Ostatni jednorożec. Wydanie rozszerzone - ebook
Ostatni jednorożec. Wydanie rozszerzone - ebook
Jednorogini żyła w lesie liliowym i pędziła żywot samotny. Pewnego dnia ruszyła w podróż w poszukiwaniu podobnych sobie. W towarzystwie nieudolnego magika Szmendryka i nieustraszonej Molly po raz pierwszy od urodzin poznaje uroki i trudy życia. Jej droga wiedzie do zamku podupadłego monarchy – i do konfrontacji z bestią, która wytrzebiła jej gatunek.
Nowe wydanie zawiera sequel do powieści – nigdy nie wydaną w Polsce nowelę Dwa serca – oraz zostało wzbogacone ilustracjami.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65122-46-9 |
Rozmiar pliku: | 6,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jednorogini żyła w bzowym lesie całkiem sama. Była bardzo stara (choć nie zdawała sobie z tego sprawy), jej sierść straciła więc już beztroską barwę piany morskiej i przybrała kolor śniegu, jaki pada w księżycową noc. Oczy wciąż jednak miała czyste, niestrudzone, i tak jak dawniej poruszała się niby cień po powierzchni morza.
W niczym nie przypominała rogatego konia — w tej bowiem postaci często przedstawia się jednorożce; są one jednak mniejsze od koni, no i mają racice. Im tylko dana jest owa pradawna gracja, której koń nie ma, jeleń ją nieśmiało naśladuje, a koza — skocznie przedrzeźnia. Jednorogini szyję miała długą i smukłą, więc głowa jej wydawała się mniejsza, niż w istocie była. Grzywa spływała jej do połowy grzbietu, miękka jak puch dmuchawca, misterna niczym obłok. Uszy miała spiczaste, nogi szczupłe, z pędzelkami białych włosków u pęcin. Długi róg, wyrastający tuż nad oczami, nawet o najczarniejszej północy drżał i lśnił własną poświatą jak koncha. Zabijała nim niegdyś smoki. Również z pomocą rogu uleczyła króla, któremu źle się goiła zatruta rana, i strącała dojrzałe kasztany dla niedźwiadków.
Jednorożce są nieśmiertelne. Żyją samotnie, stale w jednym miejscu. Jest to zwykle las, w którym znajdą jeziorko dość czyste, aby mogły się przejrzeć, są bowiem troszkę próżne, bo wiedzą, że nie ma na świecie istot piękniejszych i bardziej czarodziejskich niż one. Nader rzadko łączą się w pary, a miejsce narodzin jednorożca jest zaklęte jak żadne inne.
Jednorogini dawno nie widziała żadnego ze swych pobratymców. Po raz ostatni zdarzyło się to w czasach, gdy młode dziewice (które jeszcze i teraz niekiedy ją odnajdywały) wołały do niej w jakimś dziś już zapomnianym języku; nie zdawała sobie jednak sprawy z upływu miesięcy, lat, stuleci, a nawet pór roku. W jej lesie trwała wieczna wiosna, bo ona tam mieszkała. Całymi dniami przechadzała się wśród ogromnych buków, mając pieczę nad wszystkim, co żyło w ziemi i w chaszczach, w gniazdach i w pieczarach, w norach i w koronach drzew. Pokolenia wilków i zajęcy zdobywały pożywienie, kochały się, miały młode i umierały. Jednorogini nie przypadła w udziale żadna z tych rzeczy, więc nie mogła im się dość napatrzeć.
Pewnego dnia dwaj ludzie uzbrojeni w długie łuki jechali przez las, tropiąc jelenie. Podążyła ich śladem, tak ostrożnie, że nawet konie jej nie wyczuły. Na widok ludzi zawsze ogarniała ją tkliwość przedziwnie zmieszana z trwogą.
W miarę możności nigdy im się nie ukazywała, ale lubiła przyglądać się przejeżdżającym i słuchać ich rozmów.
— Nieswojo tu jakoś — utyskiwał starszy myśliwy. — Zwierzęta w lesie jednorożca z czasem same uczą się trochę czarować, a zwłaszcza znikać na zawołanie. Nic tu nie upolujemy.
— Jednorożców dawno nie ma — odparł młodszy. — Jeśli w ogóle istniały. To zwykły las.
