- W empik go
Osobliwe zdarzenia. Zbiór opowiadań - ebook
Osobliwe zdarzenia. Zbiór opowiadań - ebook
"Bez wątpienia będziesz zaskoczony, drogi przyjacielu, przedmiotem niniejszej opowieści. [...] Muszę zatem udzielić ci pełnomocnictwa i wyjawić szczerze, na jakich podstawach opiera się wiarygodność dziwnej historii, którą zamierzam tu opowiedzieć".
Ludowe opowieści, przekazywane z wioski do wioski i z pokolenia na pokolenie. Irlandzkie baśni i legendy. Mrożące krew w żyłach historie wymyślone przez dziewiętnastowiecznego klasyka opowieści grozy. Niniejszy zbiór opowiadań mieści w sobie to wszystko! Hipnotyzujące obrazy, pojawiający się znienacka jegomościowie, osobliwe relacje międzyludzkie. W świecie wyobraźni Le Fanu nie ma czasu na nudę.
Dla miłośników pióra Edgara Allana Poego czy M.R. Jamesa.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-3398-7 |
Rozmiar pliku: | 428 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeglądając papiery, które pozostawił mój nieoceniony i szacowny przyjaciel, świętej pamięci Francis Purcell, który niemal przez pół wieku spełniał żmudne obowiązki jako proboszcz parafii na południu Irlandii, natrafiłem na niniejszy dokument. Jest jednym z wielu podobnych; ksiądz był bowiem ciekawym i pilnym zbieraczem świadectw starych tradycji, w które obfitowało miejsce jego zamieszkania. Zbieranie i porządkowanie legend było, odkąd sięgnę pamięcią, jego hobby; nie wiedziałem jednak, że jego upodobanie do rzeczy zdumiewających i zagadkowych popchnęło go aż do przelania wyników swych dociekań na papier, dopóki nie zostałem wyznaczony w jego testamencie jako zapisobiorca reszty masy spadkowej, dzięki czemu wszedłem w posiadanie wszystkich rękopisów. Ci, którzy mogliby uznać tego rodzaju działalność za niezgodną z charakterem i obyczajami prowincjonalnego księdza, powinni dostrzec, że istnieli tacy duchowni — ze starej szkoły, rasa obecnie niemal wymarła — u których zagraniczne wykształcenie bardziej sprzyjało upodobaniom literackim niż to, co dotychczas przejawili wychowankowie Maynooth w hrabstwie Kildare.
Należy zapewne dodać, iż przesąd zobrazowany przez przytoczoną tu historię, to znaczy: że osoba najpóźniej pochowana ma obowiązek, jako najświeższy nieboszczyk, dostarczyć współmieszkańcom na cmentarzu świeżą wodę, by zaspokoić czyśćcowe pragnienie, jest szeroko rozpowszechniony na południu Irlandii.
Autor może własnym słowem poświadczyć przypadek, gdy szanowany i zamożny farmer z granic hrabstwa Tipperary w dowód wdzięczności i ku uczczeniu nagniotków zmarłego przyjaciela, zamknął w trumnie dwie pary półbutów, lżejsze i cięższe, jedne na suchą, drugie na słotną pogodę, usiłując w ten sposób złagodzić nieuniknione wyprawy po wodę dla spragnionych dusz w czyśćcu. Zażarty i rozpaczliwy konflikt nastąpił między dwoma podążającymi na ten sam cmentarz konduktami pogrzebowymi, z których każdy usiłował zapewnić pierwszeństwo swemu nieboszczykowi, a co za tym idzie, zwolnienie od podatku nakładanego na ostatniego chodzącego po ziemi uczestnika. Niedawno zdarzył się przypadek, że jeden z dwóch podobnych konduktów, w obawie, iż utraci ten nieoceniony przywilej, wybrał się na cmentarz drogą na skróty i naruszając jedno ze swych najsilniejszych uprzedzeń, przerzucił trumnę za ogrodzenie, aby nie tracić czasu na przejście przez bramę. Można przytoczyć niezliczone przykłady tego samego rodzaju, a wszystkie wykazują, jak silny jest ten przesąd wśród wieśniaków na południu. Nie będę jednak dłużej zatrzymywał czytelnika przy wstępnych uwagach, tylko przejdę do rzeczy następującej: „Wyjątek z rękopisu świętej pamięci wielebnego Francisa Purcella z Drumcoolagh...”
