Ostatni bierze wszystko - ebook
Ostatni bierze wszystko - ebook
Według starego prawa na trzydzieści dni przed koronacją ogłasza się wolne łowy. Kto następcę tronu zabije, ten ma szansę na zajęcie jego miejsca. Na miesiąc przed koronacją starszy syn władcy ginie w wyniku nieszczęśliwego wypadku, a jego bratu Tekuardowi, który właśnie stał się zwierzyną łowną, nie pozostaje nic innego prócz ucieczki przed zabójcami, najemnymi czarodziejami, przed całym światem. Mimo iż jego szanse na przeżycie są niemal równe zeru, za wszelka cenę stara sie umknąć łowcom.
„Miałem już wszystkiego dość. Czarodziejów, wyszkolonych assasinów, treningu i studiowania magii. Nigdy nie chciałem być czarodziejem, unikałem ich, nie ceniłem magii bardziej niż to było konieczne. Wszystko to zdało się na nic, ponieważ mój ojciec był największym magiem na Kontynencie a ja będę musiał umrzeć z tego powodu. A wraz ze mną bliżej nieokreślona ilość innych ludzi.”
Trzy historie. Prawdziwy popis zręczności literackiej najpopularniejszego czeskiego autora Fantasy. Długi sprint bez tchu, gdzie o dziwo, to ostatni bierze wszystko.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-215-1 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Klęczałem nad bratem i łzy cisnęły mi się do oczu. Był martwy. Zwykły, najzwyklejszy upadek z konia, a on nie żył. Głowę miał nienaturalnie wykręconą, kręgi szyjne złamane. Płakałem i narzekałem, ale gdzieś wewnątrz pomału, pomału i niechętnie, wracałem do rzeczywistości. Nie o to chodzi, że go tak kochałem. Mój brat, książę Maxmilian, był czasami bardzo arogancki, ale kto by nie był na jego miejscu? Od małego karmili go papką z byczych i tygrysich jąder, każdy jego posiłek sprawdzał królewski toksykolog, a odkąd nauczył się czytać, spędzał sześć godzin w towarzystwie czarodziejów swego ojca. Rezultat był taki, że mierzył siedem stóp, ważył przeszło trzysta funtów i w wieku dwudziestu siedmiu lat posiadał umiejętności dziewięćdziesięciu ośmiu procent czarodziejów z całego Kontynentu. A teraz leżał tu nieżywy. Za siedem tygodni miał zostać koronowany. To z tego powodu się martwiłem. Następstwo tronu przeszło na mnie. Brat przygotowywał się do owego wydarzenia przez całe życie, a mnie pozostało czterdzieści dziewięć dni.
Wróciłem na zamek i oddałem stajennemu konie wraz z ciałem brata. Dziedziniec natychmiast wypełnił się ludźmi, ale nikt nie odważył się rozmawiać zbyt głośno. Pierwszy raz w życiu znalazłem się w centrum uwagi i nie było to nic przyjemnego. Starałem się nie zauważać mnóstwa spojrzeń oscylujących pomiędzy profesjonalną oceną rzeźnika starającego się określić wytrzymałość sztuki przeznaczonej na rzeź a rozbawionym zastanawianiem się bukmachera typującego kurs dotyczący wyrzutka. Engod, najmłodszy członek osobistej straży ojca, wykrzywił się do mnie wyzywająco. Jego ród należał do jedenastu, spośród których wybierało się nowego króla, jeśli książę został zabity podczas koronacji. Engod miał dwóch starszych braci. Obaj przeszli takie same przygotowania jak Max, obaj należeli do elity czarodziejów i byli zabójcami. Mieli trzydzieści dni na to, żeby wziąć mnie na cel.