— No to czemu nigdy nie więdną tu liście ani nie pada śnieg? Mówię ci, na całym świecie pozostał jeden jednorożec — niechaj się wiedzie staruszkowi! Dopóki żyje w tym lesie, żaden łowca nie przytroczy tu do siodła choćby sikorki. Sam się przekonasz. Wiem to i owo o jednorożcach.
— Z książek — odrzekł jego towarzysz. — Tylko z książek, legend i pieśni. Odkąd nasz kraj trzykrotnie zmienił władcę, nikt nawet nie bąknął, że widział jednorożca, w kraju czy za granicą. Wiesz o nich tyle co ja, bo czytałem te same księgi, słuchałem tych samych opowieści i też, tak jak ty, nigdy żadnego nie widziałem.
Pierwszy łowca milczał przez jakiś czas, a drugi pogwizdywał z cierpką miną. Wtem starszy odezwał się:
— Moja prababka widziała raz jednorożca. Opowiadała mi, jak byłem mały.
— Coś takiego! I co, schwytała go na złotą uzdę?
— Nie miała złotej uzdy. Wcale nie trzeba jej mieć, żeby złapać jednorożca. Wystarczy czyste serce.
— Aha — parsknął młodszy. — To może dosiadła go na oklep i pocwałowała wśród drzew, jak nimfa w zaraniu świata?
— Bała się dużych zwierząt, więc tylko siedziała bez ruchu, a jednorożec położył jej głowę na kolanach i zasnął. Ani drgnęła, póki się nie zbudził.
— A jak wyglądał? Pliniusz opisuje go jako okropnie dzikiego zwierza z głową jelenia, nogami słonia i ogonem niedźwiedzia. A znów Chińczycy…
— Prababka mówiła tylko, że ładnie pachniał. Nie znosiła zapachu zwierząt — nawet kota czy krowy, a co dopiero dzikiego stworzenia. A zachwyciła się wonią jednorożca. Pewnego razu aż się popłakała, kiedy mi o tym mówiła. No cóż, była już bardzo stara i każde wspomnienie młodości wyciskało jej łzy z oczu.
— Wracajmy. Zapolujemy gdzie indziej — rzekł raptem drugi łowca.
Gdy zawracali konie, Jednorogini bezszelestnie skryła się w gąszczu. Dopiero kiedy minęli ją i znacznie się oddalili, wróciła na drogę. Mężczyźni jechali w milczeniu. Na skraju lasu młodszy spytał cicho:
— Jak myślisz, czemu odeszły? Jeśli w ogóle istniały.
— Kto wie? Świat się zmienia. Uważasz, że czasy sprzyjają jednorożcom?
— Nie, ale chyba nikt jeszcze tego nie powiedział o swoich czasach. Teraz sobie przypominam, że chyba słyszałem jakieś opowieści… ale morzyło mnie wino albo myślałem o czym innym… No, mniejsza o to. Pospieszmy się, póki widno. Może coś jeszcze upolujemy. Jazda!
Wypadli na otwartą przestrzeń, dali koniom ostrogę i pognali galopem. Lecz nim znikli w oddali, pierwszy obejrzał się i zawołał przez ramię, jakby widział ukrytą w cieniu Jednoroginię:
— Zostań, gdzie jesteś, nieszczęsne stworzenie. Nie dla ciebie ten świat. Pilnuj swego lasu. Dbaj, żeby drzewa wiecznie się zieleniły, a twoi przyjaciele żyli długo. I nie zawracaj sobie głowy młodymi dziewczynami, bo z nich zawsze wyrastają głupie stare babska. Powodzenia!
Stojąc bez ruchu na skraju lasu, Jednorogini powiedziała:
— Jestem jedynym jednorożcem na świecie. — Były to pierwsze słowa od z górą stu lat, jakie wyrzekła na głos, choćby tylko do siebie.
Niemożliwe — myślała. Nigdy dotąd nie ciążyło jej to, że jest sama, że nie widuje istot do siebie podobnych, wiedziała bowiem, że są gdzieś na świecie, a taka świadomość starcza jednorożcowi za towarzystwo.
— Ale przecież gdyby wszystkie przepadły, wiedziałabym o tym, bo i ja bym przepadła. Nic, co je spotyka, nie może mnie ominąć — powiedziała.