Przedstawiam niniejsze szczegóły tak dokładnie, jak tylko potrafię je sobie przypomnieć, słowami opowiadającego. Należy zaznaczyć, że był on obdarzony darem wymowy i przez długi czas przekazywał pomysłowej młodzieży z rodzimej parafii te nauki i sztuki wyzwolone, które uznał za stosowne przekazać — okoliczność ta może tłumaczyć pojawienie się uczonych słów w toku tej opowieści, dających się wyróżnić bardziej ze względu na harmonijne brzmienie niż poprawność zastosowania. Przystępuję zatem do przedłożenia, bez dalszych wywodów, niezwykłych przygód Terry’ego Neila:
Ano, dziwna to historia, ale całkiem prawdziwa i powiem wam szczerze: nie znajdziecie w siedmiu parafiach chłopaka, co by ją opowiedział lepiej i składniej niż ja, boć przecie przydarzyła się mojemu własnemu ojcu i wiele razy ją słyszałem z jego ust, a jestem z tego dumny, jako że słowo mego ojca ważyło tyle samo co przysięga dziedzica; i jeśli jakiś biedak wpadł w tarapaty, to on szedł do sądu i świadczył, ale to nic nie znaczy... był porządnym i uczciwym człowiekiem, choć miał pociąg do kieliszka i w całej okolicy nie było drugiego, co by się tak znał na cieleniu krów i koceniu owiec, a też i na stolarce, wykopkach i tym podobnych rzeczach. A potem zabrał się za nastawianie kości, co było naturalne, bo nikt tak jak on nie umiał naprawić nogi od krzesła albo stołu i na pewno żaden nastawiacz nie miał tylu klientów, dorosłych i dzieciaków, młodych i starych... najstarsi ludzie nie pamiętają, żeby ktoś tak potrafił nastawić połamane kości. No więc, Terry Neill — bo tak się ojciec nazywał — poczuł, że ciężar leżący na sercu spadł mu do portfela, dlatego też kupił małą farmę w dobrach dziedzica Phelima tuż pod starym zamkiem, a ładne to było miejsce i każdego dnia różne biedaki, co nie mogły sobie poradzić z połamanymi rękami i nogami, przywlekały się z wszystkich stron, żeby im zestawić kości. No cóż, szanowni panowie, wszystko szło jak po maśle, ale zazwyczaj, kiedy sir Phelim wyjeżdżał gdzieś dalej, niektórzy dzierżawcy siadali i patrzyli na stary zamek, z szacunku dla starej rodziny, choć było to bardzo dla nich nieprzyjemne, bo wszyscy wiedzieli, że zamek jest jakiś dziwny. Sąsiedzi powiadali, że dziadek naszego dziedzica, świeć Panie nad jego duszą, najporządniejszy z dżentelmenów noszących wytworne buty ze skóry, chodził w środku nocy po dworze, odkąd pękła mu żyłka, kiedy wyciągał korek z butelki, jak to mogło zdarzyć się każdemu z nas i jeszcze może, jak Bóg dopuści... ale to bez znaczenia. Więc, tak jak mówiłem, stary dziedzic wychodził z ram, w których wisiał jego portret, tłukł butelki i kieliszki... zmiłuj się, Panie Boże... i wypijał wszystko, na co się natknął, za co trudno go winić; a jeśli przyszedł ktoś z rodziny, on tkwił na miejscu z całkowicie niewinną miną, jakby nie wiedział o niczym... złośliwy stary psotnik.
No cóż, jak już mówiłem, pewnego razu rodzina z zamku wyjechała do Dublina na jakiś tydzień czy dwa i wtedy, jak zwykle, kilku dzierżawców pilnowało zamku, a trzeciej nocy przyszła kolej na mojego ojca. „Och, to ci dopiero — rzekł do siebie. — Muszę siedzieć całą noc, kiedy ten duch powsinoga, błogosław nam Boże, będzie się rozbijał po całym domu i wyczyniał brewerie?” Ale nie było wyjścia, więc zrobił dobrą minę i o zmroku stanął na straży z dwiema butelkami w zanadrzu: w jednej był bimber, a w drugiej woda święcona.
