Ostateczne rozwiązanie - ebook
Ostateczne rozwiązanie - ebook
Wyobraź sobie świat, w którym III Rzesza może wygrać wojnę
8 listopada 1939 roku bomba skonstruowana przez Georga Elsera zabija większość przywódców Trzeciej Rzeszy, zmieniając nieodwracalnie bieg historii. W nowej rzeczywistości nie dochodzi do podboju Francji, ewakuacji z Dunkierki, Bitwy o Anglię, masakry polskich jeńców w Katyniu, budowy obozu zagłady w Oświęcimiu, ataku na Pearl Harbor oraz tysięcy innych odrażających zbrodni wojennych i podbojów, o których dowiadywaliśmy się z książek i relacji naocznych świadków.
Hitler umarł, niech żyje Himmler! Witajcie w nowym wspaniałym świecie, w którym miejsce aroganckiego szaleńca zajęli piekielnie inteligentni architekci ostatecznego rozwiązania. Witajcie w największym koszmarze ludzkości, w którym, jak się wydaje, umarła nawet nadzieja.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7942-1 |
Rozmiar pliku: | 913 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Georg cofnął powoli rozdygotane dłonie. Wyłączył zawieszoną na szyi latarkę i sycząc z bólu, przetoczył się pod ścianę galerii, która górowała nad ogromną salą biesiadną. Kolana miał starte do krwi i tak nabrzmiałe, jakby zbierała się w nich woda. Nic to, ból minie, opuchlizna też zejdzie za kilka dni, a zaschnięte rany przetrze jodyną, gdy tylko wróci do wynajmowanego pokoju. Gorzej ze strachem…
Pot spływał mu do oczu. Ręce trzęsły się jak ojcu, gdy wpadał w delirkę. Kark sztywniał po każdym, choćby najcichszym stuknięciu dobiegającym od strony ulicy. Muszę odsapnąć, uznał, przymykając powieki, muszę zebrać myśli, poszukać ukojenia, najlepiej w modlitwie. Złożył dłonie, splótł palce mocno, aż do bólu.
Ojcze nasz… Bezdźwięczne słowa popłynęły przez półmrok ku wybebeszonej kolumnie, w której wnętrzu spoczywała niewidzialna z dołu, nieuzbrojona wciąż bomba. Nie pomogło. Cała pewność, cała determinacja towarzysząca mu od chwili podjęcia decyzji prysnęła w jednym momencie niczym dźgnięta palcem bańka mydlana.
Nie umiał się przemóc. Nie był przecież zimnokrwistym mordercą jak ci, których zamierzał usunąć. Skonstruował bombę, to prawda, ale robił to z myślą o oszczędzeniu cierpień i śmierci niezliczonym rzeszom ludzi, którzy – o tym był święcie przekonany – zginą w rozpoczętej dwa miesiące wcześniej wojnie. Długo tłumiona świadomość, że swoim czynem tak czy inaczej odbierze komuś życie, wyrwała się właśnie spod kontroli; tłamsiła, dręczyła, paraliżowała.
Oko za oko, ząb za ząb, czyż nie tak mówi Biblia?
Nie, nie i jeszcze raz nie, powtarzał sobie w myślach, przymknąwszy powieki i zacisnąwszy dłonie na pokrytych potem skroniach. To nie będą ludzie, tylko bestie. Pozbawione krzty sumienia łotry, bo tylko tacy odszczepieńcy mogą spijać godzinami słowa wypluwane przez oszalałego z nienawiści Führera. Nie ma innego rozwiązania, to jedyny sposób na zakończenie tego szaleństwa, na uniknięcie wojny, w której ukochane Niemcy poniosą niewyobrażalną klęskę.
Oko za oko, ząb za ząb. Bóg na to zezwala. Bóg to pochwala.
Hitler musi umrzeć, musi zniknąć z powierzchni ziemi. Czyż ta piwiarnia, w której rozpoczął marsz po władzę, nie jest wymarzonym miejscem na zakończenie jego plugawego żywota? Przy odrobinie szczęścia w niebyt stoczy się cała szemrana elita Trzeciej Rzeszy. Do Bürgerbraükellera na rocznicowe obchody puczu monachijskiego ściągną przecież niemal wszyscy poplecznicy szalonego wodza, by oddać cześć poległym przed piętnastu laty towarzyszom broni. I tu sczezną, by miliony innych ludzi, wartościowszych, mogły dożyć starości, nie zaznawszy koszmaru następnej wojny.
Oko za oko, ząb za ząb. Za noc kryształową, za Dachau, za Austrię, Czechy i Polskę. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
Żarliwa modlitwa, zmówiona pospiesznie w kompletnych ciemnościach, uspokoiła Georga. Rozedrganie słabło z każdym pomyślanym słowem. Strach nie znikł całkowicie, o nie, ale umysł przejął nad nim pełną kontrolę. Elser zamarł na kilka sekund, zrobił głębszy wdech, potem drugi. Był gotowy do wypełnienia misji, której poświęcił ostatni rok życia.
Zapalił latarkę i nie zważając na pieczenie w opuchniętych kolanach, uklęknął ponownie przed kolumną. Teraz albo nigdy, bo jeśli skrewi, nie będzie kolejnej szansy. Drugi raz może nie zapanować nad nerwami. Przesunął palcem wskazówkę na górnej tarczy mechanizmu. Dwudziesta pierwsza trzydzieści, pół godziny po rozpoczęciu przemówienia, które powinno potrwać do jedenastej, jak przed rokiem i wcześniej. Suczy syn uwielbia się przecież nurzać w nazistowskim ścieku, a to cuchnące piwskiem bagno należy do jego ulubionych.
Georg przytaknął kolejnej myśli. Ludzkie odpady, które zbiorą się tutaj wkrótce, nie zasługują na tyle szczęścia, zdecydował. Dłuższa wskazówka została cofnięta na dwudziestą pierwszą dziesięć. Nie, to zbyt mały margines błędu, uznał po chwili zastanowienia.
Ta pora, zaraz po dziewiątej, była zbyt ryzykowna. Bomba nie może przecież wybuchnąć za wcześnie, zanim Hitler wejdzie na ustawiony pod kolumną podest, z drugiej jednak strony im krócej będzie przemawiał, tym lepiej. Mniej jadu wsączy w łby nazistów, którzy przeżyją zamach. Mniej wspomnień pozostanie im po ukochanym wodzu.
Dla pewności dodał kolejne dziesięć minut. Mechanizm detonatora okazał się bardzo dokładny. Przez cztery dni, które upłynęły od poprzedniego ustawienia go, nie spóźnił się nawet o ćwierć minuty, powinien więc zadziałać ze szwajcarską precyzją. Ósmego listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku o dwudziestej pierwszej dwadzieścia – plus minus kilka sekund – odrażająca bestia nazizmu zostanie pogrzebana pod gruzami bawarskiej piwiarni, z której wypełzła szesnaście lat wcześniej, i nie zdoła rozpętać wojny, której Niemcy nie mają szans wygrać.