Własny głos tak ją przeraził, że poderwała się do biegu. Sunęła po mrocznych ścieżkach, rącza i lśniąca, przecinała nieoczekiwane polany, nieznośnie połyskujące źdźbłami traw lub wymoszczone cieniem, biegła świadoma wszystkiego wokół: od ziół, które muskały jej pęciny, po prędkie jak ruchy owadów migotanie srebra i błękitu na liściach unoszonych przez wiatr.
— Och, nie mogłabym tego porzucić, przenigdy. Choćbym naprawdę była ostatnim jednorożcem. Tu tylko potrafię żyć, znam smak i zapach każdej rzeczy, wiem, co jest czym. Czego miałabym szukać w świecie, jeśli nie znów tego samego?
Ale gdy wreszcie przystanęła i posłuchała krakania wron i swarów wiewiórek tuż nad swą głową, pomyślała: A jeśli schowały się wszystkie razem, daleko stąd? A jeśli na mnie czekają w ukryciu?
Gdy raz ogarnęły ją wątpliwości, nie zaznała już spokoju. Odkąd po raz pierwszy wyobraziła sobie, że opuszcza swój las, nie mogła wytrwać w miejscu, nie pragnąc znaleźć się gdzie indziej. Kłusowała tu i tam nad jeziorkiem, wzburzona i nieszczęśliwa. Jednorożce nie są od tego, żeby dokonywać wyborów. Mówiła sobie „nie”, „tak” i znowu „nie”, dniem i nocą, aż po raz pierwszy poczuła, że minuty obłażą ją jak robactwo. Nie pójdę. Ludzie od pewnego czasu nie widują jednorożców, ale to jeszcze nie dowód, że wszystkie znikły. A choćby nawet tak było, też bym nie poszła. Ja tu mieszkam.
Lecz którejś ciepłej nocy zbudziła się i powiedziała:
— Tak. I to zaraz.
Pospieszyła przez las, starając się na nic nie patrzeć, nie czuć zapachów ani nawet ziemi pod kopytami. Nocne zwierzęta — sowy, lisy, jelenie — unosiły łby, gdy je mijała, ale na nie też nie chciała spojrzeć. Muszę prędko stąd iść i jak najprędzej wrócić — myślała. — Może nie trzeba będzie odchodzić daleko. Ale czy znajdę tamte jednorożce, czy nie, wrócę jak najszybciej.
Wiodący skrajem lasu gościniec skrzył się w blasku księżyca niczym woda, ale gdy Jednorogini wybiegła spod osłony drzew, poczuła, jaki twardy jest trakt i jak daleko się ciągnie. Mało brakowało, a zawróciłaby, lecz tylko głęboko odetchnęła leśnym powietrzem, które jeszcze za nią się niosło, i trzymała je w ustach jak kwiat, dopóki mogła.
Długa droga biegła donikąd i nie miała końca. Mijała wsie i miasteczka, góry i równiny, kamieniste pustkowia i łąki wykwitłe spośród głazów, lecz wszędzie była obca i nigdzie ani na chwilę nie spoczywała. Pędziła Jednoroginię coraz dalej, niby przypływ szarpała ją za kopyta, nękała, nie pozwalając jej jak dawniej w spokoju wsłuchiwać się w powietrze. Jednorogini w oczach miała pełno kurzu, a grzywa jej była ciężka i sztywna od brudu.
W lesie czas zawsze ją omijał, lecz teraz, w podróży, to ona go mijała: drzewa zmieniały barwy, zwierzęta porastały gęstym futrem i znów je zrzucały. Chmury pełzły lub mknęły, popędzane zmiennymi wiatrami, różowiły się i złociły w słońcu, siniały burzą. Wszędzie wypatrywała swoich pobratymców, lecz nie znalazła po nich ani śladu; języki, które słyszała po drodze, nie miały już nawet dla nich nazw.
Kiedyś, wczesnym rankiem, miała akurat skręcić z gościńca i ułożyć się do snu, gdy ujrzała mężczyznę gracującego ogród. Wiedziała, że powinna się skryć, a jednak stała bez ruchu i przyglądała się, jak człowiek pracuje. W końcu wyprostował się i ją zauważył. Był tak tłusty, że przy każdym kroku trzęsły mu się policzki.