Schowałem się do swojej wieży, główne drzwi zamknąłem na zaworę. Nie posiadałem własnej straży. Żaden zawodowiec nie przyjąłby służby dla księcia narodzonego jako drugi syn, a najmowanie do tego nieprofesjonalistów z zewnątrz mijało się z celem. Takich nawet ja zdołałbym załatwić. Kiedy potrzebowałem podeprzeć swój autorytet, pożyczałem go od brata. Jaki był, taki był, ale żyliśmy w zgodzie.
Pokoje wyglądały tak samo przytulnie jak wcześniej, ale czułem się tak, jakbym już do nich nie należał, jakbym przybył tu tylko z wizytą. Z wściekłością zdarłem ze ściany plany winnic i sklepów winiarskich. Od osiemnastu lat starałem się pozbyć przeznaczonej mi roli królewskiego pomagiera, chłopaka do najbrudniejszych zadań, który będzie zakulisowo wspierać niezakłócony tok władzy. Postarałem się o to, żeby uważano mnie za głupka, który nic nie wie i którego nie ma sensu wciągać w polityczne intrygi. Klany przestały mnie zapraszać na coroczne bale, na których zawiązywano i zrywano tajne pakty, wymieniano informacje i typowano ogiery rozpłodowe dla poprawy genetycznego potencjału klanów. Przezywali mnie zielarzem lub też kupczykiem. Moim marzeniem było stworzenie winnic produkujących lepsze wino niż czerwone, jakie dostarczali nam handlarze. W tym roku uzbierałem kilka pierwszych koszyków. Otworzyłem butelkę białego i nalałem sobie pełny puchar. Schowałem je na jakąś uroczystą okazję, ale ponieważ w najbliższej przyszłości żadnej takiej okazji nie będzie, nie było sensu dłużej go oszczędzać. Obserwowałem przez okno maskaradę na dworze. Kapitan straży ojca witał właśnie grupkę dyplomatów guunskiego cesarza. Wszystko odbywało się bezbłędnie, nawet śmierć następcy tronu nie zdołała zakłócić biegu kółek mechanizmu. Cesarz władał połową Kontynentu i według wszystkich znaków na ziemi zaczął ostrzyć sobie zęby na resztę. Ta reszta oznaczała z tuzin większych królestw i dziesiątki małych niezawisłych państw albo towarzystw handlowych. Na pierwszy rzut oka była to łatwa zdobycz dla liczącej dwieście tysięcy żołnierzy cesarskiej armii. Jednak tamtejsi władcy mieli należytą wiedzę dotyczącą prowadzenia wojny. Jeden zespół składający się z czarodzieja bojowego i dwóch specjalnie wyćwiczonych rycerzy zdołałby w okamgnieniu zmieść z tego świata nawet tysiąc ludzi. Cesarz oczywiście wiedział o tym i posłał emisariuszy, żeby wyjednać u ojca ograniczenia w użyciu siły podczas ewentualnej wojny.
Nagle zjeżyły mi się włoski na potylicy. Ktoś stał tuż za mną. Dla człowieka, który skrycie zachodzi cię od tyłu, była w Vegasz tylko jedna odpowiedź. Kabura spleciona z włókien szialinu zareagowała na znany jej wzór napięcia ścięgien, w dłoń wśliznęło mi się wąskie ostrze. Uniosłem puchar ku ustom, wykorzystując ten ruch do przeniesienia ciężaru ciała na drugą nogę. Odwróciłem się piruetem, ostrze ze świstem przecięło powietrze. Zauważyłem tylko niewyraźną sylwetkę, coś lekko mnie dotknęło, zmieniłem się w wirującą frygę i straciłem równowagę. Tuż przed tym, jak wpadłem na ścianę, odrzuciłem nóż. Trochę niepewnie wstałem i odwróciłem się ku swemu ojcu.
– Niewiele brakowało, a bym się pociął – powiedziałem zamiast pozdrowienia.