Jeden zdecydowany ruch obu rąk i obita korkiem obudowa detonatora została zespolona w zamkniętą całość. Drugi ruch i zdemontowana boazeria trafiła na miejsce. Georg dobił lekko przyniesione gwoździe, blokując ją na dobre. Na koniec posprzątał po sobie, dokładnie jak zawsze, składając ostrożnie chustę, na którą sypał się pył z wyżłobionego wcześniej otworu. Zawiniątko trafiło do skrytki w podwójnym dnie walizeczki. Rozgrzanej latarki i reszty narzędzi nie musiał tam chować.
Zanim ukrył się na zapleczu, przyjrzał się raz jeszcze tonącej w półmroku sali biesiadnej, z której usunięto wszystkie stoliki prócz jednego, okrągłego, zastępując je morzem krzeseł otaczających ciasno wysepkę podestu i umieszczoną na niej prostą mównicę. Drgnął nerwowo, gdy z zewnątrz dobiegło stłumione szczekanie. Czas znikać, zanim leniwy dozorca zacznie kolejny obchód. Na szczęście psy nie miały wstępu do części restauracyjnej, na której zapleczu nocował po pracy.
* * *
Kwadrans po zniknięciu Elsera na zamaskowaną skrytkę padł podwójny cień. Mężczyźni, którzy weszli po schodach na galerię, poruszali się równie ostrożnie, lecz znacznie ciszej od samotnego zamachowca. Buty na kauczukowych podeszwach tłumiły odgłosy stawianych kroków, czarne spodnie i golfy pozwalały wtopić się w mrok. Równie ciemne chusty i kaszkiety kryły twarze po oczy i zasłaniały włosy jaśniejsze od dojrzałego zboża. Gdy zamierali na moment, przystając pod kolejnymi kolumnami, stawali się niewidzialni.
Przebywali w tym budynku równie długo jak Elser, ale mieli nad nim jedną ogromną przewagę – wydano im komplet kluczy pozwalających na otwarcie każdych drzwi, dzięki czemu zdołali się przyczaić na dole w saloniku, z którego obserwowali skrycie drzwi łączące restaurację z częścią biesiadną. Tam właśnie czekali spokojnie, aż śledzony przez nich człowiek zakończy pracę i wróci do własnej kryjówki, na tyle odległej i wyciszonej, żeby nie mógł ich ani zauważyć, ani usłyszeć.
Dotarcie na galerię zajęło im niespełna minutę, za to otwarcie skrytki musiało potrwać dłużej, ponieważ obserwowany przyłożył się do ostatniego etapu pracy. Obluzowany panel boazerii został na koniec przybity nieco dłuższymi gwoździami, przez co nie dało się ich wydłubać jak poprzednio, podważając paznokciem główki. Ludzie w czerni byli na to przygotowani, gdyż spodziewali się podobnych działań po systematycznym rzemieślniku, jakim niewątpliwie był Elser. Mieli przy sobie niezbędne narzędzia, czasu też nie powinno im zabraknąć…
Niższy z agentów, skupiony na podważaniu ostatniego gwoździa, zamarł w pół ruchu, gdy poczuł na ramieniu dłoń towarzysza. W tym samym momencie przez wnętrze przestronnej sali prześlizgnął się snop jasnego światła, budząc do życia fantazyjne cienie i wyławiając z mroku czarne jak sama noc swastyki, którymi ozdobiono liczne sztandary. Mężczyźni zareagowali instynktownie. Pierwszy przylgnął plecami do kolumny, w której spoczywała bomba, drugi przypadł do podłogi. Błyskawicznie wtopili się w ciemne tło i znikli z pola widzenia dozorcy, który przeklinając pod nosem, mocował się właśnie z zamkiem głównego wejścia.
– Wynocha! – Mężczyźni zmartwieli, gdy do ich uszu dotarło gardłowe warknięcie. Niższy odsunął połę marynarki, sięgając po broń, ale następne słowa padły, zanim lufa lugera zdążyła opuścić kaburę. – Do budy, powiedziałem!
Skargi odprawionych psów przycichły, gdy szerokie drzwi zamknęły się z budzącym echa trzaskiem. Agenci odczekali chwilę, wsłuchując się w nierówny stukot kroków utykającego starca. Mieli szczęście, przynajmniej na razie, ponieważ robiący obchód dozorca nie skręcił na schody, lecz wybrał łącznik prowadzący do części restauracyjnej. Rozejrzeli się pospiesznie, szukając miejsca, w którym mogliby się ukryć. Nie mieli jednak wielkiego wyboru – na zewnątrz ganiały wciąż rozszczekane psy, a cieć nieświadomie zablokował drogę powrotną do saloniku, w którym spędzili większą część nocy, położonego w części restauracyjnej.
Wyższy wskazał palcem stojący tuż obok stolik osłonięty od strony wejścia stosem poskładanych krzeseł. Zgarnęli narzędzia i wsunęli się zwinnie pod podłużny blat. Ściągnąwszy mocniej obrus na zewnętrzną stronę, osłonili częściowo nową kryjówkę. To powinno wystarczyć, o ile stary dureń nie zechce sprawdzić galerii dokładniej.
Czas mijał, a oni czekali w napięciu, nasłuchując stłumionych dźwięków dobiegających od strony restauracji. W końcu z dołu doszło do nich charakterystyczne skrzypnięcie drzwi i następujący po nim coraz głośniejszy stukot grubych podeszew o posadzkę. Stuk-puk, utykający mocno cieć maszerował w głąb sali biesiadnej, oświetlając drogę latarką. Zatrzymał się na dole dokładnie naprzeciw ukrytych mężczyzn, moment później usłyszeli głuche stuknięcie, odbijający się setnym echem zgrzyt przesuwanego krzesła i nieco tylko cichsze westchnienie ulgi. Sala miała doskonałą akustykę, czyż nie dlatego nowi przywódcy tak bardzo uwielbiali w niej przemawiać?
Niższy z mężczyzn posłał koledze pytające spojrzenie. Ten skinął głową, choć niepewnie i nie od razu. Wychynęli spod stołu bardzo wolno, zachowując najwyższą ostrożność. Zatrzymali się w pewnej odległości od balustrady, skąd mogli dostrzec, co robi dozorca, który siedział wygodnie rozparty przy jedynym stoliku. Lewą dłoń wsunął za poluzowany pas, prawą zacisnął na uchwycie kamionkowego kufla. Popijał ciepłe niespienione piwo skąpymi łyczkami, nie odrywając wzroku od osobistego sztandaru Führera, którym przystrojono skromną mównicę. Kiwał wolno głową, zapewne do padających w jego myślach słów, uśmiechał się lubieżnie do wizji rodzonych w niezbyt wybujałej wyobraźni. Tylko takim sposobem mógł uczestniczyć w wydarzeniach dnia następnego.