— Och — westchnął. — Och, jakaś ty śliczna.
Wyciągnął pas ze spodni, zrobił pętlę i niezdarnie ruszył w stronę Jednorogini. Przyjęła to raczej z zadowoleniem niż z trwogą: człowiek wiedział przecież, z kim ma do czynienia, tak jak zdawał sobie sprawę, że sądzone mu jest okopywać rzepę i gonić za tym lśniącym, co biega szybciej niż on. Gdy zamachnął się pierwszy raz, usunęła się tak lekko, jakby sam podmuch wymiótł ją z zasięgu jego ręki.
— Swego czasu tropiono mnie z dzwonkami i proporcami — powiedziała. — Ludzie wiedzieli, że jeśli chcą mnie pojmać, muszą urządzić czarowne łowy, to może się zbliżę, żeby popatrzeć. Ale i tak nigdy nie dałam się schwytać.
— Chyba noga mi się omskła — rzekł mężczyzna. — Prrr, ślicznotko.
— Nigdy nie rozumiałam — zastanawiała się Jednorogini, podczas gdy dźwigał się z ziemi — co właściwie chcecie ze mną począć, kiedy już mnie złapiecie. — Znów dał susa, a ona wymknęła mu się jak deszcz. — Chyba sami siebie nie znacie.
— No, ciś, ciś, prrr. — Pot spływał mu po ubłoconej twarzy. Z trudem łapał oddech. — Ładnaś — sapnął. — Ładniutka kobyłka.
— Kobyłka? — Okrzyk Jednorogini zabrzmiał przenikliwie jak fanfara, aż człowiek przestał ją ścigać i zatkał sobie uszy. — Kobyła? — spytała. — Więc mam być koniem? Za to mnie masz? Tyle tylko widzisz?
— Dobry koniś — dyszał grubas. Oparł się o płot i wytarł twarz. — Wyczeszę cię, oczyszczę. Będzie z ciebie klaczka gracka, jak mało która. — Znów się zamierzył. — Wezmę cię na jarmark. No, pudź tu, koniś.
— Koniś — powtórzyła. — A więc to konia próbowałeś schwytać. Siwą klacz z grzywą pełną rzepów. — Gdy znów się zbliżył, zahaczyła rogiem o pętlę, wyrwała mu ją z ręki i cisnęła w kępę stokrotek po drugiej stronie drogi. — Powiadasz, że jestem koniem? — parsknęła. — Dobre sobie!
Przez chwilę był tak blisko, że swymi wielkimi oczami spojrzała mu prosto w zmęczone, zdumione ślepka. Zaraz jednak odwróciła się i pognała gościńcem, tak chyżo, że na jej widok wołano:
— A to ci koń! To ci dopiero koń!
Jakiś staruszek rzekł cicho do żony:
— To arabski kuń. Byłem ja raz na takim statku, gdzie mieli arabskiego kunia.
Odtąd Jednorogini nawet nocą unikała miast, jeśli tylko mogła je jakoś obejść. Mimo to parokrotnie ruszano w pogoń, lecz nie za nią, tylko za zbłąkaną siwą klaczą, i bynajmniej nie tak, jak należy ścigać jednorożca — z czcią i weselem. Ludzie zbrojni w liny, sieci i kostki cukru gwizdali i wołali:
— Bess! Nellie!
Czasem zwalniała — ot, na tyle, żeby konie mogły ją zwęszyć. Potem patrzyła, jak stają dęba, zawracają i pierzchają, unosząc przerażonych jeźdźców. Bo konie zawsze ją poznawały. Jak to jest możliwe? — zastanawiała się. Gdyby wśród ludzi po prostu zaginęła pamięć o jednorożcach, albo gdyby zmienili się do tego stopnia, że znienawidziliby je i przy lada okazji dybaliby na ich życie, chyba bym to zrozumiała. Ale że w ogóle nie są w stanie dostrzec jednorożca i patrząc nań, widzą zupełnie inne stworzenie? Czym wobec tego jest w mniemaniu człowieka drugi człowiek? Czym są dla ludzi drzewa, domy, prawdziwe konie? Albo ich własne dzieci?
