Ostatni bastion Becketów - ebook
Ostatni bastion Becketów - ebook
Courtland jako mały chłopiec został przygarnięty przez Becketów, rodzinę kupców i żeglarzy. Wychowywał się razem z ich córką Cassandrą. Court i Cassie zawsze się uwielbiali i wspólnie spędzali czas. Gdy dorośli, Cassandra uświadomiła sobie, że czuje do Courta coś więcej niż siostrzaną miłość, i zamierza go uwieść.
Tymczasem do Anglii wraca zabójca matki Cassandry i śmiertelny wróg rodziny, pirat Edmund Beales. Beales planuje rozpocząć nowe życie. W tym celu musi pozbyć się wszystkich Becketów, jako świadków jego zbrodniczej przeszłości.
Courtland postanawia za wszelką cenę pomścić śmierć matki Cassie i ochronić rodzinę Becketów...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9518-3 |
Rozmiar pliku: | 843 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1798 r.
Wyspa w pobliżu Haiti
Był sam środek lata i upał panował tak wielki, że trudno było oddychać. Jednak w grubych murach dwupiętrowego domu posadowionego wśród gęstych zarośli, nad którymi górowały poruszane wiatrem pióropusze palm, powietrze było nieco chłodniejsze. Przenikał je słodki zapach perfum Isabelli.
Courtland siedział ze skrzyżowanymi nogami na drewnianej podłodze i pomagał Cassandrze utrzymać równowagę na pulchnych, małych nóżkach, ale dziewczynka nie miała ochoty chodzić, tylko próbowała złapać go za nos, a gdy jej się to udawało, zanosiła się radosnym śmiechem.
– Jest za mała, wykrzywi sobie nóżki i będzie się zataczała jak Billy, a ty będziesz temu winny – protestowała Odette, kapłanka wudu, która rozczesywała przed lustrem długie ciemne włosy Isabelli.
– Przestań straszyć Courta. – Śmiech Isabelli brzmiał jak najsłodsza muzyka. Zbliżyła do lustrzanej tafli twarz, by wpiąć w uszy szafirowe kolczyki. – Moje śliczne maleństwo jak zacznie chodzić, będzie unosiło się w powietrzu jak anioł, a w Londynie, do którego obiecuje zawieźć nas Geoff, będzie ozdobą każdej sali balowej. – Przesłała w powietrzu pocałunek maleńkiej Cassandrze i Courtlandowi.
Poczuł, że jego serce zatrzymuje się, a policzki oblewają szkarłatem, bo kochał piękną Isabellę całym swoim trzynastoletnim jestestwem. Oczywiście nawet o tym nie wiedział, bo przed przybyciem na wyspę nigdy nie doświadczył miłości. Wiedział tylko, że żyje dla Isabelli i dla niej chce umrzeć. Żył jeszcze dla Cassandry i dla niej też chętnie odda życie, ponieważ należała do świata Isabelli i jego wybawcy, Geoffreya Baskina.
Cassandra znów posuwała się na czworakach, był to wciąż jej ulubiony sposób lokomocji, wdrapała się na kolana Courtlanda, włożyła kciuk do buzi i po chwili usnęła zmęczona upałem. Mógł zanieść ją do łóżeczka w przylegającej do sypialni garderobie, ale tak cudnie było czuć jej drobne, ufne ciałko przy sobie, że oparł się o ścianę i odpływając w zadumie, obserwował, jak Odette szczotkuje włosy Isabelli. Myślał o przeszłości, o dniu, w którym pojawił się na wyspie.
Ów dzień zaczął się dla siedmiolatka tak samo jak każdy poprzedni, to znaczy brutalnym kopniakiem wymierzonym przez człowieka, który z uporem nakazywał, by Courtland zwał go tatą. Ale czy ojciec kopie syna, każe mu spać razem z wielkimi i złymi psami, na noc spuszczanymi w sklepie, i walczyć z nimi o jedzenie, którego jest zawsze za mało, a często jest tak śmierdzące, że mimo głodu wywołuje obrzydzenie i mdłości?
Do codziennego rytuału należało też to, że o poranku ojciec był pijany i wściekły. A Courtland, jak często się zdarzało, był chory po zjedzeniu śmierdzących ochłapów wyrwanych psom, czego dowodem była zapaskudzona wymiocinami podłoga. Nie chciał wstawać, nie chciał sprzątać. Rozpaczliwie pragnął zasnąć i nigdy się nie obudzić.
Ale ojciec jeszcze mocniej go kopnął i zaczął coś krzyczeć o psach. O tych cholernych, biednych psach, które zdechły, a były warte dwa razy tyle co bezużyteczny mały bękart.
Courtland usłyszał najstraszniejszy dźwięk, świst pejcza splecionego z rzemyków, z których każdy był zakończony ołowianą kulką. Ojciec huknął nim o podłogę tuż przy głowie Courtlanda. W takiej sytuacji naturalne by było, gdyby krzyknął, ale nauczył się tego nie robić. A także nic nie mówić, w ogóle nie wydawać najmniejszego dźwięku. Tak było bezpieczniej. Jeśli milczał, niekiedy udawało się uniknąć bicia. Ale nie tego poranka.
Próbował wstać, ale zrobił to zbyt wolno, nie zdołał umknąć przed kolejnym uderzeniem. Pejcz zahaczył o plecy, ołowiane kulki wbiły się głęboko w skórę. I jeszcze raz. I jeszcze wiele razy, aż Courtland myślał, że umrze jak te psy.
Nagle razy przestały spadać, ojciec zaklął, a Courtland usłyszał jakiegoś mężczyznę. Głos miał spokojny, ale zdecydowany. Gdy chłopiec odważył się unieść głowę, zobaczył, że wysoki kruczowłosy dżentelmen w wykwintnym czarnym ubraniu trzyma ojca za nadgarstek i groźnie patrzy mu w twarz.
– Billy, wynieś chłopca na zewnątrz. I uważaj na jego plecy, jak będziesz go niósł. – Obcy tak mocno ścisnął rękę ojca, że pejcz upadł na podłogę. – A ty, Jacko, bądź tak dobry i przypilnuj drzwi. Mamy sobie z tym śmieciem coś do wyjaśnienia, chcę pobyć z nim sam na sam.