Ktoś tak mało znaczący jak on, ubogi krewny szeregowego uczestnika puczu, nie miał co liczyć na wysłuchanie rocznicowego przemówienia Adolfa Hitlera. Nie zostanie wpuszczony na salę biesiadną, pomimo że był etatowym pracownikiem Bürgerbräukellera. Przy odrobinie szczęścia przywódcy Trzeciej Rzeszy migną mu w tłumie na ulicy albo za bramą główną, gdy będą przechodzili przez ogródek piwiarni. Tej nocy stał się jednak kimś, naprawdę wielką szychą. Rozpierał się niczym pasza na krześle zarezerwowanym dla Rudolfa Hessa. Właśnie zerknął w lewo z ustami rozciągniętymi w rozanielonym uśmiechu, jakby wymieniał zadowolone spojrzenia z Himmlerem, Goebbelsem, Bormanem. Agenci drgnęli, gdy od strony uchylonych drzwi toalety dobiegł ciąg mechanicznych kaszlnięć zakończonych cichnącym z wolna szumem. Automaty spuszczały wodę całą dobę mniej więcej co dziesięć minut. Właśnie dzięki nim Elserowi udawało się maskować odgłosy kucia i wiercenia. Teraz dźwięki te posłużyły za tło totalnie odmiennego działania. Uniesiony do ust kufel wylądował z trzaskiem na stole, a cieć zerwał się na równe nogi z zadziwiającą jak na jego stan sprawnością.
– _Sieg heil!_ – wrzasnął, prężąc się w nazistowskim salucie. – _Sieg heil! Sieg heil!_ – kontynuował, dołączając do wrzawy, która poza jego głową dobywała się z napełnianych przez automaty spłuczek.
Trzeba było piętnastu sekund, zanim pod sklepieniem sali biesiadnej na powrót zapanowała cisza. Zadowolony z siebie dozorca zarechotał pod nosem, po czym dopił resztkę ciepłego piwa i odwrócił się chwiejnie, jakby zamierzał odejść. Po krótkim wahaniu zawrócił jednak, by wytrzeć rękawem blat. Wypucował go dokładnie, przyświecając sobie latarką, a gdy po jego wyimaginowanym uczestnictwie w spotkaniu z Führerem nie pozostał ślad, pokuśtykał smętnie w kierunku restauracji, by umyć i odstawić opróżniony kufel. Chwilę później opuścił piwiarnię, nucąc pod nosem trudną do rozpoznania, ale bez wątpienia patriotyczną melodię.
Ludzie w czerni odczekali w bezruchu pełną minutę, po czym wrócili do przerwanych oględzin skrytki. Wyjęte gwoździe trafiły na chustkę, panel boazerii został ostrożnie zdjęty, a skrzynka kryjąca mechanizm zegarowy rozsunięta najciszej jak się dało, co nie znaczy, że bezgłośnie. Elser nie mógł tego jednak słyszeć, choćby nadstawiał ucha. Znajdował się piętro niżej, na przeciwległym krańcu sporego przecież budynku, za trojgiem szczelnie zamkniętych drzwi.
Niższy z mężczyzn się odsunął, robiąc miejsce towarzyszowi. Obaj przyjrzeli się uważnie mechanizmowi zegarowemu i nowemu ustawieniu wskazówek.
– Dobrze, że nie odpuściliśmy – wyszeptał wyższy, dając znak, że można zamknąć obudowę.
Gwoździe nie trzymały tak dobrze, jak powinny, więc wsunęli do otworów kilka drzazg odciętych od wewnętrznej strony panelu. To pomogło, boazeria nawet nie drgnęła, gdy niższy naparł na nią palcami. Szczotką do ubrań zmietli nieliczne drobiny pyłu i tynku, które podczas oględzin wypadły z wykutej wnęki. Zadbali o najdrobniejsze szczegóły, ponieważ tak postąpiliby prawdziwi zawodowcy, którymi mieli nadzieję już wkrótce zostać. Schodzili do kryjówki uśmiechnięci, pewni czekających w najbliższej przyszłości awansów i nagród. Wierzyli, że ich rola w rozpracowaniu zamachu nie zostanie pominięta ani umniejszona.
* * *
Opuścili Bürgerbraükellera chwilę po Elserze, podobnie jak on unikając spotkania z przebierającymi się w szatni pracownikami porannej zmiany. Tylnym wyjściem wymknęli się na zagracone podwórze, skąd klucząc między komórkami, wyszli na Kellerstrasse. Minęli spokojnym krokiem pustą bramę, gdzie czatowała chwilę wcześniej druga para zespołu, która przejmowała śledzenie stolarza, kiedy ten opuszczał piwiarnię. Już tylko kilka kroków dzieliło ich od zakonspirowanego lokalu.
Nie mieli czasu na odpoczynek. Wbrew opinii przełożonych ich działania wcale nie dobiegły końca. Zamachowiec wrócił, by dokonać może niewielkiej, ale jednak bardzo istotnej zmiany w ustawieniu detonatora. Zapewne ostatniej, ponieważ do planowanej przez niego akcji zostały już tylko dwie doby, a następnego wieczora nie da się już niepostrzeżenie wejść na galerię, gdyż Bürgerbräukeller będzie pucowana i szykowana na obchody rocznicy.
W mieszkaniu agenci skorzystali z toalety, potem umyli się kolejno nad miską w rogu kuchni. Zjedli też skromne śniadanie, popijając czerstwy pumpernikiel na wpół wystygłą kawą zbożową. Na nic innego nie mogli sobie tego dnia pozwolić, ponieważ zużyli cały zapas węgla, jaki znaleźli w komórce na dole.
Po posiłku zajęli łóżko i kanapę, by rozprostować obolałe plecy. Nie byli senni, ponieważ w nocy czuwali na zmiany poza tym krótkim momentem, gdy zakradli się na galerię. Czekali teraz wygodnie rozciągnięci, w milczeniu snując domysły, co będzie dalej. Nie mogli złożyć meldunku, dopóki nie otrzymają informacji od Uliego i Fritza. Gdyby złamali choć jedną z licznych zasad bezpieczeństwa, przełożeni ukręciliby im łby. W tej grze stawka była niewyobrażalnie wysoka, wyższa nawet, niż gdyby szło tylko o ich życie, o czym przekonali się na własne oczy, gdy po raz pierwszy ujrzeli bombę konstruowaną przez Elsera.