Kiedy indziej myślała: Skoro ludzie sami już nie wiedzą, na co patrzą, to może są jeszcze na świecie jednorożce. Nikt o nich nie wie i w to im graj. Lecz ani próżność, ani nadzieja nie mogła zagłuszyć w niej przekonania, że ludzie się zmienili, a z nimi zmienił się cały świat, ponieważ zabrakło jednorożców. Podążała jednak dalej znojnym szlakiem, choć coraz bardziej żałowała, że opuściła swój las.
Któregoś popołudnia pewien motyl zachybotał na wietrze i usiadł na czubku jej rogu — aksamitny, posypany ciemnym pyłkiem, ze złociście nakrapianymi skrzydełkami, delikatny jak płatek kwiatu. Zasalutował krętymi czułkami, tańcząc w tę i z powrotem po rogu.
— Jestem wędrownym szulerem — przedstawił się. — Jak się masz?
Jednorogini roześmiała się po raz pierwszy, odkąd ruszyła w drogę.
— Co ty wyprawiasz, motylku? — spytała. — Latasz przy takim wietrze? Zaziębisz się i umrzesz przed czasem.
— Śmierć zabiera, co człowiek rad by zachował — odparł motyl — a zostawia, co chętnie by postradał. Dmij, wietrze, aż ci pękną policzki. Grzeję dłonie przy ogniu życia i to mi sprawia ulgę do kwadratu. — Mienił się na jej rogu jak skrawek zmierzchu.
— Wiesz, kim jestem, motylku? — spytała z nadzieją.
— Wiem to znakomicie: jesteś handlarzem ryb. Jesteś dla mnie wszystkim, jesteś mym słoneczkiem, jesteś stara, siwa i senna, jesteś moja Mary Jane, suchotnica ze skwaszonym liczkiem. — Urwał, ale zaraz dodał lekkim tonem, trzepocząc skrzydełkami na wietrze:
— Imię twe zawiesiłem sobie w serduszku niby złoty dzwoneczek. Rad bym potargał własne ciało na strzępy, byle choć raz zawołać cię po imieniu.
— Wymów je więc — rzekła błagalnie. — Skoro je znasz, to mi powiedz.
— Titelitury! — zawołał motyl, wielce uradowany. — Skucha! Nie dostaniesz medalu. — Podrygiwał i migotał na jej rogu, śpiewając:
— Wróć do domu, Bill Bailey, wróć do domu, dokąd niegdyś przekradał się po kryjomu. Zakasz rękawy, Winsocki, spadającą gwiazdę chwyć. Glina się nie rusza, we krwi kipi dusza, więc i ja potrafię rozsierdzić parafię.
W blasku bijącym od rogu oczy motyla szkliły się szkarłatnie. Jednorogini westchnęła i powlokła się dalej, ubawiona i zawiedziona równocześnie. Dobrze ci tak — mówiła sobie. Powinnaś była wiedzieć, że motyl cię nie pozna. Znają tylko przyśpiewki, wierszyki — cokolwiek zasłyszą. Mają dobre chęci, ale wszystko im się plącze. Co to zresztą szkodzi? Tak prędko umierają.
Motyl zawadiacko wirował jej przed oczami i wyśpiewywał:
— Jeden, drugi, trzeci przechera. Nie, jam bez winy, pociecha padliny, spójrz na te smętne, przydrożne ruiny. Och, cóż za przeklęte minuty rachuje ten, kto wielbi, a zarazem wątpi. Spiesz, Radości, i przywiedź ze sobą zastęp wyuzdanych złud, co je mam pod komendą, a w sprzedaży będą tylko przez trzy dni, po okazyjnych, sezonowych cenach. Kocham cię, kocham, och, zgrozo, zgrozo, zgiń, przepadnij, wiedźmo, zaiste, powiadam waści, w niefortunnym miejscu postanowiłeś ochromieć, wierzbo, wierzbo, wierzbo. — Jego głosik dźwięczał w głowie Jednorogini jak sypiące się srebrne monety.
Przez resztę gasnącego dnia podróżowali razem, lecz gdy słońce się zniżyło, a niebo napełniło się różanymi rybami, motyl uleciał z rogu i zawisł przed Jednoroginią w powietrzu.