Courtland poczuł, że ktoś go podnosi i robi to… och… tak delikatnie, a po chwili znalazł się na porannym słońcu przed sklepem. Człowiek, który go wyniósł, powiedział melodyjnym głosem, żeby się nie bał, bo kapitan o niego zadba i już nigdy nikt go nie tknie nawet palcem.
Nie słuchał, bo pejcz świsnął znowu, tylko tym razem nie nad jego grzbietem. Ojciec krzyknął i zaklął. Pejcz świsnął ponownie. Ojciec znowu krzyknął, tym razem już nie klął. Zaczął prosić, błagać.
– Dosyć! Dosyć! Możesz go zabrać, tylko mi zapłać!
Bicz świsnął jeszcze trzy razy, ale Courtland nie słyszał już błagań ojca. W otwartych drzwiach domu ukazał się wysoki mężczyzna. W ręku miał bicz, który po krótkim namyśle wrzucił do ciemnego sklepu, i wyciągnął ramiona, w których Billy umieścił Courtlanda.
– Jak się masz, synu – odezwał się cicho mężczyzna. – Jestem Geoffrey Baskin, możesz ze mną zamieszkać, jeśli zechcesz. Obiecuję ci, że nikt nigdy cię nie uderzy. Jak masz na imię?
Courtland milczał, dzięki czemu odziedziczył imię po marynarzu z jednego ze statków Geoffreya Baskina, który zaginął przed kilkoma miesiącami. Milczał jeszcze przez pół roku, dopóki Geoffrey nie przyprowadził do domu anioła noszącego imię Isabella. Jej uśmiechnięta twarz i ujmujące usposobienie sprawiły, że wreszcie nastał ten dzień, kiedy przemówił.
Pierwszym słowem, które wypowiedział na wyspie, było „Callie”. W ten sposób zdrobnił imię nowo narodzonej córeczki Isabelli i Geoffa, Cassandry, której na polecenie Isabelli nikt już nigdy nie nazwał Cassie.
Na wyspie było więcej dzieci, a wszystkie zostały przywiezione przez Geoffreya Baskina. Chance, który już tam był, kiedy pojawił się Courtland. Mała Morgan, przywieziona z wyprawy na Haiti. Trzy lata później dołączyła cała gromadka dzieciaków, które przeżyły atak na kościół na innej wyspie. Na końcu pojawił się Spencer, kąpany w gorącej wodzie mały dzikusek.
Courtland stronił od dzieci. Nie mówił, a one uważały, że to zabawne. Trzymał się na uboczu, obserwował i czekał na świst bata, po którym poczuje ból pleców. Ale to nigdy nie nastąpiło.
Za to pojawiła się Isabella, anioł równie piękny jak jego wybawca, Geoffrey Baskin. Po latach ostrożnych obserwacji mały Courtland był gotów zaufać i oddać im serce.
– Court, już go widać? – zapytała Isabella. – Zaczynam się niepokoić. Obiecał wrócić dzisiaj przed kolacją. To ostatnia wyprawa Geoffa beze mnie. W następną, do nowego domu, pożeglujemy wszyscy razem. Wyobrażasz sobie, Court? Cała nasza gromada, prawie trzy setki ludzi, opuści wyspę. Przed nami zupełnie nowy świat. No co, nie widać go?
Court wstał ostrożnie, by nie zbudzić Cassandry, podszedł do drzwi otwartych na werandę i zatopił wzrok w horyzoncie, gdzie turkusowa woda zlewała się z błękitem bezchmurnego nieba.
– Nie, proszę pani, nie widać. Jeszcze nie.
Isabella podeszła. Była niewiele wyższa od chłopca. Czule pocałowała kędzierzawą główkę śpiącej córeczki.
– Chciałbyś już być w drodze do Anglii, prawda? – spytała. – Nie będzie ci brak naszego małego raju?
– Papa Geoff mówi, że czas na nas. Czas, żebyśmy się stali szacownymi obywatelami i byli bezpieczni.
– Kaperstwo to całkiem szacowne zajęcie, Court, tyle że za mało szacowne dla mojego niemądrego męża. On utrzymuje, że woli zimną i wilgotną Anglię od tutejszego ciepła i słońca, a my także będziemy woleli… Cóż, wkrótce się przekonamy, czy ma rację, prawda?
Wzrok Courtlanda powędrował ku pasowi bujnej zieleni, a potem ku białej jak kreda i wygiętej w podkowę mierzei, za którą krył się naturalny port zabudowany niewielkimi domkami należącymi do załóg dwóch statków należących do Geoffreya Baskina. Wrzała tam gorączkowa działalność. Kobiety układały na stosy przedmioty przeznaczone do załadowania na statki. Przetransportowanie trzystu ludzi przez ocean było poważnym przedsięwzięciem, ale spodziewali się być gotowi do drogi do końca tygodnia.
Zauważył Spencera siłującego się z Isaakiem i Rianem, dwoma spośród chłopców ocalonych przez papę Geoffa ze zdemolowanego kościoła. Była tam też Fanny w pasiastej sukience wykrojonej z resztek materiału na nową suknię Isabelli. Blond włosy dziewczynki były niemal białe. Brodziła boso w wodzie, uciekając przed maleńkimi falami. Jej śmiech tu nie docierał, ale Courtland wiedział, że się śmiała, gdyż Fanny była szczęśliwym dzieckiem, albowiem wspomnienie o matce, która zginęła podczas zagłady kościoła, z każdym dniem bladło w jej pamięci.
Fanny zaczęła podskakiwać i pokazywać na morze. Courtland spojrzał w tamtym kierunku i zauważył żagle odbijające słoneczne światło. Okręty okrążały wysuniętą najdalej na północ część wyspy i kierowały się do portu. Westchnął z ulgą. Ostatnia wyprawa kapitana Geoffreya Baskina dobiegła końca, od tej pory wreszcie zacznie żyć bezpiecznie. Courtland był przekonany, że papa Geoff poczuje się człowiekiem szczęśliwym, a on przestanie się o niego, o swojego wybawcę, martwić, jak czynił to za każdym razem, gdy dwa kaperskie statki wypływały na morze.
– Wracają – powiedział.
Isabella z ręką wspartą na jego ramieniu także wpatrywała się w morze. Nagle kurczowo zacisnęła dłoń.