Ubrany był jak zwykle w luźne czarne spodnie, szarą bluzę i skórzaną kamizelkę. Na nogach miał lekkie buty. Zawsze chciałem się dowiedzieć, z czego mają zrobione podeszwy. Jeśli nie patrzyło się na twarz ojca, łatwo było wziąć go za koniuszego albo łowczego. Żylasty, włosy przetykane siwizną, skóra na twarzy i rękach ogorzała od słońca i wiatru.
– Tak myślałem, że możesz się pociąć.
Nie cierpiałem tego tonu. Jakby każde słowo przed wypowiedzeniem przecedził przez pół tuzina filtrów. Głos doskonale pozbawiony emocji, stworzony do rozkazywania i czarowania. Nienawidziłem jego pewności siebie i arogancji. Bałem się go.
– Jak na staruszka, jesteś całkiem szybki – powiedziałem, napełniłem dwa puchary i podałem jeden ojcu.
Dziwne, ale go przyjął.
– Nie. Wkrótce nie będę miał dość sił, żeby utrzymać porządek na swoich ziemiach.
Kpił sobie. Miał pięćdziesiąt lat i każdego mężczyznę ze swojej osobistej jednostki wyniósłby z areny w zębach. Przestało go to po prostu bawić, a myślał, że mój brat jest wystarczająco przygotowany do przejęcia korony.
– A czy nie mógłbyś swojej abdykacji odłożyć na kilka miesięcy?
– Nie.
To była iście królewska odpowiedź.
– A czy jesteś świadomy, ojcze, że mogę nie przeżyć koronacji? Nie przygotowywaliście mnie do niej już od dzieciństwa jak Maxa. Trochę więcej czasu by mi pomogło.
Milczał.
– Zabiją mnie i królem zostanie ktoś inny. Skończy się dynastia Maatenów.
Wzruszył ramionami.
– Taki jest zwyczaj. Ceremonia koronowania rozpocznie się zgodnie z planem. Tutaj masz klucze do komnat Maxa. Może tam znajdziesz coś, co ci pomoże.
Odwrócił się, aby odejść, w drzwiach zatrzymał się jeszcze na moment.
– Zażądałem próbki z twoich zbiorów. Całkiem niezłe. Z radością powitałbym, gdybyś mnie w przyszłości dopisał do listy swoich uprzywilejowanych klientów.
Poczekałem, aż zamknie za sobą drzwi, i rzuciłem pucharem o ziemię.
– A to łajdak, niegodziwiec!
Kiedy byłem już pewny, że ojciec wyszedł na zewnątrz, z wściekłością kopnąłem w drzwi. Aby się uspokoić, wypiłem duszkiem puchar wina i nalałem sobie kolejny. Brat nie uznawał zwyczajnych kluczy. Twierdził, że można je łatwo dorobić. Zamiast nich używał doskonale wyszlifowanych wałeczków z niebieskiego szafiru. Pęk leżący na moim stole liczył ich cały tuzin. Nie było w nich nic magicznego – aby otworzyć drzwi, wystarczył właściwy rozmiar i właściwy materiał. Nie mogłem sobie wyobrazić nikogo, kto miałby dostęp do tak wielkich klejnotów i nie wahał się ich zniszczyć. Oczywiście oprócz księcia z Vegasz. Nie miałem ochoty na wizytę w komnatach Maxa. Nie lubiłem czarodziejów ani ich przyborów, a co więcej, Max bez wątpienia przygotował dla nieproszonych gości mnóstwo oryginalnych zasadzek. Nie miałem nastroju do pełnego mitręgi przechodzenia przez teren najeżony pułapkami.