— Muszę pojechać linią „A” — oznajmił uprzejmie. Na tle chmur widać było w aksamitnych skrzydełkach delikatne czarne żyłki.
— Żegnaj — odparła Jednorogini. — Mam nadzieję, że usłyszysz jeszcze wiele piosenek. — Uznała, że to najlepsze, co można powiedzieć motylowi na pożegnanie. On jednak dalej furkotał nad jej głową w błękitnym zmierzchu, już wcale nie taki dziarski — trochę nawet podenerwowany.
— No, leć już — popędzała go. — Za zimno dla ciebie. Nie powinieneś być na dworze.
Lecz motyl dalej igrał i nucił pod wąsem.
— Jadą na koniu zwanym Macedonai — zaintonował z roztargnieniem. A potem, bardzo wyraźnie: — Jednorożec. W starofrancuskim unicorne. Po łacinie unicornis. Dosłownie: jednorogi, od unus, jeden, i cornu, róg. Baśniowe zwierzę podobne do konia z jednym rogiem. O, jam ci jest kuk i śmiały kapitan, i majtek na brygu „Nancy”. Czy kto z was widział Kelly’ego? — Wzbił się radosnym, paradnym lotem, aż pierwsze świetliki zamrugały wokół niego, zdumione i ogarnięte poważnym zwątpieniem.
Zdziwiona i uszczęśliwiona, że wreszcie słyszy swe imię, Jednorogini puściła mimo uszu wzmiankę o koniu.
— Więc jednak wiesz, kim jestem! — krzyknęła i z zachwytu tak westchnęła, że motyla odwiało na dziesięć kroków. Gdy z powrotem się do niej dotelepał, rzekła błagalnie:
— Motylku, jeśli naprawdę wiesz, kim jestem, mów, czy widziałeś kiedy takie istoty, jak ja? Powiedz, dokąd mam iść, żeby je odnaleźć? Gdzie się podziały?
— Motyle, motyle, gdzież się schronię choć na chwilę? — zanucił w słabnącym świetle. — Za chwilę wystąpi błazen miły z błaznem kąśliwym. Jezu, oby ma luba spoczęła w moich ramionach, a ja z powrotem we własnym łóżku. — Znów przysiadł na rogu. Czuła, jak cały drży.
— Proszę cię — powiedziała. — Chcę tylko usłyszeć, że są jeszcze gdzieś jednorożce. Motylu, powiedz mi, że nie jestem ostatnia na świecie, a ja ci uwierzę i wrócę do lasu. Tak dawno stamtąd odeszłam, a obiecałam szybko wrócić.
— Przez Księżycowe Góry — zaczął motyl — Doliną Cienia jedź, śmiało jedź. — Urwał nagle i powiedział dziwnym tonem:
— Nie, nie, słuchaj, nie słuchaj mnie, słuchaj. Może zdołasz odnaleźć swoich braci, jeśli będziesz dzielna. Dawno temu przebiegali drogami całego świata, a Czerwony Byk sadził tuż za nimi i zadeptywał ich ślady. Niech nic cię nie złamie na duchu, lecz nie bądź półgłówkiem, mój zuchu. — Musnął skrzydełkami jej skórę.
— Czerwony Byk? — zapytała. — Co to takiego?
Motyl zaczął śpiewać:
— Za mną w dół. Za mną w dół. Za mną w dół. Za mną w dół. — Wtem zawzięcie pokręcił łebkiem i zadeklamował:
— Pierworodny cielec jego pełen jest chwały, rogami bawołu są rogi jego. Nimi to zepchnie ludy wszelkie aż na krańce świata. Słuchaj, słuchaj, prędko słuchaj.
— Przecież słucham! — krzyknęła Jednorogini. — Gdzie są moi bracia i co to jest Czerwony Byk?
Ale motyl spikował ze śmiechem, aż znalazł się tuż przy jej uchu.
— Miewam zmory pełne strachu, że się czołgam po piachu — zanucił. — Pieski Tray, Blanche, Sue obszczekują mnie, malutkie wężyki obsykują mnie, do miasta ściągają żebracy. A finał taki, że przyłażą mięczaki.