Lało jak z cebra, było ciemno i ponuro, kiedy ojciec dotarł na miejsce, a przez ten deszcz i święconą wodę, którą się skropił, już niedługo musiał łyknąć sobie z flaszki, żeby się nie zaziębić. Stary lokaj Lawrence Connor otworzył mu drzwi — zawsze dobrze się dogadywali, on i mój ojciec. Więc kiedy go zobaczył, a ojciec mu powiedział, że teraz jego kolej pilnować zamku, Connor zaproponował, że z nim posiedzi i jednego możecie być pewni: ojciec nie odmówił. A Larry powiedział:
— Napalimy w kominku w salonie.
— A czemu nie w holu? — spytał ojciec, bo wiedział, że w salonie wisi portret dziedzica.
— Nie można palić w holu — odrzekł Lawrence — bo kawki uwiły gniazdo w kominie.
— No trudno — mój ojciec na to — siądźmy sobie tedy w kuchni, bo takim jak ja nie wypada gościć w salonie.
— Nie, Terry, tak być nie może — powiedział Lawrence. — Jeśli dochowujemy dawnego obyczaju, zróbmy to jak należy.
— Do diabła z dawnym obyczajem! — zakrzyknął ojciec; sam do siebie, zaznaczam, gdyż nie chciał, żeby Lawrence zobaczył jego strach. — Niech tam będzie — rzekł wreszcie. — Zgoda, Lawrence. — I poszli obaj do kuchni zaczekać, aż napali się w salonie, co nie trwało długo.
No cóż, szanowni panowie, wrócili niebawem, zasiedli wygodnie przy kominku i zaczęli sobie gadać, popalając przy tym i popijając bimberek; a jeszcze mieli zapas czarnego dębu i torfu, żeby się dobrze ogrzać.
Tak jak mówiłem, rozmawiali i palili sobie bardzo miło, aż wreszcie Lawrence’owi zachciało się spać, co u niego było rzeczą naturalną, bo służył już od dawna i zwykł długo sypiać.
— To nie może być — powiedział mój ojciec — że bierze cię na spanie.
— E, tam — odparł Larry — tylko przymykam oczy, żeby nie łzawiły od dymu tytoniowego. Nie wtrącaj się w cudze sprawy — dodał sztywnym tonem, bo też miał charakter co się zowie (pokój jego duszy) — i opowiadaj dalej, bo cały czas cię słucham — po czym znowu zamknął oczy.
Cóż, kiedy ojciec zobaczył, że nie ma co przemawiać Larry’emu do rozsądku, podjął swoją opowieść. W dalszym ciągu była to historia Jima Soolivana i jego kozy, bardzo zajmująca i było w niej tyle rozrywkowych kawałków, że susła by obudziły, a co dopiero chrześcijańskiego słuchacza. Naprawdę, mój ojciec tak ją opowiadał, że chyba nikt przed nim ani po nim nie dokonał niczego podobnego, bo wykrzykiwał każde słowo, jakby życie z niego uchodziło, próbując odegnać senność od starego Larry’ego, lecz na nic się to nie zdało, gdyż zachrypł i zanim doszedł do końca opowieści, Larry O’Connor zaczął chrapać jak miech kowalski.
— A niech to licho — rzekł ojciec. — Trudna sprawa z takim starym nicponiem, co to udaje przyjaciela, a potem zasypia, kiedy jesteśmy w jednym pokoju z duchem. Chryste, miej nas w swej opiece! — dodał i już zamierzał potrząsnąć Lawrence’em, żeby go obudzić, ale przyszło mu do głowy, że wtedy stary na pewno pójdzie spać do swojego łóżka i zostawi go całkiem samego, a to by było o wiele gorzej.
— Co tam — orzekł w końcu — nie będę biedaka straszył. To by nie było po przyjacielsku ani życzliwie dokuczać mu, kiedy śpi — tak sobie powiedział — szkoda tylko, że mnie się spać nie chce.
I zaczął chodzić tam i nazad, odmawiając pacierze, aż się, za przeproszeniem, spocił. Ale nic mu to nie dało, więc golnął sobie pół kwarty trunku, by uspokoić umysł.