– Nie, to nie Geoff. Tam są trzy statki. Courtland, nie widzisz? Trzy, a nie nasze dwa!
Zauważył niepokój w jej pięknych oczach, ale był pewien, że niepotrzebnie się wystraszyła. Rzeczywiście, nie były to ich statki, „Czarny Duch” i „Srebrny Duch”, ale i tak je rozpoznał. Należały do wspólnika papy Geoffa i towarzysza kaperskich wypraw, Edmunda Bealesa.
– W porządku – powiedział uspokajająco. – To tylko Beales.
Ale czy nie powinien być z Geoffreyem, Chance’em, Jackiem, Billym i innymi? Gdzie są „Czarny” i „Srebrny Duch”? Dlaczego do portu wpływają tylko trzy statki Bealesa? Jednak coś było nie tak, jak być powinno.
Rian, który właśnie położył na łopatki Isaaca, też musiał to zauważyć, bo podbiegł do Fanny, wziął ją na ręce i wraz ze Spencerem popędzili w stronę głównego domu, krzycząc coś, czego Courtland nie mógł zrozumieć. Natomiast Isaac podniósł się ze śmiechem i zaczął machać na powitanie szalup, które spuszczano ze statków na przejrzyste, spokojne wody zatoki.
Courtland już wiedział, co przestraszyło Riana i Spencera. Jeden ze statków ustawił się równolegle do brzegu, a otwory strzelnicze były otwarte, co zapowiadało ostrzał z armat.
– Proszę pani!
– Tak, widzę! – Wybiegła na werandę, wychyliła się przez barierkę i zaczęła krzyczeć: – Szybko! Chowa
ć się! Między drzewa! Uciekać! Biegiem!
– Zdrada! – Czarna twarz Odette stała się niemal szara. Załamywała ręce, gdy mówiła z rozpaczą: – Beales chce więcej, niż przypada mu z podziału. Nie przewidziałam tego. Dlaczego ja tego nie przewidziałam? Święta Panienko, panno Isabello, musi pani uciekać. Natychmiast!
Na plażę już wciągano szalupy, ale Isabella nie przestawała krzyczeć i wymachiwać rękami do ludzi uciekających z małych domków, aby biegli w stronę drzew i tam się chowali.
Courtland stał ze śpiącą Cassandrą w ramionach, nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Skulił się na odgłos pierwszego wystrzału i przycisnął do siebie drobne ciałko tak mocno, że dziewczynka się obudziła i zaczęła płakać. Odette odebrała mu ją i pośpieszyła do sypialni.
Dołączył do Isabelli na werandzie. Rozległo się więcej wystrzałów. Edmund Beales stał teraz na plaży. Szeroko rozstawił nogi, ręce wsparł na biodrach i patrzył na werandę.
Kolejny mężczyzna ubrany na czarno. Ale chociaż wysoki i postawny, nie był Geoffreyem Baskinem. Zawsze będzie tylko sobą, bladoskórym mężczyzną o kościstej twarzy otoczonej masą czarnych włosów, noszącym skórzaną odzież na gołe ciało nawet na taki upał, zupełnie jak zwierzę. Beales uśmiechał się. Courtland wychwycił to, czym emanował ten uśmiech, i zdał sobie sprawę, że chociaż widział tak wiele niegodziwości w swoim krótkim życiu, to nigdy jeszcze nie zetknął się z prawdziwym, pierwotnym, czystym w swej istocie złem. Nigdy… aż do tej chwili.
Jeden ze statków otworzył ogień i kula armatnia trafiła w drzewa palmowe rosnące po lewej stronie domu. Jedna z palm zwaliła się na ziemię.
Dzieciaki płakały, wzywały matek. Ale prawie wszystkie matki, starcy i chłopcy biegli w stronę atakujących, uzbrojeni w pistolety, metalowe piki i szable, których śmiercionośne ostrza odbijały światło słoneczne.
– Isabello! – zawołał Beales.
– Słodki Jezu, chroń nas – wyszeptała z rozpaczą.
– Isabello! Jesteś moja! Geoff nie żyje! Jesteś moja. Wszystko jest moje!
Gdy zachwiała się, Odette oddała zawiniętą w kocyk Cassandrę Courtlandowi i pośpieszyła pani na ratunek.
– On kłamie! – zawołała kapłanka wudu. – Na pewno bym zobaczyła śmierć kapitana. Moje serce by mi o tym powiedziało, chociaż moja bliźniacza zła siostra nie pozwoliła, bym zawczasu dojrzała zdradę. Niech pani ucieka do jaskini. Niech pani biegnie za mną, jak najszybciej! Tak trzeba. Dla pana kapitana, dla dziecka!
Jednak Isabella wciąż nie opuszczała drewnianej barierki, tylko patrzyła przerażona, jak żony marynarzy służących na statkach jej męża, kalecy i starcy padają lub poddają się ludziom Bealesa. Wreszcie złapała Courtlanda za ramię, odciągając go od otwartych okien.
– Zabieraj Cassandrę i idź za Odette do jaskini, w której kazał się chronić na wypadek ataku. Pamiętasz? Idźcie już!
– A pani? Pani też pójdzie?
– Court, on nie przybył po was, tylko po mnie. Jeśli pójdę z wami, nie przestanie mnie ścigać. Nic mi nie będzie, obiecuję. Porozmawiam z nim, zatrzymam aż do czasu, gdy przypłynie Geoff i nas uratuje. Ale zabierz Cassandrę, zrób to dla mnie. Nie opuszczaj jej, Courtlandzie, ani na chwilę aż do powrotu Geoffa.
– Nie, nie zostawię pani! Nie zgadzam się!
Uderzyła go. Isabella, ten anioł dobroci, zawsze radosna, uśmiechnięta. Ta, którą kochał nad życie, uderzyła go.
– Rób, co mówię! Musisz przeżyć, Courtlandzie. Dla twojej Callie musisz uratować życie. Masz ją chronić! Nigdy, przenigdy jej nie opuszczaj! Obiecaj!
Nie był zdolny wyrzec choćby słowa. Isabella wzięła go w objęcia i ucałowała w czoło najpierw córeczkę, a potem jego.
Spojrzeniem nakazało Odette pośpiech, po czym wróciła na werandę i oparła się o barierkę, wyzywająco patrząc na agresora.