Napięcie rosło z chwili na chwilę, krew buzowała w żyłach, ale musieli stłumić emocje i leżeć bezczynnie, czekając na powrót któregoś z kolegów. Obserwację zamachowca prowadzili od ponad miesiąca. Nie wiedzieli, jak ich przełożeni wpadli na trop tego szaleńca, czy ktoś go zadenuncjował czy sam popełnił o jeden błąd za dużo, zwracając na siebie uwagę tajnej policji. Robili swoje, nie pytając o nic, jak na wzorowych członków SS przystało. Stali się czterema nieodłącznymi cieniami stolarza z Königsbronn, byli przy nim przez całą dobę, niewidzialni, niesłyszalni. Aczkolwiek nie była to trudna robota, ponieważ cel prowadził bardzo ustabilizowane życie, poświęcając większość wolnego czasu na konstruowanie detonatora i wykuwanie wnęki w kolumnie piwiarni.
Jedno musieli mu przyznać: był cholernie sumiennym i dokładnym fachowcem. Niby prosty człowiek, małomiasteczkowy rzemieślnik, który książek nawet kijem nie tykał, a udało mu się dokonać rzeczy niebywałych. Co najdziwniejsze, przygotowywał ten zamach na własną rękę, bez niczyjej pomocy. Tego akurat obserwujący byli stuprocentowo pewni, ponieważ nie tracili go z oczu nawet na moment, z wyjątkiem nocek spędzanych w piwiarni. Anioła stróża miał nawet w kamienicy, w której wynajmował pożydowską suterynę.
Za dnia podsypiał albo kręcił się po sklepach w poszukiwaniu potrzebnych części, co dwa, trzy dni chadzał do Bürgerbraükellera, gdzie zjadał skromny robotniczy posiłek, zamawiając zawsze to samo danie i popijając je jednym piwem. Potem wyczekiwał odpowiedniego momentu, a gdy nikt nie patrzył, przemykał na zaplecze. Nie mogli zakraść się tam za nim, nie ryzykując dekonspiracji, dlatego poprosili Berlin o pomoc. Szef zaakceptował plan Rolfa i tydzień później stosowny urząd zlecił kontrolę lokalu, którą przeprowadzono pod osobistym nadzorem trzęsącego miastem brigadeführera Webera. W skład komisji weszło rzecz jasna dwóch członków zespołu obserwującego stolarza.
Dzień później agenci otrzymali komplet kluczy, dzięki którym mogli korzystać z prywatnych saloników w części restauracyjnej, skąd dyskretnie nadzorowali postępy prac Elsera. Każdego dnia około wpół do szóstej nad ranem, gdy słońce dopiero wstawało, a zamachowiec spał w najlepsze na zapleczu kuchni, ludzie w czerni zakradali się na galerię, aby dokonać szybkiej inspekcji. Kilka razy zdarzyło im się usunąć ślady kucia przeoczone przez zbyt zmęczonego stolarza. Raz był to odcisk brudnej dłoni na bocznej ścianie kolumny, w miejscu, w którym Georg się podparł, wstając. Innym razem przeoczył grudkę gruzu, która potoczyła się aż pod krzesła za jego plecami.
W ciemności rozświetlanej tylko snopem światła z przesłoniętej niebieską chustką latarki miał prawo ich nie zauważyć, dlatego czuwali zgodnie z rozkazem, choć z początku nie rozumieli, dlaczego przełożeni każą im chronić tak odrażającego bandytę. Z czasem zaczęli się domyślać, że Berlin chce uniemożliwić zamach w ostatniej chwili, gdy wszystko będzie gotowe, aby pokazać Niemcom i światu, że SS i Gestapo są wszystkowiedzące i nieomylne. Gdy zobaczyli, jak silny jest ładunek, zyskali pewność, że sprawa odbije się głośnym echem.
Czas upływał zabójczo powoli, choć odliczali go na innym zegarze niż ten, który tykał we wnętrzu piwiarnianej kolumny. Minęła godzina, potem druga, w końcu zza drzwi wejściowych dobiegł znajomo brzmiący stukot. Moment później Ulrich, najstarszy z ich czwórki, stanął zdyszany w progu pokoju.
– Zegarmistrz spakował graty i poszedł na dworzec. Przed kwadransem kupił bilet do Friedrichshafen – zameldował. – Fritz wsiadł za nim do pociągu.
– Czyżby uciekał? – Heinz spojrzał pytająco na wyższego od niego kolegę.
– Na to wygląda… – Rolf podszedł do telefonu.
Do rozpoczęcia obchodów rocznicowych pozostało niespełna półtorej doby. Zamachowiec wrócił na miejsce zbrodni. Przesunął po raz kolejny wskazówki detonatora, dokonując korekty pory wybuchu niespodziewanej, ale już ostatecznej, jak się zdawało. Jego wyjazd z miasta mógł oznaczać tylko jedno: gdy dojdzie do eksplozji, zamierzał być jak najdalej od Bürgerbräukellera. Friedrichshafen… Drań pożegna się z siostrą, a potem pryśnie za granicę. Czas złożyć meldunek, uznał Rolf, sięgając po słuchawkę.
– Frau Keller, słucham – usłyszał po trzecim sygnale znajomy damski głos.
– To ja, ciociu – rzucił rozradowanym tonem.
Kazano im posługiwać się ustalonym szyfrem, jakby przełożeni żywili obawy, że członkowie zespołu także mogą być podsłuchiwani. Kto, u licha, miałby szpiegować agentów SD? Nie protestowali jednak, gdy otrzymali takie rozkazy. Brali udział w bardzo niebezpiecznej grze, więc robili, co im kazano, wychodząc z założenia, że doświadczeni funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa Rzeszy znają się na rzeczy.
– Rolfi, _mein Schatz_, czy coś się stało? – W jej głosie wyczuł nutę autentycznego niepokoju.
– Nic takiego, ciociu. Tata pojechał właśnie z Fritzem do Friedrichshafen.
– Mam wyjść im na spotkanie?
– Ucieszą się na pewno, jeśli zostaną odpowiednio powitani.
– Nic się nie martw. A co tam słychać w domu? Wszyscy zdrowi?
– Tak, ciociu, wszystko w najlepszym porządku. Przepraszam, ale nie mogę za długo rozmawiać. Szef prosił, żebym przyszedł do pracy dziesięć minut wcześniej niż zwykle. Nie wiem, o co mu chodzi, ale na wszelki wypadek wolę się nie spóźnić… – zawiesił znacząco głos.
– No tak, rozumiem. O ojca się nie martw, Rolfie. I uważaj tam na siebie, _mein Schatz_.
– Już nie jestem dzieckiem, ciociu – żachnął się, nie wychodząc z roli.
– Tak tylko się droczę. – Rozmówczyni także była doskonałą konspiratorką. – Pędź już do tej swojej pracy. Gdybym ja była twoją szefową, już dawno dałabym ci solidną podwyżkę albo awans.
– Już żałuję, że nie mam u cioci pełnego etatu – zaśmiał się.