— Och — westchnął naraz — wiele bym dał, żeby udzielił mi się spokój tego tu Larry’ego. Może jakbym spróbował, to by mi się udało zasnąć — to rzekłszy, przysunął duży fotel w pobliże Lawrence’a i umościł się w nim najwygodniej jak mógł.
Zapomniałem wam powiedzieć o jednej dziwnej rzeczy. Otóż nie potrafił się powstrzymać, nawet gdyby chciał, od zerkania na portret i zauważył, że stary dziedzic patrzy na niego, mruga i wodzi za nim oczami, gdziekolwiek ojciec się ruszył.
— No — mruknął, gdy to zobaczył — marne przede mną widoki i opuściło mnie szczęście tego dnia, kiedym przyszedł w to niefortunne miejsce. Ale tak czy siak, teraz nie ma się co strachać, bo jeśli już mam umrzeć, to równie dobrze mogę mężnie wyzionąć ducha — rzekł na koniec.
Cóż, szanowni panowie, starał się zachować spokój i parę razy zdawało mu się, że zaśnie, ale przeszkadzała w tym burza i wyjący wicher, od którego jęczały i trzeszczały grube konary, a w starych zamkowych kominach rozlegały się świszczące odgłosy. Nadszedł taki jeden podmuch, mocny i ryczący, że aż zatrzęsły się mury, jakby lada chwila miały całkiem runąć. Nagle ta burza ucichła i zrobiło się pogodnie jak w lipcowy wieczór. Tak, szanowni panowie, a nie minęły nawet trzy minuty od ostatniego podmuchu, kiedy ojcu się wydało, że słyszy jakieś odgłosy znad kominka, więc tylko lekko uchylił powieki, tyle co na szparkę i zobaczył starego dziedzica wychodzącego z obrazu, zupełnie jakby zrzucał z siebie cały jeździecki strój, aż wystąpił w całej okazałości i runął z gzymsu nad komikiem prosto na podłogę. No a potem ten dziarski staruch — mój ojciec pomyślał, że to jego najsprytniejsza sztuczka — zanim zaczął swoje psikusy, przystanął na chwilę, żeby posłuchać, czy obaj śpią, a gdy mu się wydało, że wszędzie jest cicho, wyciągnął rękę po butelkę whisky i wypił prawie całą ćwiartkę. No cóż, jak sobie łyknął, odstawił flaszkę dokładnie tam, gdzie wcześniej była, w to samo miejsce. I zaczął chodzić po pokoju tak trzeźwo i pewnie, jakby nic do ust nie wziął. A ilekroć mijał mojego ojca, śmierdziało siarką; i to ojca przestraszyło, bo rozumiał, że tak cuchnie piekło, za przeproszeniem szanownych panów. W każdym razie słyszał to często od księdza Murphy’ego i miał prawo wiedzieć, co jest na rzeczy... już nie żyje, pokój jego duszy. No i cóż, szanowni panowie, mój ojciec czuł się całkiem dobrze, dopóki duch nie przeszedł obok niego, tak blisko — zmiłuj się, Boże, nad nami — że od smrodu siarki aż zaparło mu dech i dostał takiego napadu kaszlu, że omal nie zleciał z fotela, na którym siedział.
— Ho, ho! — zakrzyknął wtedy stary dziedzic, przystając o dwa kroki przed moim ojcem i obracając się twarzą do niego. — Czy to ty? Jakże się miewasz, Terry Neilu?
— Do usług, jaśnie panie — odpowiedział ojciec (z trudem, bo ledwo żył ze strachu) — i dumny jestem, że mam zaszczyt pana widzieć.
— Terence — zwrócił się do niego dziedzic — jesteś szanowanym człowiekiem — (tu powiedział prawdę) — pracowitym i statecznym, a ponadto wzorcem stanu nietrzeźwości dla całej parafii.
— Dziękuję wielmożnemu panu — odpowiedział mój ojciec, zbierając się na odwagę — zawsze był pan uprzejmy i niechaj pan spoczywa w spokoju.