– Jestem tu, Edmundzie. Zatrzymaj tę rzeź, a porozmawiamy! Dam ci to, czego chcesz, tylko wstrzymaj swoich ludzi. Natychmiast!
Odette pociągnęła Courtlanda do tylnego wyjścia z domu, a potem pobiegli do lasu, gdzie spotkali jedną z mieszkanek wyspy, Edythe, która niosła małą Morgan. Ścigani hukiem dział, strzałami z karabinów i pistoletów i nieopisanymi wrzaskami ludzi, zagłębili się w teren dotychczas zakazany dla dzieci.
– Nie przestali – powiedział Courtland do Odette. – Nie posłuchał jej. Muszę wracać, pomóc jej.
– Jesteś dzieckiem, masz robić, co ci kazała! – Wielkie brązowe oczy Odette były wypełnione łzami. – Jeśli ją kochasz, postąpisz zgodnie z jej wolą. Tylko tyle nam pozostało. Znasz drogę? Prowadź.
Musiał ustąpić. Poprowadził w głąb lasu, unikając pułapek, które pokazał mu Geoffrey. Były to znakomicie zamaskowane wilcze doły, na dnie których były zaostrzone pale. Biegli bez wytchnienia, klucząc ścieżką znaną tylko komuś, kto posiadł umiejętność rozpoznawania znaków w terenie, aż dobiegli do jaskini.
Niektórzy już tam byli. Spencer, Rian i Fanny, a także kilkanaście kobiet i dzieci. Siedzieli w milczeniu w wilgotnym i ciemnym wnętrzu. Nikt więcej już nie przyszedł, chociaż wciąż było słychać
krzyki. Gdy zapadła noc, małe dzieci zaczęły płakać z głodu, a także z tęsknoty za mamami.
Czas wlókł się bez końca, wreszcie Courtland uznał, że musi pójść na zwiad. Cassandrę, której nie wypuszczał z ramion przez długie godziny, niechętnie oddał Odette, i ruszył w drogę.
Szedł powoli, wiedział bowiem, co zobaczy, i instynktownie chciał opóźnić ten moment. Wschodziło już słońce, gdy wynurzał się z lasu obok głównego domu i wchodził na szeroką białą plażę. Nie, na czerwoną plażę. Mnóstwo krwi wsiąknęło w piasek, a ciała obsiadły już roje much. Zwłoki kobiet, dzieci, niemowląt, ciała zwierząt leżały na piasku, zwisały z drzew, niektóre zmasakrowane, a nawet rozczłonkowane.
Trzy statki odpłynęły.
Wśród zabitych był Isaac. On i wielu innych, którzy przeżyli masakrę w kościele, ale tylko po to, by umrzeć tutaj. Geoffrey Baskin uratował go, traktował jak swoje dziecko… i jaki był w tym sens? Po co ocalać kogoś tylko na chwilę?
Uklęknął przy Isaacu i przyłożył rękę do piersi, mając nadzieję, że wyczuje bicie serca, ale tylko zakrwawił sobie dłoń. Potem przyklękał wiele razy przy kolejnych ciałach i odmawiał krótką modlitwę za zmarłych.
W uszach dzwoniła mu zła cisza, tak podobna do świstu pejcza, który zaraz spadnie na plecy. Złowróżbna cisza, nawet ptaki na drzewach milczały.
Wreszcie ruszył do wielkiego domu, szykując się na to, co zastanie w białych murach. Na to wszystko, co najstraszliwsze.
I ujrzał słowa wypisane wielkimi literami na drewnie. Wypisane krwią:
Przegrałeś. Nie znajdziesz ni litości, ni schronienia, aż będzie moja.
Zaczął biec, nie wiedząc, czy modlić się o znalezienie Isabelli, czy o to, by Beales wywiózł ją ze sobą, bo wtedy ocaliłaby życie.
Zobaczył ją w przedsionku otoczonym wiodącymi na górę głównymi schodami. Isabella Baskin leżała na kamiennej posadzce. Wyglądała, jakby spała, lecz oczy miała otwarte, skierowane na żyrandol wiszący siedem jardów nad jej głową.
Courtland przyklęknął, modląc się w duchu żarliwie, by Isabella żyła. Wsunął ręce pod jej plecy i uniósł, lecz głowa bezwładnie opadła do tyłu. Spojrzał w górę na galeryjkę drugiego piętra. Spadła? A może została zrzucona przez poręcz? Ale dlaczego?
Pewnie nigdy nie pozna prawdy, zresztą nie była ona teraz ważna. Ważni byli ci, którzy przeżyli. Musi wrócić do Cassandry, Odette i innych. A jeśli Beales nie kłamał? Jeśli Geoff Baskin nie żyje, jeśli „Czarny” i „Srebrny Duch” leżą na dnie morza? Co wtedy?
Nie mógł płakać. Był najstarszym mężczyzną, który przeżył na wyspie, najpewniej w ogóle jedynym mężczyzną, który pozostał przy życiu. Ciążyły na nim obowiązki.
Gdy wrócił do jaskini, wszyscy wlepili w niego pytający wzrok. Wziął na ręce śpiącą Callie, brudząc krwią batystową białą sukieneczkę, i powiedział:
– Widziałem ją. Widziałem panią Isabellę. Nikt nie przeżył. Nikt. – Odette padła na kolana i zaczęła wyć jak zranione zwierzę. Kobiety i dzieci wtórowały jej, a krzyki, płacze i lamenty zwielokrotniało echo odbijające się od ciemnych ścian jaskini. – Ja mu powiem – mówił dalej Courtland. – On musi zobaczyć córkę. Zostańcie tu, dopóki ktoś po was nie przyjdzie. – Było to najdłuższe przemówienie, jakie wygłosił w swym młodym życiu. Owszem, nie żył zbyt długo, ale nie był dzieckiem. Nigdy nim nie był, a po tym, co dzisiaj zobaczył, jego duszę i serce przygniotło takie brzemię, jakie mógłby dźwigać przez los okrutnie doświadczony starzec.
Ze śpiącą w ramionach Cassandrą ponownie przebył drogę na plażę i do wielkiego białego domu. Muchy były wszechobecne, ptaki nadal nie śpiewały.
Będzie musiał zawołać Spencera, Riana i innych młodszych chłopców, by z ich pomocą pochować ciała. Tyle ciał…
Rzucił okiem na horyzont i serce zabiło mu gwałtownie, kiedy zobaczył dwa statki Geoffreya Baskina wpływające do portu, z połamanymi wierzchołkami masztów i strzępami żagli powiewającymi bezwładnie na silnej bryzie.
Przeszedł wolnym krokiem przez plażę, omijając ciała zabitych. Cassandra obudziła się i gaworzyła radośnie w jego ramionach. Pokonał ostatnie jardy twardego, nasączonego wodą piasku i wszedł do szmaragdowej wody aż po kolana.
Drobne fale pieściły mu łydki, każda przemawiała głosem Isabelli:
– Masz ją chronić! Nigdy, przenigdy jej nie opuszczaj! Obiecaj!
Wsłuchany w prośbę Isabelli i radosne gaworzenie Cassandry, stał i czekał. Był nieporuszony, stłumił w sobie wszelkie uczucia.
Ze statków w pośpiechu spuszczano szalupy, niektórzy marynarze wskoczyli do wody i jak najszybciej płynęli do brzegu, brodzili w płytkiej przybrzeżnej kipieli, a potem biegli. Wykrzykiwali imiona tych, których kochali, żon, dzieci, lecz nikt nie odpowiadał.
Rozpłakał się dopiero wtedy, gdy objął go papa Geoff. Milczał, jakby błagał, by Court nie mówił o tym, co uczynił Edmund Beales w ich niewielkim raju. O tym, że przyniósł ze sobą śmierć…ROZDZIAŁ PIERWSZY
1815 r.
Romney Marsh, Anglia
– Co robisz?
Courtland Becket zaklął pod nosem, ponieważ młotek zamiast w ćwieka trafił w kciuk.
– Cassandro, ile razy cię prosiłem, żebyś nie wchodziła do warsztatu bez pukania?
– Sto? Tysiąc? Milion? – rzuciła niefrasobliwie, wskakując na stół. Skrzyżowane stopy odziane w delikatne pantofelki kołysały się tam i z powrotem tuż pod nosem Courta, który usiadł na stołku. – Wiesz, że głuchnę, gdy się złościsz.
– Nie złoszczę się. – Wbił ćwieka, kończąc wreszcie pracę, która pochłonęła mu całe przedpołudnie. – Oto finał. Co o tym myślisz?
– Wspaniała robota, panie Becket, jak zawsze. – Wzięła tajemniczy przedmiot do rąk i oglądała ze wszystkich stron. – Co to takiego?
– To dla Riana. Spójrz… – Odebrał swoje dzieło. – Te dwa haczyki zaczepia się o pętle po obu stronach cholewki. Rian włoży nogę do buta, zaczepi haczyki o pętle i pociągnie tę rączkę. Potem będzie jeszcze musiał mocno tupnąć, ale to i tak wielka pomoc.
– Zadziwiające. Daj spróbować. Zobaczę, czy działa. – Zeskoczyła ze stołu.
– Przecież nie nosisz butów z cholewami. – Ze wszystkich sił starał się nie patrzeć na jej szczupłe zgrabne kostki, którymi prowokacyjnie machała przed jego twarzą.
– Tak, ale są tu jakieś. Riana? Nieważne, zaraz się przekonasz, na jaki to genialny pomysł wpadłeś i jak go zrealizowałeś. A więc mam tylko jedną rękę i wkładam stopę do buta… o, sam wszedł! Nie wiedziałam, że Rian ma takie wielkie stopy. A cholewka sięga mi poza kolano.
Z uśmiechem przyglądał się Cassandrze, która chodziła po warsztacie w jednym bucie z podkasaną spódnicą, a jasne loki podskakiwały, gdy udawała, że kuleje.
Oczywiście doskonale wiedziała, co robi. Nie było w tym żadnego przypadku, dokuczała mu celowo, drażniła się z nim z pełną premedytacją. A on patrzył jak zaczarowany i zastanawiał się, jak długo jeszcze wytrzyma, zanim będzie musiał opuścić Becket Hall na zawsze, bo inaczej złamie jej serce.
– Dosyć, Cassandro. Po co przyszłaś?
Znowu usadowiła się na stole i wyciągnęła ku niemu nogę, żeby zdjął z niej but. A wtedy musiałby spojrzeć na obnażoną aż do kolana łydkę. A on raczej połknąłby wszystkie stalowe ćwieki, które miał w kieszeni skórzanego fartucha, niż na to by się zdobył.
– Papa chce cię widzieć, jest w gabinecie. – Opuściła nogę, a wielki but sam spadł na podłogę. – Daj mi mój bucik, ponuraku.
Kiedy go jej podawał, ujrzał śliczną kobiecą nogę odsłoniętą aż po kolano.
– Cassandro, bój się Boga…
– Ktoś by pomyślał, że nigdy nie widziałeś damskiej kostki.
– A jeśli powiem, że widziałem, to zaczniesz mnie zamęczać, żebym zdradził, czyja to była kostka, więc nie powiem. – Odwiązał troki fartucha. – Kto jeszcze tam będzie?
– Gdzie? – Uśmiechnęła się prowokacyjnie. I dziś, i w ogóle każdego dnia miała przed sobą tylko jeden cel, był to więc, można by rzec, jej cel życiowy. A polegał na dręczeniu Courtlanda.
Tak okropnym dręczeniu, że wiele razy był bliski tego, by pognać do morza i utopić się, byle wreszcie uwolnić się od Cassandry, od pokus, na jakie go wystawiała.
– Nieważne, głupie pytanie. Sam się wkrótce przekonam.
Zeskoczyła ze stołu i pośpieszyła za Courtem. Warsztat był w piwnicy, a gabinet papy Geoffa na pierwszym piętrze.
– Oczywiście Spencer, Rian i Jacko – wyjaśniła. – Ach, i Chance.
Odwrócił się, przez co Cassandra wpadła na niego. Poczuł słodki zapach jaśminu unoszący się z jej włosów.
– Chance? Kiedy wrócił?
– Gdybyś nie siedział bez ustanku w piwnicy, sam byś wiedział, że Chance z Julią i dziećmi przyjechali godzinę temu. Chyba dowiedział się czegoś o Edmundzie Bealesie.
– Nie siedzę w piwnicy bez ustanku.
– Naprawdę? Bo wiesz, takie można odnieść wrażenie. – Wyprzedziła go, więc musiał iść za nią. Zawsze chodził za nią, nawet wtedy, kiedy zdał sobie sprawę, że była już za duża, by nadal musiał czuć się za nią odpowiedzialny… i na tyle duża, by zaczęła stwarzać mu problemy, których uparcie nie chciał przyjąć do wiadomości.
Jako dziecko nie odstępowała go, co sprawiało mu niewypowiedzianą przyjemność. Z nim stawiała pierwsze kroki. Do niego biegła po pocieszenie, gdy upadła i stłukła kolano. Ponieważ pogrążony w smutku ojciec, znany w małej społeczności Romney Marsh jako Ainsley Becket, izolował się od świata w swoim gabinecie, to Courtland sadzał Cassandrę na kolanach i uczył ją dodawania i rozpoznawania liter, czytał jej książki, a także trzymał za rękę podczas nadciągających od strony kanału La Manche sztormów.
Zawiązywał jej kokardy, kiedy się rozwiązały, uczył puszczać latawce, sadzał na kucyka i podtrzymywał, by nie przykryła jej fala podczas nauki pływania, bo jak wszyscy Becketowie, musiała posiąść tę umiejętność.
Ostrzegał ją przed chodzeniem po ruchomych piaskach, które ciągnęły się wzdłuż brzegu morskiego na wschód od Becket Hall. Chronił przed psikusami ze strony starszego rodzeństwa i tłumaczył, że papa naprawdę bardzo ją kocha, nawet jeśli czasami wzbrania się patrzeć na dziecko, które z dnia na dzień coraz bardziej upodobnia się do nieżyjącej matki.
To był wspaniały czas.
Kiedy Cassandra miała dwa latka. Kiedy miała pięć i dziesięć lat. A kiedy miała lat czternaście? Tak, wtedy wszystko zaczęło się zmieniać, początkowo powoli, zupełnie niezauważalnie.
Nadal wszędzie za nim chodziła, ale żeby tak z niego żartować, dręczyć, prowokować? Zupełnie jakby wołała na cały głos:
– Spójrz na mnie, Courtlandzie! Widzisz, że dorastam? O tak, widzisz. Więc jak się teraz wobec mnie zachowasz?
Do licha, przecież jest jego siostrą!
Nie, żadną siostrą.
Wiedział, kim jest. Wiedział też doskonale, kim ona jest. Córką pana domu, dzieckiem Ainsleya. A on znajdą, chłopcem, który cierpiał straszną katorgę, spływał krwią po okrutnych razach, spał i jadł z psami. I z litości został sprowadzony do obcego domu, bo nie było wiadomo, co z nim począć.
Zawdzięczał Geoffreyowi Baskinowi, obecnie Ainsleyowi Becketowi, życie. I był mu winny lojalność. Natomiast Ainsley Becket jemu nie był nic winny, a już w żadnym razie nie rękę córki Isabelli.
Courtland był w rozterce, bo choć to wszystko przyjmował do wiadomości, jednak w głębi ducha buntował się przeciwko uznaniu tak oczywistej prawdy. Nie to było jednak w tej chwili najważniejsze. Najważniejszy był Edmund Beales, potwór w ludzkiej skórze, od lat uważany za nieboszczyka, aż wreszcie Rian nie dalej jak miesiąc temu natknął się na niego twarzą w twarz we Francji.
Beales wyszedł z tej konfrontacji żywy. Co z tego, że ranny? Rany mają to do siebie, że się goją. Przegrał bitwę, ale nie wojnę. Na domiar złego dowiedział się, że jego dawny wspólnik Geoffrey Baskin również żyje i obecnie nazywa się Ainsley Becket.
Dzień wyrównania rachunków był nieuchronny i wszystko wskazywało na to, że dość bliski, dlatego napięcie w Becket Hall stawało się nie do zniesienia.
Po rewelacjach Riana wszyscy Becketowie zgromadzili się w Romney Marsh, aby przygotować się na finalne starcie. Nie zamierzali ścigać Bealesa, bo to przypominałoby pogoń za wiatrem w polu. Skupili w jednym miejscu wszystkie siły i czekali na jego ruch. Rozważali przy tym wszystkie możliwości, od otwartego ataku, po najbardziej przemyślny podstęp czy zbrojną zasadzkę.
Byli tu wszyscy, ośmioro Becketów z żonami, mężami i czeredą dzieci.
Morgan, hrabina Aylesford, jej mąż Ethan oraz bliźnięta Geoffrey i Isabella.
Chance z żoną Julią i trójką dzieci.
Fanny, hrabina Brede, i Valentine, jej mąż, kompletnie ogłupiały na jej punkcie z miłości.
Dołączyli do Eleanor i jej męża Jacka Eastwooda, którzy mieszkali w Becket Hall wraz ze Spencerem, jego żoną Mariah i trojgiem ich dzieci.
I wreszcie Rian. Rian ze świeżo poślubioną Lisette. Córką Edmunda Bealesa.
Wprowadzenie Lisette do rodziny nie obyło się bez napięć i nadal niestety nie wszyscy potrafili oswoić z jej obecnością. Szczególnie mocno buntował się przeciwko temu Jacko, który był prawą ręką Ainsleya na wyspie.
Znowu jednak byli razem, wszystkie adoptowane dzieci Ainsleya, które przeżyły masakrę na wyspie, ta siódemka wybrańców fortuny, i jedyne jego rodzone dziecko, Cassandra, córka ukochanej Isabelli.
Blisko osiemnaście lat od tamtego strasznego i niezapomnianego dnia urośli, ułożyli sobie życie, a nawet w pewnym sensie zaleczyli rany.
Oba statki, „Czarny” i „Srebrny Duch”, zostały rozebrane po dopłynięciu do nowego miejsca osiedlenia, które otrzymało nazwę Becket Hall. Odzyskane z kadłubów statków drewno posłużyło do zbudowania wioski Becket, w której znaleźli schronienie marynarze ocalali z ataku.
Życie, często niełatwe, toczyło się swoim trybem do czasu, gdy znowu pojawił się Edmund Beales, a wraz z nim śmiertelne zagrożenie dla wszystkich Becketów i mieszkańców wioski.
Courtland nigdy nie poruszał z Ainsleyem znaczenia słów wypisanych przez Bealesa krwią ofiar:
Przegrałeś. Nie znajdziesz ni litości, ni schronienia, aż będzie moja.
Uważał, że nie ma do tego prawa, tym bardziej że tak okrutnie potraktowany przez los Ainsley starał się być na zewnątrz silny, jednak w środku od tamtych strasznych zdarzeń był jakby martwy.
Nikt nigdy nie poruszał tego tematu, ale być może nadszedł czas, by o to zapytać. Dowiedzieć się, czego bezskutecznie szukał Edmund Beales, z jakiego powodu pozostawił za sobą śmierć, kalectwo i zniszczenie.
Aż będzie moja…
Wszyscy myśleli, że Beales chciał Isabelli, jednak prawda najpewniej była inna. Wyglądało na to, że nie żona przyjaciela, tylko coś innego było obiektem jego pożądania. Ale co? Czego chciał wtedy i czego nadal pragnie?
Zatrzymał się przed drzwiami gabinetu Ainsleya. Courtland wiedział, że będzie tym, który wreszcie zada to pytanie.
Cassandra weszła do salonu. Julia i Mariah siedziały bliziutko siebie i rozmawiały o czymś cicho.
– Sekret? – zapytała, przysiadając obok Julii. – Któraś z was znowu się rozmnoży? Jestem za młoda, by być ciotką dla takiej watahy dzieciaków.
Mariah zaczerwieniła się pod płomienno czerwoną czupryną.
– Nie twoja sprawa. Mamy dość kłopotów z Elly i z Bealesem. Mężczyźni muszą mieć spokojną głowę, żeby skończyć z tym koszmarem.
Cassandra ukryła zdziwienie, że przypadkiem odkryła prawdę. Przecież tylko zażartowała, a tu proszę…
– Elly nic nie grozi, prawda, Mariah? A dziecko nie urodzi się za wcześnie? Nie wiem, jak ona to znosi. Jest przykuta do łóżka. Straszne!
– Pewnie by nie dała rady, gdyby nie Odette, która ma więcej siły niż każda z nas. A skoro doprowadziła Elly i dziecko tak daleko, nie można jej nie słuchać.
– Masz rację – powiedziała Julia. – Wiecie, że w każdej podróży noszę na szyi amulet od Odette, choć przecież wiem, że to prymitywny przesąd. Ząb aligatora obdarzony magiczną mocą…
– Taki sam dostała od niej Lisette – poinformowała Cassandra. – Ma ją chronić od uroku, który może na nią rzucić ta wiedźma, służka jej ojca, Loringa, bliźniacza siostra Odette. Rian widział ją we Francji. Powinna jej dać jeszcze drugi, który chroniłby ją przed wrogiem stąd – zakończyła cierpko.
– Jacko wciąż jest wobec niej taki okropny? – zapytała Julia. – Zauważyliśmy to z Chance’em, ale mieliśmy nadzieję, że Ainsley wpłynął na niego, by zmienił swój stosunek do Lisette. Przecież nie odpowiada za te wszystkie straszne niegodziwości swojego ojca.
– Nie tylko Jacko jest taki – powiedziała Cassandra, umieszczając na kolanach paterę ze słodyczami, która stała na stoliku obok kanapy. Utraciła „szczenięcy tłuszczyk”, jak nazywała to Odette, ale wcale nie dlatego, że przestała lubić słodkie rzeczy. – Lisette nie może pokazać się we wsi bez Riana lub Jaspera. Jasper jest tak wielki, że nikt nie odważy się choćby na niego popatrzeć, jednak Lisette mówi, że ma łagodny charakter. Myślę, że jak to wszystko się skończy, Rian i Lisette będą musieli opuścić Becket Hall. Sama jej obecność u wielu otwiera stare rany, choć przecież wszystkim wiadomo, że nie ponosi żadnej winy za to, co się zdarzyło czy co jeszcze się zdarzy, a także uratowała życie Rianowi. To powinno coś znaczyć dla naszych ludzi. A jednak jestem pewna, że Lisette boleśnie odczuwa tę wielką niechęć napływającą zewsząd. Bo doskonale wie, jakie emocje wzbudza, nie może być inaczej… Mariah, wy też wyjedziecie, jak już będzie po wszystkim.
– Callie, co nas tak ustawiasz w rzędzie jak kaczki? Te zagnamy do zagrody, niech się tuczą, a tamte upieczemy…
– Och, całkiem bez powodu. – Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest nachalna. – Wiem, że Elly nigdy nie wyjedzie z własnej woli z Becket Hall, a Jackowi to bardzo odpowiada, ale papa? Wiecie, że w zeszłym tygodniu dostał kolejny list od pani Warren?
– Od Marianny Warren? Naprawdę? – Mariah ponownie wymieniła spojrzenia z Julią. – Spotkali się tylko raz, i to przed laty, a mówisz, że korespondują ze sobą. Nie wiedziałam.
– Oczywiście, że wiesz. – Cassandra przewróciła oczami. – Spencer pisuje do kapitana jej statku, Abrahama, może nie? I wy ze Spencerem tam się wybieracie, wiem o tym. Do Ameryki, do Hampton Roads. Papa ma dokładne mapy tego terenu. Też kupił tam ziemię, wielką parcelę nad wodą, by trzymać tam swoje statki. Nie domyśla się, że wiem o tym, ale wiem… – Zawiesiła głos, czekając na reakcję szwagierek.
I szybko się doczekała:
– Ainsley myśli o opuszczeniu Becket Hall? Chce porzucić Romney Marsh? – Julia z niedowierzaniem pokręciła głową. – Przecież nie jeździ nawet do Londynu, w ogóle nigdzie się nie rusza.
– Obawia się aresztowania za piractwo, przed laty, na wyspach. To znaczy był kaprem i działał na szkodę wrogów Korony, ale na skutek intrygi Bealesa może zostać skazany za piractwo – oznajmiła Mariah. – Ale kiedy Beales zniknie, zagrożenie też minie i Ainsley będzie mógł jeździć, gdzie tylko zechce, bez obawy, że narazi nas wszystkich na ten zarzut. Jednak nie sądziłam, że wybiera się do Ameryki. Spencer też to rozważa. To wspaniała wiadomość, byłoby cudownie mieszkać blisko Ainsleya, choć zarazem przyznaję, że jestem zaskoczona.