– _Tschüss, mein Schatz_.
– _Tschüss, Tante Irma_.
Słuchawka opadła z trzaskiem na widełki. Rolf nie odszedł jednak od stoliczka z ciężkim aparatem. Nie musiał długo czekać. Przenikliwe brzęczenie wyrwało go z zadumy niecałą minutę później.
– Niedermayer, słucham – rzucił pospiesznie.
– Cieszę się, że cię złapałem, chłopcze. – Sapiący głos należał do starszego mężczyzny.
– Właśnie wychodziłem do pracy.
– Zajmę ci tylko minutkę. – Rozmówca uderzył w błagalne tony. – To dla mnie bardzo ważne.
– Słucham.
– Kuzynka dostała mieszkanie w centrum, wiesz, pożydowskie mienie, te sprawy, i potrzebuje pomocy przy wyrzucaniu gratów. Żadna tam ciężka robota, bo to jakiś dentysta był czy okulista, psia jego mać, więc większość mebli może zostać. Dałbyś radę pomóc? Nie za darmo, rzecz jasna.
– Dla Eriki zawsze znajdę czas, panie Kuntze – zaśmiał się Rolf.
– Świetnie. Wpadnę po ciebie po robocie, powiedzmy o dwudziestej drugiej trzydzieści.
– Będę czekał. – Tym razem odłożył słuchawkę bardziej zdecydowanym ruchem, po czym potoczył wzrokiem po twarzach kolegów. – Znikamy dzisiaj zaraz po zamknięciu Bürgerbräukellera. – Przyjęli tę wiadomość w milczeniu, kiwając głowami. – Skoro Elser wyjechał, nie musimy pilnować mieszkania i możemy się skupić na piwiarni. – Sięgnął po notes. – Ulrich, ty idziesz pierwszy, Heinz zmieni cię o czternastej, ja wejdę do akcji o osiemnastej. Jakieś pytania?
Nie czekał na odpowiedź. Nie musiał. Wszystko było jasne.
* * *
Zdezelowana ciężarówka należąca do jednego z lokalnych browarów zwolniła, ale nie zatrzymała się przy bocznej bramie lotniska. Ktoś musiał uprzedzić strażników o jej przyjeździe. Ktoś wystarczająco ważny, by namówić karnych żołnierzy do otwarcia szlabanu bez skrupulatnej kontroli wjeżdżających. Ryzykowali wiele, wpuszczając cywilny pojazd i nieznanych im ludzi na teren jednego z najważniejszych obiektów wojskowych Bawarii, i to w przededniu wizyty samego Führera, ale uczynili to bez wahania. Rolf wiedział, kim jest człowiek zdolny sprawić taki cud. Poznał go dwa miesiące wcześniej w Berkenbrücku podczas rozmowy kwalifikacyjnej.
Wtedy standartenführer, a obecnie oberführer Heinrich Müller zwerbował go prosto ze szkoły SD, podobnie jak pozostałą szóstkę agentów zespołu, mimo że nie otrzymali jeszcze upragnionej promocji. Nie zawiedli go, wykonali zadanie, nie popełniając ani jednego błędu, za co – Rolf był tego pewien – czekała ich teraz nielicha nagroda.
Uśmiechnął się pod nosem, gdy obok hangaru, ku któremu zmierzali, dostrzegł charakterystyczną sylwetkę transportowego Ju-52. Silniki maszyny pracowały na wolnych obrotach, drzwi za skrzydłem otwarto na oścież. W jednym z prostokątnych iluminatorów dostrzegł twarz, która wydała mu się znajoma. Moment później zobaczył ją wyraźniej. Annelore, ciotka ze Stuttgartu, koordynatorka zespołu. Obok niej w drzwiach pojawił się roześmiany Fritz. Rolf odmachnął mu, zanim zeskoczył z paki na spękany beton.
On i jego towarzysze podbiegli do samolotu, nie oglądając się i nie żegnając kierowcy, który przyspieszał już, zawracając w stronę bramy. Wspięli się po schodkach kolejno, witani przez trzeciego pasażera junkersa. Haupsturmführer Wolfgang Engel, ostatni członek zespołu i jego bezpośredni przełożony. To on dostarczał potrzebne materiały, jak na przykład klucze do Bürgerbräukellera, i wszelkie potrzebne informacje. Był także jedynym łącznikiem z górą.
– Wracamy do szkoły? – zapytał Heinz, przekrzykując nabierające obrotów silniki.
– Cierpliwości! – odwrzasnął Engel, nakazując gestem, by Fritz wciągnął trap i zamknął drzwi. – Zaraz dowiecie się wszystkiego!
Samolot ruszył, zanim najmłodszy członek zespołu zdołał wykonać rozkaz. Rolf opadł ciężko na najbliższe rozkładane krzesło. Siedząca obok Annelore podała mu jeden z pasów uprzęży.
– Dziękuję, ciociu! – Wyszczerzył zęby.
– _Arschloch!_ – Szturchnęła go w żebra mocno, lecz bez złości.
Upajali się szczęściem. Wybrano ich spośród setek uczniów kuźni kadr SD, zlecono im ściśle tajną misję, od której powodzenia, jak się okazało, mogło zależeć życie samego Führera. Presja była ogromna, stopień trudności jeszcze większy, zwłaszcza dla tak niedoświadczonych młodzików. Przez ponad miesiąc byli nieodłącznymi cieniami Johannesa Georga Elsera. Nadzorowali każdy jego ruch, każdy krok, czasem nawet pomagali mu z ukrycia, aby zdołał osiągnąć zamierzony cel. Dlaczego kazano im zadbać, by bomba została umieszczona w Bürgerbräukellerze, mogli się jedynie domyślać, ponieważ mówiono im tylko tyle, ile musieli wiedzieć, czyli prawie nic. Nadal też nie rozumieli, dlaczego tak ważną operację zlecono im, żółtodziobom, a nie sprawdzonym asom wywiadu. Liczyli jednak, że teraz, po rozpracowaniu zamachowca i zakończeniu akcji, otrzymają odpowiedzi na wszystkie pytania, które tak rozpaczliwie chcieli zadać.
Strach, który poczuli, gdy zrozumieli, z kim i z czym mają do czynienia, minął bezpowrotnie. Z czasem przywykli do świadomości, że w kolumnie piwiarni spoczywa bomba zdolna połowę budynku obrócić w perzynę. Spokój emanujący z głosu i zachowania przełożonego upewnił ich, że niczym nie ryzykują. Planowany przez szalonego cieślę zamach nie ma prawa się powieść. Rozumieli, że muszą ustąpić miejsca temu, kto w ostatnim akcie dramatu wkroczy na scenę i ujawni istnienie spisku, wskazując palcem zamachowca i ujawniając istnienie skonstruowanej przez niego bomby. To wydarzenie musi mieć stosowną rangę i oprawę, aby zszokować cały świat i zapewnić czujnemu zbawcy dozgonną wdzięczność uratowanych w ostatniej chwili elit. Może tym kimś będzie oberführer Müller, może ktoś od niego ważniejszy. Dla Rolfa tożsamość tej osoby nie miała większego znaczenia, liczyło się tylko, że przed nim i jego kolegami, nawet jeśli zostaną pominięci w podręcznikach historii, rysowała się świetlana przyszłość.