Dolałem sobie do kielicha i zacząłem przemyśliwać nad przyszłością. Życie jest pełne niespodzianek. Wstajesz rano, mając mnóstwo planów, a wieczorem dostrzegasz kostuchę za rogiem. W zasadzie miałem trzy możliwości. Uciec, zostać albo samemu poderżnąć sobie gardło. Ostatni wybór prawdopodobnie oszczędziłby mi mnóstwa zmartwień, ponieważ przy dokładniejszym rozważeniu wszystkie możliwości sprowadzały się do jednej. Nawet gdybym uciekł, nadal pozostałbym formalnym następcą tronu Królestwa Vegasz. Mogłem stroić sobie żarty z cesarskich szpiegów, grać fałszywymi kośćmi w półświatku jakiegokolwiek miasta na Kontynencie albo utrzymywać się z udzielania lekcji miejscowym nauczycielom szermierki, ale przed zabójcami nasłanymi przez jedenaście rodów bym nie uciekł, w najgorszym wypadku posłałby kogoś za mną mój własny ojciec. Lub też z powodów rodzinnych pofatygowałby się sam.
Przez otwarte okno wpadł powiew wiatru, woskowa świeca, którą zawsze zostawiałem zapaloną, zgasła. Ściemniało się, w mieście stopniowo zapalały się różne światła. Tysiące, dziesiątki tysięcy świateł. Otaczały stary zamek jak morze. Skalne ściany, wznoszące się z trzech stron na tysiące stóp, dokładnie określały przestrzeń zamieszkałą przez ludzi. Tutejsza przyroda nie dawała zbyt wielkich możliwości, jeśli chodziło o środki utrzymania. Tylko na wschodzie kotlina otwierała się i rozciągała na podobieństwo ogromnej doliny, były to pozostałości po wyschniętej przed wiekami rzece. W dolinie panował specyficzny mikroklimat, a na jej brzegach znajdowała się żyzna, czerwonawa gleba, która tak doskonale służyła winnej latorośli. Północna strona pozostawała przez większość dnia w cieniu. Gdyby oba brzegi obsiać zbożami, można by wyżywić większą część ludności miasta. To jednak stałoby w sprzeczności ze starym prawem. Vegasz nie mogło produkować własnej żywności, musiało polegać na dostawach z nizin. Każdego roku przybywali delegaci nawet od tych najmniejszych władców na Kontynencie, aby skontrolować, czy prawo nie zostało złamane. A mój ojciec zawsze nadzwyczaj chętnie im to umożliwiał. Nawet przydzielał im przewodników, którzy prowadzili delegatów po skalistych górach na wysokość dwóch tysięcy stóp, żeby na własne oczy zobaczyli, iż na górskich płaskowyżach nie ma żadnych wielkich pól uprawnych. Jedynymi mieszkańcami niekończących się pustkowi były ogromne tury, pasące się porostami, którymi gardziły wszystkie inne zwierzęta.
Odstawiłem kielich i wróciłem do podziwiania świateł miasta. Miałem już dość swojego smutnego nastroju. Tak się to kończyło, kiedy człowiek pił sam. Założyłem cywilne ubranie, nie chciałem, żeby ktoś po półwojskowym stroju odgadł moją przynależność do zamku, i wyszedłem do miasta. Miałem ochotę popatrzeć na swoich przyszłych poddanych. Jedyne, czym odróżniałem się od bajkowych władców, jacy w przebraniu mieszali się z ubogim ludem, był pas wypchany złotem. Nie miałem zamiaru naprawiać krzywd wyrządzonych prostym ludziom, szedłem się zabawić. Nie zważając na to, że w Vegasz żadnych prostych ludzi nie było. Co drugi to oszust, co trzeci to złodziej, co czwarty to zabójca, a co piąty to czarodziej. Żyło się tu dobrze i wesoło, często jednak zbyt krótko.
Strażnicy u bramy przyjrzeli mi się z zainteresowaniem większym niż podczas moich poprzednich nocnych wypraw do miasta, ale nie wykraczało to poza normalną kontrolę. Szedłem pieszo, bo nie przypuszczałem, że podczas drogi powrotnej mógłbym martwić się o konia.