— W _spokoju_? _—_ powtórzył duch (czerwieniejąc ze złości) — w spokoju? Ty niedouczony prostaku — rzekł — nędzny, godny pogardy obskurancie, gdzie twoje maniery? Jeśli nawet _jestem_ martwy, to nie z własnej winy i byle kto nie będzie mi tego wyrzucał, zwłaszcza ty! — I tupnął w podłogę tak, że deski o mało nie popękały.
— Ano tak — mój ojciec na to. — Jestem tylko głupim, biednym ignorantem.
— Otóż to właśnie — zgodził się dziedzic — lecz, w każdym razie, nie po to wyszedłem... to znaczy zszedłem — (mój ojciec zwrócił uwagę na tę drobną omyłkę) — żeby wysłuchiwać twojej gadaniny albo rozmawiać z kimś takim jak ty. Teraz mnie wysłuchaj, Terensie Neilu. Zawsze byłem dobry dla twojego dziadka, Patricka Neila — rzekł wyraźnie.
— To prawda, wielmożny panie — potwierdził ojciec.
— Ponadto uważam, że zawsze byłem statecznym, przyzwoitym dżentelmenem — dodał dziedzic.
— No pewnie, bez dwóch zdań — przyznał ojciec (karygodnie skłamał, ale nie mógł nic na to poradzić).
— No cóż — podjął duch — choć byłem dość trzeźwy, przynajmniej jak na dżentelmena, a z chrześcijaństwem nie zawsze było mi po drodze, choć wspierałem, lecz i poniżałem biednych — ciągnął — teraz nie jest mi za dobrze tu, gdzie przebywam, jak zresztą mogłem się spodziewać — zakończył.
— Wielka szkoda — odrzekł mój ojciec. — Może jaśnie pan by zechciał pomówić z księdzem Murphym?
— Zamilcz, nędzny hultaju — nakazał dziedzic. — Nie myślę o swojej duszy... choć to dziwne, że masz czelność pytać o to dżentelmena, bo kiedy zechcę ustalić _te _ sprawy — tu poklepał się po udzie — pójdę do kogoś, kto zna się na rzeczy. To nie moja dusza — dodał, siadając naprzeciw mego ojca — nie ona trapi mnie najbardziej, tylko ta prawa noga... ta, którą złamałem w Glenvarloch tamtego dnia, kiedy zabiłem karego Barneya.
Ojciec dowiedział się później, że był to ulubiony koń, który upadł po skoku przez wysoki płot przy wąwozie.
— Mam nadzieję — odezwał się mój ojciec — że jaśnie pan nie czuje się źle z tego powodu?
— Zamilcz, głupcze — rzekł dziedzic — a ja ci powiem, dlaczego noga mi dokucza. W miejscu, gdzie spędzam większość czasu, poza tymi wolnymi chwilami, kiedy mogę się tutaj rozejrzeć, muszę chodzić więcej niż kiedykolwiek w życiu, i to mi naprawdę szkodzi — ciągnął — bo powiem ci, że ludzie w tym miejscu nadzwyczaj lubią zimną wodę, jako że nie ma tam niczego lepszego, a co więcej, klimat jest trochę za gorący, ja zaś zostałem zatrudniony przy noszeniu wody, której do picia dostaję niewiele, a to zaiste ciężka, męcząca robota, powiadam ci, bo oni wszyscy są niezmiernie spragnieni i piją tak szybko, że nie nadążę nosić, ale tak naprawdę dobija mnie ta słabość w nodze i chcę, żebyś ją nastawił, pociągnął, żeby działała jak należy, ni mniej, ni więcej — zakończył.
— O, za pozwoleniem — przemówił mój ojciec (gdyż nie chciał mieć bezpośrednio do czynienia z duchem) — nie śmiałbym tykać wielmożnego pana, może tylko takich biedaków, jak ja sam.
— Nie opowiadaj mi tu bajek — rzekł dziedzic. — Oto moja noga — uniósł ją — i ciągnij, ile sił, a jeśli nie podołasz, klnę się na wszystko, co święte, że pokruszę ci wszystkie kości.
Kiedy mój ojciec to usłyszał, doszedł do wniosku, że nie ma co udawać, więc chwycił nogę i ciągnął ją, i ciągnął, aż pot, za przeproszeniem, zaczął ściekać mu po twarzy.
— Ciągnij, ty diable jeden! — zawołał dziedzic.
— Do usług, wielmożny panie — odparł ojciec.