* * *
Engel rozpiął uprząż, gdy tylko samolot zakończył ostre wznoszenie. Hałas w niezbyt dobrze izolowanym wnętrzu maszyny przycichł na tyle, że pozostali pasażerowie go usłyszą, jeśli odpowiednio podniesie głos.
– Gratuluję sukcesu! – zawołał, chwyciwszy się poręczy nad najbliższym iluminatorem. – Jutro będziecie na ustach całych Niemiec, co ja mówię, cały świat oniemieje, gdy się dowie, czego dokonaliście… – Zamilkł, pozwalając, by pochwała zrobiła swoje. – Tak, _meine Herren… und Dame_ – ukłonił się przesadnie w stronę Annelore. Ona jedyna została zwerbowana poza szkołą SD, pozostali członkowie zespołu nie wiedzieli, kim jest ani skąd Müller ją wytrzasnął, ale nie wnikali w szczegóły, zwłaszcza że pracowała z dala od reszty ekipy, pełniąc rolę łącznika z mocodawcami. – Jeśli myślicie, że najgorsze za wami, to mam dla was bardzo złą wiadomość… – dodał i ponownie zawiesił głos. Zauważył, że w jednej chwili zesztywnieli, nie rozumiejąc, o co może mu chodzić. Zaśmiał się więc w głos. – Teraz dopiero się zacznie. Promocje, odznaczenia, te wszystkie gale i uroczystości wyjdą wam bokiem, możecie mi wierzyć!
Zarechotali razem z nim, ponownie rozluźnieni.
– Myśli pan, że mamy szanse na osobiste spotkanie z Führerem? – zapytał niespodziewanie Ulrich.
– Czy ja myślę? – Engel poklepał go po ramieniu. – Ja to wiem!
Spodobała im się ta wizja. Rozmawiali przez chwilę, poruszeni możliwością rychłej audiencji u ukochanego wodza, którego właśnie pomogli ocalić. Hauptsturmführer obserwował ich, także nie przestając się uśmiechać. Nie okłamał tych młodych idealistów. Kazano mu się upewnić, że każdy z członków zespołu spotka w najbliższym czasie Adolfa Hitlera.
– Mam pytanie… – zaczął Fritz, ale przełożony uciszył go stanowczym gestem wolnej ręki.
– Najpierw toast! – rzucił, sięgając po wypchaną teczkę. Wyjął z niej pękatą butelkę oryginalnego francuskiego koniaku. – Przesłana dzisiaj z Berlina przez samego oberführera – poinformował konfidencjonalnym tonem, rozglądając się jednocześnie za odpowiednimi naczyniami.
– _Klasse!_ – ucieszył się Heinz, zacierając ręce.
W samolocie transportowym trudno o wytworne szkło, musieli się więc zadowolić zwykłymi aluminiowymi kubkami. Rolf zebrał je pospiesznie, przeszukując wszystkie półki, ale znalazł tylko pięć naczyń. Hauptsturmführer czekał cierpliwie na wyniki dokładniejszego sprawdzenia zakamarków maszyny, lecz i ono nic nie dało.
– Bez obaw, poradzimy sobie z tym problemem – oświadczył, gdy Annelore posłała mu przepraszające spojrzenie.
Odstawił butelkę na siedzenie i ponownie sięgnął do teczki. Tym razem wyciągnął niewielki termos. Jego nakrętka była o połowę mniejsza od znalezionych kubków, ale spokojnie mogła pomieścić niecałe sto gramów bursztynowego płynu, jaki przypadnie w udziale każdemu ze wznoszących toast.
Na dany znak członkowie zespołu podstawili kubki. Engel zabierał się właśnie do rozlewania koniaku, gdy samolotem niespodziewanie zachwiało. Pasażerowie zareagowali gromkim śmiechem na kąśliwą połajankę rzuconą w kierunku zamkniętego kokpitu. Zdawali sobie sprawę, ile wart był ten alkohol.
Po zdenerwowaniu towarzyszącym niedawnej ewakuacji nie pozostał nawet ślad. Wizja przyszłych zaszczytów upajała, podobnie jak świadomość, że uczestniczą w wielkim wydarzeniu, które odbije się szerokim echem nie tylko w ojczyźnie, ale także na całym świecie. Nie co dzień ratuje się przywódcę formatu kanclerza Trzeciej Rzeszy, a jeśli nawet, to dokonują tego najlepsi agenci wywiadu albo niezwykle doświadczeni oficerowie policji. Oni tymczasem wciąż mieli mleko pod nosem, zostali zwerbowani na rok przed ukończeniem szkoły i choć każdy był prymusem, to w najskrytszych marzeniach nie podejrzewali, na jak ważny odcinek walki z ideologicznym wrogiem zostaną skierowani.
– _Prost!_ – Engel uniósł błyszczącą nakrętkę.
– Za Führera i Trzecią Rzeszę! – odpowiedzieli służbiście, idąc jego śladem.
Zachwiali się wszyscy przy kolejnej, na szczęście równie lekkiej turbulencji. Pili wolno, rozkoszując się każdym łyczkiem mocnego alkoholu, o którym do tej pory mogli tylko pomarzyć. Dobry markowy koniak – a ten należał do najlepszych – widywali do tej pory tylko w kinie albo na witrynach ekskluzywnych sklepów. Chłonąc kolejne łyczki gryzącej w gardło bursztynowej ambrozji, oczami wyobraźni widzieli już kolejne momenty chwały.
Hauptsturmführer zauważył to po ich dumnych minach i nieświadomych gestach: wypinali dumnie pierś, przyjmując wyimaginowane odznaczenia, kwitowali szerokimi uśmiechami słowa pochwał, które padną z ust ludzi będących dla nich niedoścignionym wzorem.
Nie przeszkadzał im w cieszeniu się ulotną chwilą, ponieważ jako jedyny na pokładzie wiedział, co przyniosą najbliższe minuty, a nawet sekundy. Teraz, późną nocą, przy zasłoniętych szczelnie iluminatorach, żaden z pasażerów nie mógł zauważyć, że samolot zaraz po starcie skręcił na północny wschód, kierując się na zajętą niedawno Warszawę. To nie był błąd pilota ani pomyłka w rozkazach. Oberführer wyraził się wystarczająco jasno: nikt nie może się nigdy dowiedzieć o operacji „Der Schreiner”, a to oznaczało jedno: fizyczną eliminację wszystkich osób wiedzących cokolwiek na temat rozpracowywanego zamachu.