Zamek-forteca znajdował się na stromym pagórku pośród miasta. Od zachodu i północy był dostępny drogą wijącą się po częściowo zalesionym, częściowo trawiastym stoku, na wschodzie i na południu oddzielała go od miasta pionowa skała. Całą kotlinę wypełniały domy. Cisnęły się obok siebie bez ładu i składu, dwupiętrowe, trzypiętrowe i czteropiętrowe, najróżniejszych wielkości i kształtów. Vegasz, cierpiące na niedostatek przestrzeni, w wielu miejscach pożerało samo siebie. Ponad małymi parterowymi domami na ogromnych palach wznosiły się kamienne budowle, w niektórych kwartałach ulice były zadaszone tak, że przechodzień nie mógł dostrzec nieba nad głową. Taki sam, o ile nie większy chaos panował pod ziemią. Królowały tam kamień, cegły, drewno, wypalana i surowa glina. Ulice nie miały nazw, tylko niektóre domy można było zidentyfikować po niezwyczajnych cechach. Czasem z dnia na dzień nie dawało się poznać okolicy, ponieważ ktoś usunął starą iluzję, którą przyjęło się za rzeczywistość. Innym razem wchodziło się do domu, w którym poprzedniego dnia jadło się kolację z partnerem handlowym, a witała cisza, ponieważ wszyscy zniknęli, a tylko bogowie i demony wiedzieli, gdzie się podziali. Jeśli ktoś zamierzał udać się do miejsc, w których nie był stałym gościem, opłacało się nająć przewodnika, który powiódł przez miejski labirynt i oszczędził mnóstwa kłopotów. Prawie nikt nie znał całego miasta. Nawet największy biedak mógłby gdzie indziej żyć jak król. Zapłata srebrem uważana była za śmiertelną obrazę, złoto płynęło strumieniem, przechodziło z kieszeni do kieszeni. Ale nie było najważniejsze, tak samo jak klejnoty, drogie materiały czy kobiety. W Vegasz oszukiwało się, zabijało i kradło z powodu przepisów zielarskich, wyrobów rzemieślniczych, formuł magicznych. Z powodu informacji. A zabijało się często i szybko. Według statystyk mego ojca rocznie rodziło się tu około setki dzieci, ale pięćdziesiąt tysięcy ludzi przybywało do miasta i tyluż w ciągu roku umierało. Zbieracze trupów mieli tu na długo zapewnioną pracę. Ostatnio zaczęli się nawet specjalizować co do rodzaju zwłok. Likwidacja podgniłego czarodzieja mogła być niekiedy niebezpieczna.
Wszedłem pomiędzy domy i wraz z zapachem sto razy zużytego powietrza poczułem zbliżający się atak klaustrofobii. Gorączkowo zacząłem grzebać w kieszeni i na szczęście znalazłem szklaną fiolkę z tabletkami. Dla pewności wziąłem aż trzy. Uczucie nacisku i paniczna groza stopniowo ustępowały, pozostał tylko cień oszołomienia. Gdzie indziej pewnie bym nie wiedział, że cierpię na klaustrofobię, ponieważ zwyczajne miejsca i domy mi nie przeszkadzały, lecz ściśnięte i przepełnione Vegasz zawsze potrafiło mnie zdominować. Gorzej wyglądała sprawa ze smrodem. Zapomniałem nałożyć maseczkę i nie wziąłem nawet chusteczki, ale w listopadzie powietrze było najczystsze i nie groziło mi podtrucie. Szedłem szybko, żeby umknąć wszechobecnym ulicznym sprzedawcom, lecz kiedy na moment przystanąłem, żeby zadecydować, do którego ze znanych mi lokali wejść, natychmiast zjawił się obok pokrzywiony chłopina. Śmierdział, jakby gnił za życia, a gdy na chwilę zajrzałem mu pod kaptur, zobaczyłem na twarzy czerwone plamy pleśni.
– Nie potrzebowalibyście, panie, jakiegoś lekarstewka? Na spanie, na długie spanie, na sny?
Długie spanie oznaczało śmierć.