– A co ty o tym myślisz, Callie? – zapytała Julia. – Chance i ja nie opuścimy Anglii, już o tym rozmawialiśmy, sprawa postanowiona. Zostaniesz z nami czy przeniesiesz się do Ameryki? Wiesz, jak cię kochamy, choć zrozumiemy, jeśli będziesz wolała zamieszkać z Fanny i Valentine’em albo zostać tutaj z Elly i Jackiem… lub też… – Spojrzała wymownie na Mariah. – Chodzi o Courtlanda? Zapędzasz swoje kaczki do zagrody, ale nie wiesz, gdzie pasuje Court, prawda? I myślisz, że może my wiemy?
– Nie sądzę, żeby tutaj został. – Cassandra odstawiła paterę ze słodyczami. – Becket Hall nie potrzebuje tylu panów. Jack i Elly kochają ten dom, jak i całe Romney Marsh. Papa się ucieszy, gdy ktoś tu zostanie i będzie rozwijał posiadłość. Fanny jest urządzona, podobnie jak Chance i Morgan. Rian i Lisette wyjadą, bo nie mają innego wyboru. Natomiast ty i Spencer zamierzacie osiedli
ć się w Hampton Roads.
– Zostajesz więc ty i Court – powiedziała Mariah. – Najpewniej Ainsley zakłada, że pojedziesz z nim. Ale czy Court będzie chciał popłynąć z nim za ocean? Zwłaszcza gdy wreszcie będzie miał okazję pozbyć się swojego cienia?
– Nie jestem jego cieniem! – żywo zaprzeczyła Cassandra, choć doskonale wiedziała, że jest nim.
– Callie, kochanie! – Julia pocałowała ją w policzek. – Przecież nigdzie nie byłaś poza Becket Hall. Nie znasz życia, nie znasz mężczyzn. Jesteś jeszcze bardzo młoda, za młoda, by myśleć o zamążpójściu.
– Mama… – Cassandra w zadumie spojrzała na jej portret wiszący nad kominkiem. – Mama była jeszcze młodsza niż ja teraz, kiedy wychodziła za papę, sporo jej było do dwudziestu lat, a papa był już po trzydziestce. Wiem, bo Court mi mówił.
– To prawda, Callie, ale co z tego wynika? Nic. – Julia patrzyła na nią z troską. – Powtórzę ci coś, co sama doskonale wiesz. Court traktuje cię jak siostrę. Może kiedyś to się zmieni, ale naprawdę nie nastąpi to prędko. Zbyt dużo teraz się dzieje, Beales stanowi dla nas śmiertelne niebezpieczeństwo, z którym musimy się uporać. To bardzo niesprzyjający czas na… na wszystko inne.
– Jak najbardziej sprzyjający! Julio, nie rozumiesz? To musi stać się teraz. Teraz! – z ogromną werwą perorowała Cassandra. – Edmund Beales wkrótce zniknie z naszego życia, a wtedy wszyscy rozproszymy się na cztery wiatry. Tak będzie, wiem to! Nie będziemy dłużej tu tkwili w tym okropnym zawieszeniu, które Odette nazywa naszym życiem. Jeśli papa wyjedzie… O Boże, jeśli ocean rozdzieli mnie i Courta, zanim on zrozumie, że nie może żyć beze mnie, to co ja nieszczęsna zrobię?
– Olaboga! Co ja zrobię, nieboga! Biedny Court! Biedna ja! – Do środka energicznym krokiem weszła Morgan, piękna, kruczowłosa, o figurze bogini, i usiadła obok Julii. – Callie, to naprawdę ty? Nie przypuszczałam, że jesteś taką gąską. A jesteś kobietą. Młodziutką, ale już kobietą. Więc dam ci radę jak kobieta kobiecie. Chcesz Courta? Chcesz. To go sobie weź. Oto cała moja rada.
– Ty byś tak zrobiła, Morgan. Och, masz już taki uczynek na sumieniu – podkpiwała Julia. – Biedny Ethan do dziś nie zorientował się, co tak naprawdę się stało.
– Ja przepłynęłam ocean, by dostać Spence’a – oznajmiła Mariah. – Tak naprawdę chciałam natrzeć mu uszu, ale skończyło się tak, jak się skończyło.
– Widzisz więc, Callie, że nie używamy słówka „czy”, natomiast najważniejsza sprawa to wybór odpowiedniej strategii. Czyli słówko „jak” jest szalenie istotne. – Morgan już zacierała ręce, cała gotowa przystąpić do spisku, jednak dla porządku jeszcze spytała: – Oczywiście jeśli naprawdę ci zależy na zdobyciu Courta.
– Och, bardzo mi zależy! – niemal zawołała. – Tylko jak? Jak mam tego dokonać? Próbowałam wszystkiego… no, prawie wszystkiego, ale on wciąż uważa mnie za dziecko – zakończyła ze smętnym uśmieszkiem.
– A ty przecież jesteś zupełnie dorosła, prawda? Trzeba tylko skłonić Courta, by wreszcie zaakceptował tę cudowną przemianę. Ale jak do tego doprowadzić? By nie popełnić żadnego błędu, musimy się nad tym porządnie zastanowić, chociaż przyznam, że chodzi mi już po głowie pewien pomysł. No i na chwilę zapomnimy o tym okropnym Bealesie. – Urwała na moment. – Drogie panie, czy mogę usłyszeć wasze sugestie? Zacznij ty, Julio. Ja ostatnia powiem co myślę. – Sięgnęła po mocno przetrzebione słodkości na paterze.
– Morgan, znając ciebie, masz już gotowy plan . -Julia puściła oko do Mariah. – Wiem, że będziemy musiały się zarumienić.
– Myślicie, że zdobędę się na to? – zapytała z bijącym sercem Cassandra, patrząc na trzy młode jeszcze, ale już doświadczone kobiety.
– Na co? – niewinnie spytała Morgan.
– Wiadomo! – rzuciła niecierpliwie Callie. – Na uwiedzenie Courta. Przecież właśnie to sugerujesz, czyż nie?
– Ach… – teatralnie westchnęła Julia. – Nasza mała dziewczynka rzeczywiście zdążyła już dorosnąć. To powinno oderwać nasze umysły od zmartwień związanych z powrotem Edmunda Bealesa.