Engel zerknął w stronę siedzących po jego lewej agentów. Jeszcze nie odczuwali senności wywołanej podaną trucizną, chociaż… Annelore zmarszczyła właśnie mocniej brwi. Po chwili zmrużyła oczy, jakby zaczynała mieć problemy ze zogniskowaniem wzroku. Pochylił się ku niej i poklepał ją przyjaźnie po udzie.
– Francuskie koniaki są najlepsze, ale i najmocniejsze – rzucił, wyjmując jej z dłoni opróżniony kubek. – Prześpij się, dziewczyno. Do Berlina mamy jeszcze ponad godzinę lotu. Wam też to radzę! – podniósł głos, kierując te słowa do pozostałych. – Dzień był długi, a na miejscu trzeba będzie uścisnąć parę ważnych rąk. Niewykluczone, że zostaniecie też poproszeni o złożenie końcowych raportów.
Odpowiedzieli zdawkowymi skinieniami, choć bez przekonania, jakby nie do końca rozumieli, co się do nich mówi. Tym lepiej dla nich, że trucizna, którą Engel rozsmarował na dnie kubków, okazała się tak skuteczna.
Miał wystarczająco dużo czasu na ułożenie i wykonanie planu. Czekając na Annelore i Fritza, sprawdził dokładnie kabinę i wyrzucił wszystkie naczynia poza pięcioma identycznymi kubkami na kawę. Dostarczoną przez ludzi Müllera niemal bezwonną bezbarwną miksturę rozsmarował niewielkim pędzelkiem po denkach i ściankach każdego naczynia. Butelka koniaku, także dar oberführera, nadawała się idealnie do zaaplikowania morderczej dawki wyciągu z jakiejś tropikalnej rośliny czy jadu równie egzotycznego zwierzęcia. Moc alkoholu i jego silny aromat powinny ukryć lekko metaliczny posmak toksyny.
Niespodziewający się niczego podwładni wznieśli toast, potem dopili wolno resztę trunku, przypieczętowując swój los. Żal mu było tak zdolnych współpracowników, ale co robić, wojna to wojna, a w tej rozgrywce stawka była naprawdę wysoka, z pewnością większa niż życie kilkorga młokosów. Gdyby ktoś z nich nie wytrzymał presji i po śmierci Hitlera zaczął sypać, potoczyłyby się zbyt ważne głowy. Czyje dokładnie, tego nawet Engel nie wiedział, choć znajdował się naprawdę blisko wewnętrznego kręgu spiskowców. Nie był jednak głupcem, zdawał sobie sprawę, że skoro jemu powierzono prowadzenie sprawy Elsera, to zleceniodawcą musiał być ktoś z naczelnego dowództwa SS. Pytanie tylko, czy chodziło o samego reichsführera czy może o któregoś z jego nazbyt ambitnych zastępców. Osobiście stawiałby na tego pierwszego. Tylko ktoś o tak szerokich wpływach i mocnej pozycji mógłby się pokusić o usunięcie Hitlera, zwłaszcza teraz, w przededniu rozpoczęcia prawdziwej wojny.
Zajęcie Polski, choć trudniejsze, niż dowództwo się spodziewało, nie było według niego prawdziwym sprawdzianem militarnej potęgi Trzeciej Rzeszy. Front zachodni – tam rozegrają się losy przyszłej wojny, tego był pewien i właśnie dlatego, podobnie jak wielu innych wyższych oficerów, obawiał się nadchodzących miesięcy. Z tego, co wiedział, plany zaatakowania Francji były niemal gotowe, a to oznaczało rozpoczęcie długiej krwawej kampanii, bo tego sojusznika Wielka Brytania z pewnością nie rzuci na żer wroga, jak niedawno zrobiła z Polaczkami.
Jak widać, ktoś umocowany znacznie wyżej i przez to mający lepsze rozeznanie doszedł do wniosku, że czas zmienić lidera. Nie pierwszy raz ludzie z tylnych szeregów usuną towarzyszy, którzy prowadzili ich do zwycięstwa. Danton pokłoniłby się im w pas, gdyby miał czym. Hauptsturmführer uśmiechnął się na tę myśl. Tak już jest skonstruowany ten świat i zwykły człowiek nic na to nie poradzi. Co najwyżej może i powinien się dostosować, jeśli chce przetrwać do końca przedstawienia.
Głośniejszy metaliczny stukot wyrwał go z zamyślenia. Engel zerknął w stronę towarzyszących mu agentów. Kubek wysunął się z bezwładnej dłoni Rolfa, resztka koniaku spryskała buty siedzącego naprzeciw niego Ulricha, nie budząc żadnej reakcji. Wystarczył rzut oka, by zrozumieć, że trucizna zaczęła działać – gdyby nie pasy uprzęży, ci młodzi ludzie leżeliby jak dłudzy. Hauptsturmführer podniósł prawą rękę Annelore, próbując wyczuć puls, ale pod zaskakująco zimną skórą nie tliło się już życie. Ciekawe, pomyślał, spoglądając na zegarek. Przy dawce, jaką im zaserwował, powinni wytrzymać jeszcze kilka minut. Pochylił się, by chwycić za przegub siedzącego naprzeciw Fritza. To samo: zimny jak lód, martwy jak nie przymierzając, kamień.
Prostując plecy, ziewnął mimowolnie, choć jeszcze przed momentem nie czuł senności. Zadrżał na kolejną myśl, ale natychmiast ją odrzucił. Nie miał kontaktu z trucizną. Kubki wysmarował w rękawiczkach, na otwartej przestrzeni, stojąc z wiatrem. Umył dokładnie ręce po rozłożeniu naczyń w samolocie. Poza tym gdyby to świństwo parowało, już dawno gryzłby piach. Jak zatem tłumaczyć znużenie, które ogarniało go w zastraszającym tempie? Przecież to klasyczne objawy zażycia trucizny. Lekarz, który dostarczył fiolkę, wyjaśnił dokładnie, jak toksyna wpływa na układ nerwowy człowieka.
Engel sięgnął do sprzączki, ale jego dłoń ześlizgnęła się po metalu, jakby wykonanie prostego ruchu przekraczało jego siły. Pomimo strachu, paniki nawet czuł się dziwnie otępiały i zobojętniały. Ale jak… jak podano mu to świństwo? Czyżby… koniak także był zatruty? Ten parszywy skurwysyn Müller wykorzystał go do usunięcia narzędzi i także przeznaczył na straty. Już wiedział, dlaczego pozostali padli za szybko! Zaaplikował im nie jedną, ale dwie dawki – tę rozsmarowaną w kubkach i drugą, rozpuszczoną w alkoholu.
Uśmiechnął się krzywo tuż przed tym, nim opadły mu ciężkie jak sztaby powieki. Żeby ta bomba wypaliła wam prosto w świńskie pyski, wy zżydziałe ścier…
* * *
Mgła?
Mgła?!
Heinrich Himmler z najwyższym trudem zachował kamienną twarz. Coś tak trywialnego jak niekorzystne warunki pogodowe miało zniweczyć plany, które realizował z takim trudem i poświęceniem od niemal dziewięciu miesięcy?
Znalezienie idealnego kandydata okazało się najłatwiejsze. Małomiasteczkowy stolarz był na tyle głupi, że nie krył niechęci do obecnych władz Trzeciej Rzeszy, czym szybko zwrócił na siebie uwagę tajnej policji. Nie aresztowano go jednak i nie osadzono w obozie koncentracyjnym, choć ludzie trafiali do Dachau za o wiele mniejsze przewinienia. Müller przejął jego akta od lokalnej policji, a odpowiednio wyreżyserowane zgarnięcie przez Gestapo najlepszego przyjaciela uświadomiło Elserowi, że lepiej udawać posłusznego, niż cierpieć. Niedługo później zaczął pracować dla reichsführera, nie mając o tym bladego pojęcia.
Nakierowanie go na właściwe tory okazało się prostsze, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Już pobieżne śledztwo wykazało, że jest erotomanem, więc podstawiane co jakiś czas agentki owijały go sobie wokół palca. Jako rzekome aktywistki ruchu komunistycznego wpajały mu kolejne coraz to bzdurniejsze ideały, podszeptując w intymnych chwilach, że tylko ktoś taki jak on może uratować ojczyznę. Dwaj „przyjaciele” z pracy umacniali go w tym przekonaniu aż do chwili, gdy dojrzał do realizacji planu, który powstał w dusznej atmosferze gabinetu na najwyższym piętrze Brunatnego Domu.
Elser nie był jedynym, którego Wierny Heinrich trzymał na smyczy, ale to on okazał się kluczowym pionkiem najważniejszej rozgrywki. Pchnięty przez reichsführera we właściwym kierunku, realizował plan zamachu, który był tak szalony, że mógł się powieść. Skonstruowana przez niego w ścisłej tajemnicy bomba, którą umieścił w kolumnie w Bürgerbräukellerze, mogła zmienić bieg historii i zmieniłaby, gdyby nie to durne załamanie pogody.
Himmler zaklął w myślach, odwracając głowę do okna, by pozostali pasażerowie samochodu nie dostrzegli jego rozdrażnienia. Jako członek Towarzystwa Thule i człowiek z natury przesądny, wierzył w istnienie sił nadprzyrodzonych, a co za tym idzie – umiał rozpoznawać nadchodzące z zaświatów omeny. Powinien był odpuścić, gdy tylko się dowiedział, że Adolf Hitler nie zamierza wziąć udziału w rocznicowych obchodach. Plany inwazji na Francję były dla niego ważniejsze niż świętowanie z dawnymi towarzyszami broni, do których przemawiał każdego listopada w miejscu darzonym szczególnym sentymentem. Nie zrezygnował jednak, zdając sobie sprawę, że po Monachium może być za późno na realizację planu.
Postawił wszystko na jedną kartę. Przekonanie upartego wodza, że zlekceważenie starej gwardii w tak kluczowym dla Trzeciej Rzeszy momencie może zostać źle odebrane, nie było wcale takie łatwe, ale reichsführer dopiął swego dzięki wykorzystaniu kolejnego narzędzia, którym stał się nieświadomy powagi sytuacji Goebbels.
Minister propagandy, oświecenia publicznego i informacji poparł go w dobrej wierze, ponieważ upatrywał w nadchodzących uroczystościach doskonałej okazji na poprawienie własnych notowań. Po gorącym powitaniu zgotowanym przez tłumy zagorzałych wielbicieli i wygłoszeniu jak zwykle płomiennego przemówienia Führer wpadał zazwyczaj w błogi nastrój, który nie opuszczał go aż do lądowania w Berlinie. Podczas niemal dwugodzinnego lotu powinien więc zaakceptować kilka pomysłów, które w normalnych warunkach nie miałyby najmniejszych szans na realizację. Zwłaszcza że względy bezpieczeństwa wykluczyły z podróży do Monachium tego oślizgłego kaszalota, feldmarszałka od siedmiu boleści wciśniętego w fircykowaty mundur od Hugona Bossa.
Hitler nie lubił być do niczego przymuszany, ale wspólnymi siłami zdołali nakłonić go do ponownej zmiany planów. Wydawać się mogło, że najgorsze już za nimi. Przygotowania szły pełną parą, tak w Monachium, jak i w Berlinie. Müller zameldował drugiego listopada, że bomba została uzbrojona, ale tknięty przeczuciem Himmler się zawahał i nie wydał rozkazu wycofania agentów nadzorujących tę część operacji. Nie ufał rozchwianemu emocjonalnie cieśli, obawiał się, że ten może zmięknąć, gdy dotrze do niego, że bomba zabije tak wielu ludzi. Elser nie należał do wybitnych myślicieli, co sam przyznawał w rozmowach z kolegami; niewiele czytał, może poza fachowymi czasopismami, coraz częściej wizytował też kościoły, co w wypadku zagorzałego sympatyka komunizmu i cudzołożnika wydawało się dziwne, jeśli nie podejrzane.
Reichsführer przypuszczał, że obserwuje pierwsze oznaki załamania. Jak się okazało, miał rację. Po weekendzie Elser wrócił do Bürgerbräukellera najprawdopodobniej po to, by rozbroić bombę, co nie na wiele by mu się zdało, gdyż agenci Müllera czekali w odwodzie, gotowi naprawić i ten błąd obserwowanego. Na szczęście nie musieli ingerować, stolarz bowiem wygrał ostatnią walkę z własnym sumieniem i zgodnie z sugestiami byłej kochanki opuścił Monachium, by pewnym przejściem w Konstancji spróbować ucieczki do Szwajcarii, gdzie jego odyseja tak czy inaczej dobiegnie końca. Dopiero po otrzymaniu ostatecznego potwierdzenia Müller otrzymał rozkaz likwidacji wszystkich ludzi zaangażowanych w sprawę zamachu. Tych, którzy jeszcze żyli, rzecz jasna, ponieważ agenci prowadzący Elsera na wcześniejszych etapach operacji już dawno gryźli piach.
Człowiek tak skrupulatny jak Himmler nie pozostawiał niczego przypadkowi. Był przygotowany na każdą okoliczność, a przynajmniej taką miał nadzieję. Wiedział, że kpiono z niego, oczywiście za plecami, bo nie umiał ukryć zdenerwowania, gdy wzywano go niespodziewanie na dywanik. Tak, bał się za każdym razem,
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.