeździć do domu – drążyła.
– Nie, czemu? – odparłem odruchowo, bo tak wypadało.
– I w ogóle nie chcesz mi opowiadać o rodzinie, matce.
Zabrzmiało to jak wyrzut. Męczyły mnie pogaduszki z Agnieszką. Zdusiłem niedopałek w popielniczce i zaraz sięgnąłem po następną fajkę. Paczka była pusta. Na szczęście w Behemocie sprzedawano papierosy na sztuki.
Zapaliłem, wydmuchałem kłąb dymu w powietrze. Nie chciałem się kłócić z Agnieszką, nie miałem na to ani siły, ani ochoty.
– Posłuchaj, Aga, to nie tak, że nie chcę ci opowiadać… – zacząłem i od razu wściekłem się na siebie. „To nie tak” było jedną z ulubionych fraz mojej matka, używanych w ciągnących się w nieskończoność kłótniach-nie-kłótniach. – Nie za bardzo jest o czym mówić, poza tym przez ostatnie dni nagadałem się i nasłuchałem o rodzinie aż za dużo.
– Wydaje mi się, wiesz, tak to czuję, że coś przede mną ukrywasz. Jak ci tak było źle w święta, to czemu nie spytałeś, czy bym z tobą nie pojechała do Płońska?
– A pojechałabyś?
– Nie wiem.
– Właśnie.
Uznałem, że tę krótką potyczkę na słowa wygrałem. Miałbym wieźć Agnieszkę do Płońska? Niedoczekanie. Wystarczająco wiele miałem problemów z kobietami, które tam mieszkały. Nierozwiązanych, a być może nawet nierozwiązywalnych.
On
Światło latarń ledwie przełamywało mrok na Plantach. Wilgoć wciskała się pod ubranie, ale nie czuł zimna, mimo iż miał na sobie tylko dżinsową kurtkę narzuconą na koszulkę z krótkim rękawem. I luźne dresowe spodnie, by nic nie krępowało ruchów, jeśli trzeba by było uciekać. Włożył rękę do kieszeni i namacał składany nóż. Pogładził go.
Już drugą godzinę Vlad łaził bez celu wokół Starego Miasta. Chciał się uspokoić, ale złość i zniecierpliwienie wciąż w nim buzowały. Wolałby teraz siedzieć w swoim paskudnym pokoju w akademiku, czytać albo ćwiczyć. Myślał, że będzie miał jeszcze jeden spokojny dzień, ale jego współlokator, współspacz, jak go nazywał, wrócił wcześniej, niż zapowiadał. Nie znosił typa. Nazywał go Śmierdzącym Romkiem. Współspacz był opasłym oblechem. Pochodził z Kielc, co ciągle podkreślał, mimo iż Vlada absolutnie to nie interesowało, studiował biologię. Cały czas jadł albo podjadał. Jeździł do rodziców w każdy weekend, co akurat nie było najgorsze, przywoził siaty pełne słoików i pojemników z żarciem. Chodził na zajęcia, wracał do akademika i wciąż się opychał. Prawie nie wychodził na miasto, nie odwiedzał żadnych znajomych, do niego też nikt nie przychodził. Pewnie dlatego bez ustanku zagadywał Vlada. Choć nie raz, nie dwa dawał mu do zrozumienia, że nie ma ochoty z nim rozmawiać. Co więcej, mówił wprost, żeby się zamknął. Śmierdzący Romek nic sobie z tego nie robił. Na dodatek pocił się jak świnia i śmierdział. Nic dziwnego, bo kąpał się rzadko, raz w tygodniu, czasami rzadziej. Mówił, że nie będzie ciągle łaził z czwartego piętra do piwnic, gdzie mieściły się jedyne prysznice w akademiku przy ulicy Bydgoskiej 19 D. I że w ogóle brzydzi się tych natrysków, bo tam jest grzyb, lepki brud i smród. Dobre sobie, grzyb mu śmierdział. Fakt, nie było to przyjemne miejsce, tym bardziej że co jakiś czas ktoś wieszał się pod natryskami. Podejrzewał, że Śmierdzący Romek zwyczajnie bał się tam schodzić. Jemu to nie przeszkadzało, śmierć to śmierć, zwyczajna sprawa. Poza tym mógł znieść wiele dla higieny. Musiał być czysty. Tak wytresowała go matka. Akurat w tym przypadku, jak uważał, miała rację.
Doszedł do Wawelu, nawet nie spojrzał na zamek. Miał gdzieś zabytki, Kraków nie robił na nim wrażenia. Wolał lasy, góry, pewnie nie tylko dlatego, że wychował się na Kaukazie. Ani ze specjalnej miłości do natury. Lasy i góry miały jedną, ale kluczową, przewagę nad miastami, było tam mało ludzi. Skręcił w lewo, przeszedł przez wylot ulicy Kanoniczej, potem Grodzkiej i znowu znalazł się na Plantach. Które kółko robił? Nie liczył, bo i po co?
Mimo kiepskiej pogody i późnej pory po Plantach kręciło się dużo ludzi. Zwykli przechodnie, psiarze wyprowadzający zwierzaki, które hasały po zasranych trawnikach, imprezowicze szukający knajpy albo idący na domową imprezę. Jak to w sobotni wieczór. Mijał ich, odwracając wzrok. Drażniły go podniesione głosy i wszechobecny zapach fajek, gorszy od smrodu krakowskiego powietrza. Rzadko bywał w naprawdę dużych miastach, więc dopiero w Polsce poczuł, że śmierdzą, każde inaczej. Łódź też śmierdziała, ale jakby mniej dotkliwie. Nieprana skarpeta umaczana w rozpuszczalniku, tak jego zdaniem pachniał Kraków.
Doszedł do budynku teatru stojącego tuż przy Plantach. Ktoś mu opowiadał, że to teatr, ale nie pamiętał kto i co to właściwie za teatr. Nie interesowały go nic, co miało związek ze sztuką teatralną. I tak wolał kino. Jako dzieciak chodził w Nalczyku na spektakle, ze szkołą albo rodzicami, bo musiał. Pamiętał jedynie dojmującą nudę. Trochę się zmęczył, usiadł na ławce i zastanawiał się co dalej. Nie chciał jeszcze wracać do akademika. Poczuł zapach przetrawionego alkoholu, papierosów i kwiatów. Ki czort?
Stała przed nim starsza, gruba kobieta. Zza krótkiej, srebrnej spódnicy wylewały się fałdy tłuszczu, wielkie piersi w obcisłej bluzce rozjeżdżały się na boki. Ściągnęła poły kurteczki ze sztucznego futra, przeczesała pofarbowane na jajeczny blond kłaki ręką, w której trzymała fajkę. Popiół osypał się na ubranie, ale nie zwróciła na to uwagi.
– I co, piękny, smutno tak samemu – wycharczała.
Odwrócił wzrok. Zwykle to wystarczało. Często myślał, że ludzie niewiele różnią się od psów. Parszywych kundli. Prawidłowo reagują tylko na kopa i michę. Zasada kija i marchewki, czy jak to tam się mówi. Podobnie jest z patrzeniem. Patrzysz na psa, ten macha ogonem albo warczy. Odwracasz wzrok, pies po pewnym czasie traci tobą zainteresowanie. Tak, ludzie są jak psy. Zdecydowanie.
Tym razem nie podziałało. Kobieta usiadła obok niego. Odsunął się odruchowo.
– Nie lubisz gadać? Dobrze. – Pstryknęła niedopałkiem przed siebie. – Zrobię ci laskę. Tanio.
Położyła dłoń na jego udzie. Zerwał się z ławki, wymamrotał coś albo tylko zdawało mu się, że cokolwiek mówi. Chyba jednak powiedział kilka słów na głos, bo kiedy ruszył szybko przed siebie, byle dalej od strasznej kobiety, usłyszał najpierw jej śmiech, a potem pełne pogardy:
– Ruski pedał.
Pobiegł, wyklinając w myślach samego siebie. Przecież słyszał o tym miejscu, koledzy z roku mu powiedzieli, że wieczorami na Plantach koło teatru na klientów polują tanie, zużyte dziwki. Sam był sobie winien, mógł tam się nie zatrzymywać.
Stanął, zacisnął pięści, wykonał ćwiczenie oddechowe. Ludzie są jak psy, myślał. A kobiety są wściekłymi sukami.