– Nie, ale może byś sobie oskrobał trochę tego, co ci rośnie na pysku. Ile za to chcesz?
Coś zabełkotał i zniknął w cieniu. Ruszyłem ku Bezdennemu Wiadru. Ta karczma nie miała najlepszej opinii, ale znajdowała się najbliżej i właśnie o niej myślałem jeszcze na zamku. Otworzyłem żeliwne drzwi i wszedłem. Dwóch mężczyzn spojrzało na mnie ze znudzeniem w oczach i pokazali mi kierunek ku małemu grubasowi siedzącemu za kratą z drucianej siatki. Obejrzał mnie dokładnie przez cwikiery z tak zatłuszczonymi szkłami, że jego oczy wyglądały za nimi jak wielkie śnięte ryby. Kilka razy zamrugał, szkła za każdym razem zmieniały kolor. Właściciel Bezdennego Wiadra nie wpuszczał do środka gości posiadających broń. Czyste szkło pokazywało broń: niebieskie – truciznę, brązowe – czar działający na przedmioty i ciała, zielone – struktury dynamiczne służące do ukierunkowywania mocy. W końcu zostałem przepuszczony.
Po przejściu krótkiego korytarzyka służącego do łapania niebezpiecznych gości wyszedłem na kamienne schody wiodące na górę i w dół. Poręcz była rozchwiana, na niektórych odcinkach brakowało jej zupełnie. Zewsząd rozbrzmiewał hałas, powietrze było niebieskie od dymu. Poszedłem na dół. Wydawało mi się, że w drodze powrotnej bezpieczniej będzie wspinać się po schodach.
Na pierwszym podziemnym piętrze rozsiadło się wesołe towarzystwo, w większości konserwatywni asasyni, żyjący z uczciwej stali. Kelnerki nie nadążały roznosić napojów, ludzie się przekrzykiwali i gadali na wyścigi, czasem wybuchała krótka bójka, szybko likwidowana przez porządkowych. Panienki siedziały razem w kącie i zniechęcone popijały coś z porcelanowych filiżanek. Źle wybrały salę, bo tu odbywała się czysto pańska zabawa, w której człowiek starał się tylko być głośniejszy od pozostałych, a kiedy rano budził się z monstrualnym kacem, do śmierci opowiadał, jak to się świetnie ubawił. Postanowiłem, że wrócę tu, jeśli nie znajdę niczego lepszego.
Drugie i trzecie piętro należały do ćpunów i miłośników urojeń. Spostrzegłem dwóch pijaków niebieskiego aronu, zaczynających seans urojeniowy. To jeden z najgorszych narkotyków, który w krótkim czasie niszczył komórki mózgowe. Na początku uzależnienia pomagał materializować wyobrażenia. Później nie dawało się już odróżnić rzeczywistości od urojeń. To nie było dla mnie.
Zszedłem na czwarty, ostatni poziom. Pomieszczenie było niewielkie, ale wygodnie urządzone. Ściany ozdobiono malowidłami wykonanymi na kamieniu, obrazów nie ograniczały ramy, płynnie przechodziły jeden w drugi. Pod warstwą farby zauważyłem cienie zaklęć izolujących salonik od wpływów zewnętrznych. Nic więcej nie było mi potrzebne. Znalazłem się w jaskini hazardu. Gra jeszcze się nie zaczęła, więc salonik nie został zamknięty. Uświadomiłem sobie, że od samego początku miałem na uwadze właśnie to miejsce. Pośrodku stał okrągły stół z błyszczącym palisandrowym blatem, a wokół niego w fotelach siedziało sześć osób. Sprzeczały się.
– Z kobietą nie gram – powiedział energiczny młody człowiek o wąskich ramionach i blisko osadzonych oczach.
Uznałem go za czarodzieja. Młodego czarodzieja.
– No to masz pecha. To ja wynajęłam salon – odrzekła spokojnie kobieta, sądząc po konfiguracji siedzących przy stole, jego partnerka w grze.
Mówiła cicho, jej głos był nieco niższy niż u większości kobiet, ale miał aksamitny ton, który zdawało się, że głaskał słuchacza. Nie była ani stara, ani młoda. Ubrana w zwyczajne spodnie, niebieską delikatną bluzkę i skórzaną kurteczkę. Luźne odzienie nie ukrywało jednak bujnych kształtów. Mnie zafascynował jej głos. Siedziała odwrócona do mnie bokiem, z ręką na podłokietniku.
– Czy ktoś ma ochotę na zmianę partnera? – zapytała, przyglądając się pozostałym.
Gdy poruszyła głową, dostrzegłem znak wytatuowany za lewym uchem. Kobieta okazała się kurtyzaną certyfikowaną przez czarodziejski klan Maleveriatu. Znak nie fosforyzował, pozostawał szary. A więc nie była w pracy, bawiła się. O takich kurtyzanach mówiło się, że są uzależniające jak najtwardsze narkotyki. Znałem kilku bogatych mężczyzn, którzy daliby wszystko, żeby ta, której kilka razy zapłacili, zechciała z nimi żyć. W większości przypadków bez sukcesu.
Na jej pytanie nikt nie odpowiedział.
Wzruszyła ramionami.
– No to wszyscy mamy pecha. Do gry w stadż musi nas być szóstka.
Chcieli grać w stadż, odmianę brydża, w której partnerzy porozumiewali się telepatycznie, a przeciwnicy starali się przechwycić informacje. To bardzo wymagająca gra, tym bardziej że toczyła się o duże sumy. Sam uczestniczyłem w kilku partiach.
– Poczytałbym sobie za zaszczyt, gdybym mógł z wami zagrać, pani.
Nie wiem, dlaczego użyłem tak ceremonialnego sformułowania, ale wyraźnie zadziałało. Kobieta odwróciła się do mnie z uśmiechem i przez chwilę mi się przyglądała. Na moment jej oczy zmrużyły się w szparki.
– Muszę was uprzedzić, panie, że gramy o wysokie stawki.
Wziąłem to pod uwagę. Klanowe kurtyzany były na ogół bardzo bogate. Wysokość stawek nie stanowiła dla mnie problemu, ale być może nie grano tutaj na pieniądze.
– O jak wysokie?
Uśmiechnęła się, oczy jej zabłysły. Rzeczywiście, takie kobiety były uzależniające.
– Gramy o ciało. O jakąkolwiek część ciała.
No jasne. Trafiłem na najtwardszych karciarzy. Nie wydawało mi się, żeby któremuś z nich brakowało jakiejś części ciała. To znaczyło, że byli dobrymi graczami.
– O jakąkolwiek?
– Tak, zaczynając od małego palca u nogi.
Zamyśliłem się. Nie wydawało mi się, żebym do czegoś potrzebował małego palca u nogi. Jeślibym przypadkiem przegrał, oszczędziłoby mi to czasu przy pielęgnacji stóp.
– I jeszcze coś, panie. – Jej uśmiech był przez chwilę prawie figlarny. – Wszyscy jesteśmy znakomitymi graczami.
– Jeśli zgadzacie się, pani, abym był waszym partnerem, warunki przyjmuję.
– To zaszczyt dla mnie.