— Ciągnij mocniej — nakazał dziedzic.
I ojciec ciągnął jak diabli.
— Wypiję tylko łyk — rzekł dziedzic, sięgając po butelkę — tak na odwagę — i przez cały czas starał się zachować czujność. Ale choć był sprytny, pozostał nie po tej stronie, bo wziął nie tę flaszkę. — Za twoje zdrowie, Terence — rzekł — i teraz ciągnij jak sam diabeł. — To powiedziawszy, uniósł do ust butelkę z wodą święconą, lecz nagle wydał krzyk, od którego ściany pokoju zdawały się pękać, i szarpnął nogą, która oderwała się od tułowia i została w rękach mego ojca. Dziedzic przewrócił się o stół, a ojciec rymnął na plecy, niesiony przez pół pokoju. Kiedy się ocknął i doszedł do siebie, promienie porannego słońca wpadały przez szpary w okiennicach, on zaś leżał na podłodze, ściskając mocno w ręku nogę wielkiego starego fotela wykręconą ze złącza i celującą w sufit, a stary Larry spał smacznie i chrapał donośnie. Tamtego ranka ojciec poszedł do księdza Murphy’ego i odtąd aż do śmierci nigdy nie opuścił spowiedzi ani mszy świętej, a w jego słowa wierzono tym bardziej, że rzadko opowiadał tę historię. Jeśli zaś chodzi o dziedzica, to znaczy o ducha, może nie posmakował mu trunek, a może dlatego, że stracił nogę, ale od tamtej pory nikt nie słyszał, żeby chodził po domu.TAJEMNICZA HISTORIA IRLANDZKIEJ HRABINY
Niniejszy dokument został spisany kobiecą ręką i bez wątpienia przekazała go memu nieodżałowanej pamięci przyjacielowi pewna dama, której wczesne dzieje tekst ten przedstawia, hrabina D... Nie żyje już, zmarła dawno temu jako bezdzietna wdowa i — jak to smutno przepowiedziała w liście — nikomu publikacja tej opowieści nie przyniesie „szkody ani nawet krzywdy”. Dziwna rzecz: dwa wpływowe i bogate rody, ten, z którego pochodziła, i ten, do którego weszła przez zamążpójście, przestały istnieć... nie doczekały się potomstwa.
Tym, którzy wiedzą cokolwiek o historii irlandzkich rodów sprzed niecałych stu lat, fakty tu przedstawione natychmiast podsuną imiona głównych bohaterów; dla innych ich upublicznienie będzie bezużyteczne, nas zaś — wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — narazi na szwank. Dlatego zmieniłem imiona, które w razie ujawnienia mogłyby spowodować kłopoty; pozostałe, przynależne drugoplanowym postaciom w tej osobliwej historii, nie uległy zmianie.
Drogi przyjacielu, prosiłeś o szczegóły związane z dziwnymi wydarzeniami z moich młodych lat, ja zaś bez wahania zajęłam się ich wyszukiwaniem, wiedząc przy tym, że dopóki żyję, przez wzgląd na moje uczucia nie podasz tego świadectwa do publicznej wiadomości; świadoma jestem również, iż gdy mnie zabraknie, nikt z żyjących nie dozna szkody ani nawet krzywdy.
Moja matka zmarła, gdy byłam małym dzieckiem, i zupełnie jej nie pamiętam. Po jej śmierci dbałość o moje wykształcenie i obyczaje przejął w całości jedyny rodzic; i jeśli chodzi o moje surowe wychowanie religijne oraz nieustającą troskę związaną z zapewnieniem mi najlepszych nauczycieli w dziedzinach, których mógł wymagać mój status społeczny i majątkowy, ojciec w pełni wywiązał się z tego zadania.
Mój ojciec był — jak to się określa — dziwakiem, a sposób, w jaki mnie traktował, choć nieodmiennie życzliwy, wypływał raczej z poczucia obowiązku niż z czułości i przywiązania. W istocie rzadko z nim rozmawiałam poza porami posiłków, a wówczas był milczący i szorstki; wolne godziny, których miał wiele, spędzał albo w swoim gabinecie, albo na samotnych przechadzkach i, krótko mówiąc, zdawał się nie interesować moim szczęściem czy postępami bardziej niż wymagały tego jego obowiązki.
Niedługo przed moimi narodzinami nastąpiło wydarzenie, które przyczyniło się w znacznym stopniu do ukształtowania i ugruntowania u mego ojca samotniczych nawyków — a był to fakt, iż na jego młodszego brata padło podejrzenie o _morderstwo,_ niewystarczająco uzasadnione, by doprowadzić do aktu oskarżenia, lecz dostatecznie silne, by zniszczyć jego reputację.
Ten hańbiący i straszny cień rzucony na naszą rodzinę ojciec odczuł głęboko i gorzko, tym bardziej że był najzupełniej przekonany o niewinności brata. Szczerości i mocy tego przeświadczenia dowiódł wkrótce potem w sposób, który wywołał ponure następstwa. Zanim jednak opowiem o nich, powinnam przytoczyć kilka okoliczności sprzyjających podejrzeniom, jako że są one same w sobie dość dziwne i w skutkach ściśle związane z moją późniejszą historią.
Mój stryj, sir Arthur T...n, był człowiekiem beztroskim i rozrzutnym, a do jego słabości należało zgubne zamiłowanie do gier hazardowych; owa niefortunna skłonność, nawet gdy jego majątek ucierpiał tak poważnie, iż wymagało to nieuchronnego i bardzo znacznego okrojenia wydatków, wciąż nim powodowała, wykluczając niemal wszystkie inne zajęcia. Był jednak dumnym czy raczej próżnym mężczyzną i nie mógł znieść myśli, że uszczuplenie jego dochodów przyniesie radość i tryumf osobom, z którymi dotychczas współzawodniczył, dlatego też zaprzestał odwiedzania miejsc przeznaczonych do trwonienia pieniędzy i porzucił hulaszczy tryb życia, pozwalając gronu znajomych snuć domysły co do kierujących nim powodów.
Nie wyrzekł się jednak swej ulubionej słabostki, gdyż — choć nie mógł wielbić swego bóstwa w kosztownych świątyniach, w których uprzednio miał zwyczaj zajmować miejsce — znalazł możliwość, by zgromadzić wokół siebie dostateczną liczbę wyznawców łutu szczęścia dla osiągnięcia swych celów. Dlatego właśnie w Carrickleigh, tak bowiem nazywała się posiadłość mego stryja, nieustannie pojawiali się tacy goście, jakich opisuję.
Pewnego dnia odwiedził go niejaki Hugh Tisdall, dżentelmen swobodnych obyczajów, lecz bardzo majętny, który za młodu podróżował ze stryjem po Europie. Przyjechał w zimie, dlatego dom był niemal pusty, jeśli nie liczyć stałych mieszkańców, a wizyta była mile widziana, zwłaszcza że stryj wiedział, iż gość ma dokładnie takie same upodobania jak on.
Obydwu panom zdawało się wystarczać ich własne towarzystwo podczas krótkiego pobytu zapowiedzianego przez pana Tisdalla; zamykali się w prywatnym apartamencie sir Arthura niemal na cały dzień i większą część nocy przez prawie tydzień, pod koniec którego służący zastukał jak zwykle do drzwi sypialni pana Tisdalla i nie usłyszawszy odpowiedzi, spróbował wejść, lecz drzwi okazały się zamknięte na klucz. Wyglądało to podejrzanie, więc zaniepokojeni mieszkańcy domu wyważyli drzwi i zbliżywszy się do łóżka, odkryli ciało zupełnie pozbawione życia, przewieszone w dół głową niemal dotykającą podłogi. Jedna głęboka rana przecinała skroń, najwyraźniej zadana tępym narzędziem, które uszkodziło mózg; inny cios, mniej skuteczny i zapewne pierwszy wymierzony, drasnął głowę, usuwając część skóry, lecz nie naruszył czaszki. Drzwi były podwójnie zamknięte _od środka,_ czego dowodził klucz nadal tkwiący w zamku.
Okno, choć niezabezpieczone od wewnątrz, było zamknięte — co stanowiło niejaką zagadkę, jako że przez nie prowadzić mogła druga droga ucieczki z pokoju; wychodziło ponadto na swego rodzaju dziedziniec okolony starymi budynkami, niegdyś dostępny przez wąskie przejście i furtkę w najstarszej części czworoboku, teraz jednak zamurowane, by uniemożliwić wszelki dostęp; pokój zaś znajdował się na drugim piętrze, zatem okno dzieliła od ziemi znaczna wysokość. Przy łóżku znaleziono brzytwy należące do zamordowanego, jedną z nich na podłodze, obydwie z odsłoniętymi ostrzami. Broni, którą zadano śmiertelną ranę, nie było w pokoju, nie odkryto również odcisków butów ani innych śladów mordercy.
Zgodnie z sugestią samego sir Arthura natychmiast wezwano koronera i wszczęto dochodzenie, nie uzyskano jednak żadnych rozstrzygających przesłanek; zbadano dokładnie ściany, sufit i podłogę pokoju, by się upewnić, czy nie ma tam zapadni lub innego ukrytego przejścia, lecz nic podobnego się nie ukazało.
Wdrożono tak drobiazgowe śledztwo, że — choć w kominku przez całą noc płonął duży ogień — zbadano nawet wnętrze komina, by sprawdzić, czy można było tamtędy uciec; nie przyniosło to jednak rezultatu, ponieważ ów zbudowany w dawnym stylu komin wznosił się strzeliście wprost z paleniska na wysokość kilkunastu stóp ponad dach, a wewnątrz nie było dość miejsca, by ktoś mógł się tamtędy wspiąć, jako że przewód kominowy był gładko otynkowany i przybierał u góry kształt odwróconego lejka, co oznaczało, nawet gdyby wdrapać się na sam szczyt, niebezpieczne, z uwagi na wysokość, zejście na pochyły i stromy dach. Również popiół leżący na palenisku oraz sadza — tam, dokąd sięgał wzrok — pozostały nienaruszone, która to okoliczność właściwie rozstrzygnęła sprawę.
Przesłuchano, oczywiście, sir Arthura; jego klarowne, szczere zeznania zdawały się mieć na celu stłumienie wszelkich podejrzeń. Oświadczył, że przed dniem poprzedzającym ów nieszczęśliwy wypadek stracił znaczną sumę, lecz w ostatniej rozgrywce odzyskał pieniądze, a na dodatek wygrał cztery tysiące funtów, na dowód czego przedstawił opiewający na tę kwotę weksel wypisany przez zmarłego i opatrzony datą fatalnego w skutkach wieczoru. Wspomniał o tym swojej żonie w obecności służących, co potwierdziły następnie ich zeznania.
Jeden z sędziów trafnie zauważył, że fakt poniesienia tak dotkliwej straty przez pana Tisdalla mógł podsunąć jakimś niegodziwcom, którzy przypadkiem o tym usłyszeli, plan obrabowania go, a wcześniej zamordowania w sposób stwarzający pozory samobójstwa, co potwierdzały rozrzucone i wyjęte z pochew brzytwy. W zamachu uczestniczyły najprawdopodobniej dwie osoby: jedna czuwała przy uśpionym, gotowa zadać cios, gdyby się nagle obudził, druga zaś wydobyła brzytwy i szykowała się do śmiertelnego cięcia, które miało wyglądać tak, jakby ofiara sama to uczyniła. Podobno w chwili, gdy sędzia wysunął owo przypuszczenie, sir Arthur zmienił się na twarzy.
Nie pojawiły się jednak żadne dowody jego winy i w rezultacie uznano, iż zbrodnia została popełniona przez nieznanych sprawców; na pewien czas pozostawiono sprawę w spokoju, dopóki po pięciu miesiącach mój ojciec nie otrzymał listu od niejakiego Andrew Collisa, który przedstawił się jako kuzyn zmarłego. W liście tym padało stwierdzenie, iż sir Arthur ściągnie na siebie nie tylko podejrzenia, ale także bezpośrednie niebezpieczeństwo, jeśli nie potrafi wytłumaczyć pewnych okoliczności związanych z niedawnym morderstwem, a w załączeniu przesłano kopię innego listu, napisanego przez ofiarę morderstwa i noszącego dokładną datę, z podaniem dnia tygodnia i miesiąca, kiedy dokonano owego krwawego czynu. Oto co napisał Tisdall:
„Drogi Collisie,
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.