Jeszcze chwilę tańczył przed nią wśród zmierzchu, aż odfrunął drżącym lotem w fiolet przydrożnych cieni, wyśpiewując buńczucznie:
— Wyzywam cię, ćmo! Jeden na jeden na jeden na jeden na jeden… — Jednorogini widziała w końcu tylko drobny trzepot pośród drzew, a może wzrok ją mylił, bo wieczór był już o tej porze pełen skrzydeł.
Przynajmniej mnie poznał — pomyślała ze smutkiem. A to już coś znaczy. Ale od razu sobie zaprzeczyła: To nic nie znaczy — albo tylko tyle, że ktoś kiedyś ułożył piosenkę o jednorożcach, a może wiersz. Ale Czerwony Byk? Co motyl mógł przez to rozumieć? To pewnie też z jakiejś piosenki.
Pomału szła przed siebie, a wokół niej zacieśniała się noc. Obwisłe niebo było prawie czarne i tylko jeden punkt złocił się i srebrzył — tam, gdzie za gęstwą chmur kroczył księżyc. Jednorogini nuciła piosenkę, którą dawno temu śpiewała w jej lesie jakaś młoda dziewczyna:
Kot z wróblem zagnieżdżą mi się w pończosze
Prędzej, niż ciebie w swe progi zaproszę.
Zając pofrunie, ryba zanuci
Prędzej, niżeli ty do mnie wrócisz.
Choć nie rozumiała tych słów, zbudziły w niej tęsknotę za domem. Pamiętała przecież, że gdy tylko wybiegła z lasu na gościniec, poczuła, jak jesień trzęsie bukami.
W końcu ułożyła się w zimnej trawie i zasnęła. Jednorożce są najczujniejsze ze wszystkich stworzeń, ale sen mają twardy. Lecz gdyby nie to, że Jednorogini śniła o domu, zbudziłby ją brzęk dzwonków i turkot kół nadciągający wśród nocy, choć koła dla niepoznaki owinięto szmatami, a dzwoneczki wełną. Była jednak bardzo, bardzo daleko — dalej, niż mogły sięgnąć cichutkie dzwonki — więc się nie zbudziła.
Wozów było dziewięć, każdy okryty czarnym płótnem i zaprzężony w chudą, karą szkapę. Gdy wiatr rozwiewał zasłony, wozy szczerzyły zęby krat. Na spowitych kirem ścianach pierwszego, którym powoziła przysadzista starucha, wisiały dwa szyldy. Wielkie litery oznajmiały:
PONURE MIASTECZKO MATECZKI FORTUNY
A niżej, drobniejszym pismem:
STWORY Z MROKU NA WIDOKU
Gdy pierwszy wóz zrównał się z uśpioną, starucha raptownie ściągnęła lejce. Reszta karawany także przystanęła i czekała wśród ciszy. Stara ze szkaradnym wdziękiem zeskoczyła na ziemię i podkradła się do Jednorogini. Długo się w nią wpatrywała, po czym rzekła:
— No, no. A niechże mnie. Myślałam, że już ich nie zobaczę. — Jej głos pozostawiał w powietrzu aromat miodu i prochu strzelniczego. — Gdyby wiedział! — Ukazała w uśmiechu zęby jak rząd kamyków. — Ale raczej mu nie powiem. Spojrzała przez ramię na czarne wozy i dwakroć pstryknęła palcami. Woźnice drugiego i trzeciego zeskoczyli z kozłów i podeszli. Jeden był podobny do starej: niski, ciemny i jakby wyciosany z głazu. Drugi: wysoki i chudy ubrany w zniszczoną czarną opończę — miał zielone oczy, a na twarzy wyraz niezłomnego zdumienia.
— Co widzisz? — spytała stara niskiego woźnicę. — Mów, Rukh, co tu leży?
— Zdechły koń — stwierdził. — Nie, jeszcze nie zdechły. Daj go mantykorze albo smokowi. — Jego głos trzeszczał, jakby kto tarł zapałką o draskę.
— Głupiś — powiedziała Mateczka Fortuna i zwróciła się do drugiego.
— A ty, czarodzieju, cudotwórco? Cóż widzisz tym swoim magicznym okiem?