Miałem pewność, że mnie poznała, choć to nic niezwykłego. Gdzież indziej niż na królewskim zamku certyfikowana kurtyzana mogła być częstym gościem? Po pierwszym rozdaniu kart poczułem emocje związane z grą. Przede wszystkim nie miałem ochoty odcinać sobie palca. Grało się twardo, bez błędów. Niektóre ataki telepatyczne graniczyły z hipnozą. Gdyby mnie kilkakrotnie nie podtrzymała, chybaby mnie dostali. Po północy widziałem tylko karty i pięcioro ludzi wokół stołu. Zajmowaliśmy ostatnie miejsce ze stratą trzech punktów. O czwartej rano gra była skończona. Wygraliśmy. Przegrana dwójka, niewątpliwie para kupców, niechętnie zdjęła buty i onuce. Jednemu i drugiemu brakowało już po dwa palce. Obaj przynieśli ze sobą drewnianą płytkę jako podkładkę, dłuto oraz młotek. Narzędzia były pięknymi dziełami sztuki. Ciekawiło mnie, ile palców u nóg ma kurtyzana. Kupcy zręcznie pozbyli się swoich i dość bladzi na twarzach pożegnali się. Odchodząc, czule się nawzajem podpierali. Wspólne przeżycie zbliża ludzi.
Gracze odeszli i zostaliśmy tylko we dwoje. Przyglądała mi się zamyślona, popijając zamówione przeze mnie grzane wino. W saloniku było chłodno i podczas gry nieco zmarzliśmy.
– Czy zastanawialiście się, książę, dlaczego tu dziś przyszliście?
Wiadomości rozchodziły się w Vegasz szybciej niż wiatr. Kurtyzana oczy miała czarne i zamyślone, wokół ust dwie zmarszczki, świadczące o zmęczeniu.
– Chyba chciałem się przekonać, czy ma sens walczyć o dalsze życie – odparłem.
– Chyba – przytaknęła. – A jakie są wnioski?
– Że bym z wami, pani, w przyszłości chętnie jeszcze kiedyś zagrał. Oczywiście, jako partner.
Zaśmiała się tym swoim aksamitnym śmiechem, dopiła wino i wstała.
– Umiecie prawić komplementy, panie. Z pewnością się odezwę. Gdzieś na jesieni.
W drzwiach się zatrzymała.
– Czy wiecie, że Max, mam na myśli waszego brata, miał wkrótce zostać ojcem?
Wytrzeszczyłem oczy ze zdumienia, ale ona już wyszła. Zmęczenie opadło ze mnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Max ojcem? Nie wydawało mi się, żeby kłamała, ale zakrawało to na absurd. Potomkowie władców Vegasz zaraz po narodzeniu byli sterylizowani. Stosowało się w tym przypadku najbardziej złożony i najstabilniejszy czar, jaki stworzono od czasu wojny. Po koronacji syn odzyskiwał zdolność płodzenia. My, pozostali, musieliśmy pogodzić się z tym, że nigdy nie zaznamy ojcostwa. O ile oczywiście nie chcieliśmy zaryzykować skomplikowanego zabiegu chirurgicznego o fatalnych skutkach w przypadku niepowodzenia. Taka ostrożność miała bardzo prostą przyczynę. Przed stu pięćdziesięciu laty brat ówczesnego króla postanowił założyć nową dynastię. Był wyćwiczony i przygotowany tak samo jak prawowity władca i doskonale znał tutejszy system. W wyniku tego wybuchła wojna trwająca dwadzieścia lat, która rozszerzyła się na pół Kontynentu. Samozwaniec zwyciężył, ale jego potomkom brakowało zdecydowania, które umożliwiało przeżycie pomiędzy drapieżcami w Vegasz. Członkowie jedenastu rodów obalili rządy następców samozwańca i powrócili do dawnego systemu. Postarali się również o to, żeby podobna sytuacja już się nie powtórzyła. Władcy Vegasz na ogół przygotowywali trzech męskich potomków do objęcia tronu. To, że ja zostałem pozbawiony treningu, było wyjątkiem od tej reguły. Kiedy dopytywałem o przyczynę, zostało mi zakomunikowane, że utraciłem nawet te podstawowe zdolności, które umożliwiały opanowanie treningu, a co więcej, Max już od dzieciństwa przejawiał nadzwyczajny talent.
Zostawiłem rozmyślania o słowach kurtyzany na później i wyszedłem z budynku.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.