Rukh zarechotał, a właściwie zaterkotał jak koła zębate, a ona mu zawtórowała, ale umilkła, widząc, że wysoki woźnica dalej wpatruje się w jednorożca. — Odpowiadaj, kuglarzu jakiś! — warknęła, a gdy nie zareagował, dłonią podobną do kraba chwyciła go za szczękę i obróciła ku sobie. Pod natarczywym spojrzeniem jej żółtych oczu spuścił wzrok.
— To koń — wymamrotał. — Siwa klacz.
Mateczka Fortuna długo mu się przyglądała.
— Ty też jesteś głupi, czarodzieju — prychnęła wreszcie. — Ale twoja głupota jest gorsza od głupoty Rukha i bardziej niebezpieczna: on łże tylko z pazerności, a ty ze strachu. Bo chyba nie z dobroci? — Nie odpowiedział. Mateczka Fortuna roześmiała się, ale nikt jej tym razem nie towarzyszył.
— W porządku — powiedziała. — To siwa klacz. Bierzemy ją do Miasteczka. Dziewiąta klatka jest wolna.
— Potrzebny będzie sznur — odparł Rukh i już miał odejść, gdy stara go zatrzymała:
— Można by ją spętać tylko tym powrozem, którym dawni bogowie skrępowali wilka Fenrisa — rzekła. — Ukręcono go z rybich oddechów, ptasiej śliny, babskiej brody, kociego miauku, niedźwiedzich ścięgien i jeszcze czegoś… aha, już wiem: z korzeni gór. Nie mamy pod ręką żadnej z tych rzeczy, ani karłów, które by splotły sznur, więc będziemy musieli poprzestać na żelaznych kratach. Teraz obłożę ją snem, tak oto. — Dłonie Mateczki Fortuny supłały nocne powietrze, a w gardle zagulgotało jej kilka nieprzyjemnych słów. Gdy wykończyła urok, wokół Jednorogini rozeszła się woń błyskawicy.
— A teraz do klatki z nią — rozkazała wiedźma. — Będzie spała aż do wschodu słońca, choćbyście narobili nie wiem jakiego rejwachu. Chyba, że któryś z upartej głupoty trąci ją ręką. Rozbierzecie dziewiątą klatkę i ustawicie wokół niej, ale strzeżcie się! Dłoń, która choćby muśnie jej grzywę, natychmiast, i całkiem zasłużenie, zmieni się w ośle kopyto. — Znów drwiąco spojrzała na wysokiego chudzielca. — Twoje marne sztuczki sprawiałyby ci jeszcze więcej trudu, czarodzieju — wysapała. — No, do roboty. Niewiele już ciemności zostało.
Wśliznęła się z powrotem w cień budy, jakby przedtem wyskoczyła z niej tylko po to, żeby sprawdzić godzinę. Kiedy już na pewno była poza zasięgiem ich głosów, człowiek imieniem Rukh splunął i rzekł zaciekawionym tonem:
— Czego się boi ta stara mątwa? Co by to szkodziło, gdybyśmy dotknęli bydlęcia?
— Dotyk ludzkiej ręki wyrwałby ją z najgłębszego snu, jakim sam diabeł mógłby ją spętać — ledwie dosłyszalnie odparł czarodziej. — A nasza Mateczka Fortuna z pewnością diabłem nie jest.
— Aha! Chciałaby uchodzić za diablicę — jadowicie zaśmiał się ciemny. — Ośle kopyta. Akurat! — Na wszelki wypadek wbił jednak ręce głęboko w kieszenie. — Dlaczego urok miałby prysnąć? Przecież to tylko stara, siwa kobyła.
Ale czarodziej odchodził już szybkim krokiem w stronę ostatniego wozu.
— Prędzej! — zawołał przez ramię. — Niedługo zaświta!
Przez resztę nocy rozebrali dziewiątą klatkę i znów poskładali kraty, podłogę i dach wokół śpiącego jednorożca. Rukh właśnie szarpał drzwiami, sprawdzając, czy są dokładnie zamknięte, kiedy szare drzewa na wschodzie zakipiały i Jednorogini otworzyła oczy. Obaj spiesznie czmychnęli, lecz wysoki czarodziej obejrzał się w samą porę, żeby zobaczyć, jak jednorożec wstaje i spogląda na żelazne kraty, a jego zwieszona głowa kołysze się niczym łeb starego siwka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki