Ostatni list od kochanka - ebook
Ostatni list od kochanka - ebook
NOWE FILMOWE WYDANIE BESTSELLEROWEJ POWIEŚCI JOJO MOYES
Jeśli naprawdę kochasz, to kochaj odważnie
Ellie, początkująca dziennikarka, natrafia na ślad wielkiej, zakazanej miłości sprzed lat. Pozostały po niej tylko sekretne listy, przejmujące i pełne emocji. Nie dają Ellie spokoju tak bardzo, że dziewczyna postanawia poznać wszystkie tajemnice Jennifer i Anthony’ego. Zwłaszcza te, które nigdy nie powinny wyjść na jaw…
Czy przejmująca historia z przeszłości może odmienić życie Ellie? Ile odwagi trzeba mieć, by naprawdę kochać?
Jedna z najpiękniejszych powieści Jojo Moyes. Ekranizacja w reżyserii Augustine Frizzell ( Euforia ) z gwiazdorską obsadą – w rolach głównych Felicity Jones, Shailene Woodley, Callum Turner i Joe Alwyn!
Jojo Moyes to ulubiona autorka milionów czytelników, a jej pisarstwo jest światowym fenomenem wydawniczym. Udało jej się wyrównać rekord należący do Harlana Cobena i Stephena Kinga – trzy jej książki znalazły się równocześnie na listach bestsellerów „New York Timesa”. Jedna z nielicznych autorek powieści obyczajowych, których twórczość komentowana jest na łamach opiniotwórczej prasy. Ekranizacja jej bestsellerowej powieści Zanim się pojawiłeś stała się światowym hitem!
„Przepięknie napisana ponadczasowa historia serca uporczywie trzymającego się miłości, której nie da się zdusić, okiełznać ani zastąpić czymś innym”. Leila Meacham
„Porusza i zaskakuje. Doskonale zbudowany nastrój, mistrzowska fabuła, olśniewający bohaterowie”. Penny Vincenzi
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7623-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do miłego X
Ellie Haworth odnajduje przyjaciół w tłumie wypełniającym bar i przeciska się w ich stronę. Rzuca torebkę na podłogę i kładzie telefon na stoliku. Są już dobrze zaprawieni – poznaje to po tonie ich głosów, zamaszystej gestykulacji i donośnym śmiechu, po stojących przed nimi pustych butelkach.
– Spóźniłaś się. – Nicky podsuwa jej pod nos rękę z zegarkiem i grozi palcem. – Nie, tylko nie mów, że musiałaś dokończyć artykuł.
– Wywiad ze skrzywdzoną żoną posła. Przepraszam. Ma się znaleźć w jutrzejszym numerze – odpowiada Ellie, wślizgując się na puste miejsce i nalewając sobie resztkę alkoholu z butelki. Po chwili pokazuje przyjaciołom swoją komórkę. – No dobrze. Nowe najbardziej wkurzające sformułowanie wieczoru to „do miłego”.
– Do miłego?
– Na zakończenie esemesa. To znaczy, że odezwie się jutro czy jeszcze dziś? A może to po prostu jakieś okropne młodzieżowe hasełko, tak naprawdę pozbawione znaczenia?
Nicky spogląda na podświetlony ekran.
– To „do miłego” i „X”. Coś w rodzaju pożegnania. Powiedziałabym, że do jutra.
– Tak, zdecydowanie do jutra – mówi Corinne i na chwilę milknie. – Albo nawet do pojutrza.
– To bardzo niezobowiązujące.
– Niezobowiązujące?
– Mogłabyś tak powiedzieć do listonosza.
– Przesłałabyś buziaka listonoszowi?
Nicky się uśmiecha.
– Może i tak. Mój listonosz to przystojniak.
Corinne analizuje wiadomość.
– Chyba nie macie racji. Może po prostu się spieszył, bo robił coś innego.
– No. Na przykład z żoną.
Ellie rzuca Douglasowi ostrzegawcze spojrzenie.
– No co? – pyta Douglas. – Po prostu wydaje mi się, że etap rozszyfrowywania esemesowego żargonu powinnaś mieć już za sobą.
Ellie pociąga spory łyk wina i pochyla się nad stolikiem.
– Okej, jeżeli mam wysłuchać wykładu, muszę się jeszcze napić.
– Jeśli jesteś z kimś na tyle blisko, żeby uprawiać z nim seks, to chyba nie powinnaś mieć oporów przed poproszeniem, żeby sprecyzował, czy jesteście umówieni na kawę.
– Co jeszcze jest w tej wiadomości? Tylko proszę, nie mów, że coś o seksie w jego biurze.
Ellie spogląda na telefon, przewijając listę esemesów.
– „Lepiej, żebym nie dzwonił z domu. Za tydzień lecę do Dublina, ale na razie brak konkretnych planów. Do miłego X”.
– Zostawia sobie otwartą furtkę – stwierdza Douglas.
– Chyba że… no wiecie… naprawdę nie ma konkretnych planów.
– Gdyby tak było, napisałby: „Zadzwonię z Dublina”. Albo nawet: „Zabiorę Cię do Dublina”.
– Leci z żoną?
– Nigdy z nią nie lata. To podróż służbowa.
– Może zabiera kogoś innego – mamrocze Douglas do kufla.
Nicky w zamyśleniu kręci głową.
– Boże, czy życie nie było łatwiejsze, kiedy ludzie musieli dzwonić, żeby z tobą porozmawiać? Można było przynajmniej wyczuć niechęć w ich głosie.
– O tak – prycha Corinne. – I godzinami siedzieć w domu przy telefonie, czekając, aż zadzwonią.
– Och, te wieczory, które spędziłam…
– …sprawdzając, czy nadal jest sygnał w słuchawce…
– …a potem szybko ją odkładając, na wypadek gdyby akurat w tej chwili dzwonił.
Ellie słucha śmiechu przyjaciół, dostrzegając prawdę w ich żartach, a jakaś mała cząstka niej nadal czeka, aż zaświeci się ekranik, sygnalizując nowe połączenie. Połączenie, na które biorąc pod uwagę późną porę i to, że John woli nie dzwonić z domu, raczej nie ma co liczyć.
Douglas odprowadza ją do domu. Tylko on z całej czwórki mieszka z partnerką, ale Lena, jego dziewczyna, jest szychą PR w branży technologicznej i często siedzi w pracy do dziesiątej albo i jedenastej wieczorem. Lena nie ma nic przeciwko temu, żeby jej chłopak spotykał się z dawnymi przyjaciółkami – kilka razy przyszła razem z nim, ale trudno się przebić przez mur starych dowcipów i czytelnych tylko dla nich aluzji, które uzbierały się w ciągu półtorej dekady przyjaźni. Przeważnie puszcza go zatem samego.
– A co u ciebie, duży chłopcze? – Ellie trąca go łokciem, kiedy omijają porzucony na chodniku wózek na zakupy. – Nie opowiadałeś nic o sobie. Chyba że wszystko mnie ominęło.
– U mnie nic nowego – mówi z wahaniem Douglas. Wkłada ręce do kieszeni. – Nie, właściwie to nie do końca. Ehm… Lena chce mieć dziecko.
Ellie spogląda na niego.
– O rany.
– Ja też tego chcę – dodaje pospiesznie Douglas. – Rozmawiamy o tym od wieków, ale ostatnio doszliśmy do wniosku, że nigdy nie będzie dobrego momentu, więc równie dobrze możemy się do tego zabrać już teraz.
– Ale z was romantycy.
– No i… chyba nawet się z tego cieszę, naprawdę. Lena będzie pracowała, a ja zajmę się dzieckiem. Zakładając, że, no wiesz, wszystko potoczy się zgodnie z planem i…
Ellie stara się zachować neutralny ton.
– I właśnie tego pragniesz?
– No. I tak nie lubię swojej pracy. Nie lubię jej od lat. Lena zarabia fortunę. Chyba będzie całkiem fajnie łazić sobie całymi dniami z dzieckiem.
– Rodzicielstwo to trochę więcej niż łażenie… – zaczyna Ellie.
– Wiem. Uważaj… na chodniku. – Douglas delikatnie odsuwa ją od przeszkody. – Ale jestem na to gotowy. Nie muszę co wieczór siedzieć w pubie. Chcę przejść do następnego etapu. To wcale nie znaczy, że nie lubię się z wami spotykać, ale czasami naprawdę się zastanawiam, czy nie powinniśmy… no wiesz… trochę dorosnąć.
– O nie! – Ellie łapie go za ramię. – Przeszedłeś na ciemną stronę.
– Cóż, mam inne podejście do pracy niż ty. Dla ciebie praca jest wszystkim, prawda?
– Prawie wszystkim – przyznaje Ellie.
W milczeniu mijają dwie przecznice, słuchając syren w oddali, trzaskania drzwi samochodowych i stłumionych kłótni mieszkańców miasta. Ellie uwielbia tę część wieczoru: pokrzepiła się przyjaźnią, chwilowo wyzbyła się wątpliwości związanych z resztą jej życia. Ma za sobą udany wieczór w pubie, właśnie wraca do przytulnego mieszkania. Jest zdrowa. Ma kartę kredytową z mnóstwem niewykorzystanych środków, plany na weekend i jako jedyna spośród wszystkich przyjaciół nie znalazła jeszcze u siebie siwego włosa. Życie jest przyjemne.
– Myślisz o niej czasami? – pyta Douglas.
– O kim?
– O żonie Johna. Myślisz, że ona wie?
Na wzmiankę o żonie szczęście Ellie przygasa.
– Nie wiem. – Douglas milczy, więc Ellie dodaje: – Na jej miejscu na pewno bym się domyśliła. On mówi, że bardziej interesują ją dzieci niż mąż. Czasami sobie tłumaczę, że może nawet jest jej trochę na rękę, że nie musi się nim przejmować. No wiesz, starać się, żeby był zadowolony.
– To się nazywa myślenie życzeniowe.
– Być może. Ale jeśli mam być zupełnie szczera, odpowiedź brzmi: nie. Nie myślę o niej i nie mam poczucia winy. Bo wątpię, żeby coś takiego mogło się stać, gdyby byli ze sobą szczęśliwi albo… no wiesz… gdyby łączyła ich prawdziwa więź.
– Wy, kobiety, macie kompletnie chybione wyobrażenie na temat mężczyzn.
– Myślisz, że jest z nią szczęśliwy? – Ellie w skupieniu przypatruje się jego twarzy.
– Nie mam pojęcia. Po prostu wcale nie musi być nieszczęśliwy z żoną, żeby z tobą sypiać.
Atmosfera trochę się zmienia i być może właśnie dlatego Ellie puszcza ramię Douglasa i poprawia apaszkę.
– Myślisz, że jestem złym człowiekiem – mówi. – Albo że on jest złym człowiekiem.
Wreszcie ktoś poruszył ten temat. Fakt, że zrobił to Douglas, najmniej skłonny z grona jej przyjaciół do osądzania innych, naprawdę ją boli.
– Nikogo nie uważam za złego człowieka. Po prostu myślę o Lenie, o tym, ile by dla niej znaczyło urodzenie mojego dziecka, i że miałbym posuwać inną kobietę tylko dlatego, że ona postanowiła poświęcić temu dziecku uwagę, która moim zdaniem należała się mnie…
– Więc jednak uważasz go za złego człowieka.
Douglas kręci głową.
– Po prostu… – Zatrzymuje się i spogląda na nocne niebo. Odpowiada dopiero po chwili. – Ellie, myślę, że powinnaś być ostrożna. Te wszystkie próby rozszyfrowania, co on ma na myśli, czego chce, to zwyczajnie popieprzone. Marnujesz czas. Z mojej perspektywy takie sprawy wyglądają dość prosto. Ktoś ci się podoba, ty się komuś podobasz, zaczynacie ze sobą chodzić i to w zasadzie tyle.
– Doug, żyjesz w fajnym wszechświecie. Szkoda, że nie przypomina prawdziwego.
– Okej, zmieńmy temat. Niepotrzebnie rozmawiamy o tym po kilku drinkach.
– Nie. – W jej głosie pobrzmiewa ostrzejsza nuta. – _In vino veritas_ i tak dalej. Wszystko w porządku. Przynajmniej wiem, co o tym myślisz. Dalej pójdę już sama. Pozdrów ode mnie Lenę.
Dwie ostatnie przecznice dzielące ją od domu pokonuje biegiem, nie odwracając się, żeby spojrzeć na starego przyjaciela, którego zostawiła za sobą.
Redakcja „Nation” pakuje się pudło po pudle przed przeprowadzką do nowej siedziby z przeszklonym frontem przy eleganckim odwodnionym nabrzeżu we wschodniej części miasta. Z każdym tygodniem w środku ubywa przedmiotów: tam, gdzie kiedyś piętrzyły się sterty komunikatów prasowych, teczek i zarchiwizowanych wycinków, teraz są puste biurka i zaskakująco lśniące połacie laminowanej powierzchni wystawione na jaskrawy blask świetlówek. Jak na wykopaliskach archeologicznych wydobyto pamiątki po opisanych dawniej historiach, chorągiewki z królewskich jubileuszy, powgniatane metalowe hełmy z dawnych wojen i oprawione w ramki dyplomy towarzyszące dawno zapomnianym nagrodom. Pęki kabli leżą odsłonięte, zerwano kawałki wykładziny, a w suficie zieją wielkie dziury skłaniające ekspertów od bezpieczeństwa i higieny pracy do histerycznych wizyt oraz przyciągające niezliczonych ludzi z podkładkami z klipsem. Działy reklamy, ogłoszeń drobnych i sportu już się przeniosły na Compass Quay. Dodatek weekendowy, biznes i finanse szykują się do przeprowadzki w najbliższych tygodniach. Dział reportażu, w którym pracuje Ellie, przeniesie się w następnej kolejności razem z działem bieżących informacji, wykonując starannie zaplanowany manewr, dzięki któremu sobotnie wydanie wydobędzie się ze starej siedziby przy Turner Street, ale poniedziałkowe, jak za sprawą czarów, wyskoczy już z nowego adresu.
Budynek, który był dla gazety domem przez blisko sto lat, nie jest już – by użyć tego mało urodziwego określenia – zdatny do użytku. Według kierownictwa nie odzwierciedla dynamicznej, nowoczesnej natury współczesnego dziennikarstwa. Zbyt wiele w nim kryjówek, zauważają z sarkazmem pismaki odrywane od swoich stanowisk niczym czaszołki uparcie uczepione dziurawego kadłuba.
– Powinniśmy to uczcić – mówi Melissa, szefowa działu reportażu, która siedzi w prawie całkiem opróżnionym biurze redaktora. Ma na sobie jedwabną bordową sukienkę. Ellie wyglądałaby w czymś takim jak w koszuli nocnej swojej babci. Na Melissie sukienka prezentuje się jak wyzywający produkt _haute couture_.
– Przeprowadzkę? – Ellie zerka na swoją komórkę, ściszoną i położoną obok. Otaczający ją redaktorzy działu reportażu milczą, trzymając notesy na kolanach.
– Tak. Niedawno rozmawiałam z jednym z pracowników archiwum. Mówi, że istnieje mnóstwo starych teczek, do których od lat nikt nie zaglądał. Chcę materiału na temat artykułów dla kobiet sprzed pięćdziesięciu lat. Tekstu o tym, jak zmieniają się postawy, moda, troski kobiet. Jedno studium przypadku obok drugiego, na sąsiednich stronach, dawniej i teraz. – Melissa otwiera teczkę i wyjmuje kilka kserówek w formacie A3. Mówi ze swobodną pewnością siebie, właściwą komuś, kto przywykł do tego, że go słuchają. – Oto przykład z naszych stron poradnikowych: „Co, na litość boską, mogę zrobić, żeby moja żona ładniej się ubierała i dbała o swój wygląd? Zarabiam tysiąc pięćset funtów rocznie i zaczynam robić karierę w handlu. Bardzo często dostaję zaproszenia od klientów, ale od kilku tygodni jestem zmuszony się wykręcać, bo moja żona, mówiąc wprost, wygląda fatalnie”.
W pomieszczeniu rozlega się stłumiony śmiech.
– „Próbowałem delikatnie zwrócić jej uwagę. Twierdzi, że moda, biżuteria i makijaż jej nie obchodzą. Szczerze mówiąc, nie wygląda jak żona człowieka sukcesu, którą chciałbym, żeby była”.
Kiedyś John napomknął Ellie, że po urodzeniu dzieci jego żona przestała dbać o wygląd. Potem natychmiast zmienił temat i nigdy więcej o tym nie wspominał, jakby poczuł, że to, co powiedział, było większą zdradą niż sypianie z inną kobietą. Ellie miała do niego żal o tę odrobinę dżentelmeńskiej lojalności, ale jednocześnie trochę go za nią podziwiała.
Utkwiło jej to jednak w pamięci. Wyobrażała sobie jego żonę: rozmemłaną w poplamionej koszuli nocnej, tulącą niemowlę i robiącą mężowi wyrzuty za jakieś rzekome przewinienie. Miała ochotę mu powiedzieć, że sama nigdy by go tak nie traktowała.
– Można by przekazać te pytania jakiejś współczesnej redaktorce rubryki porad osobistych. – Rupert, redaktor dodatku weekendowego, pochyla się, żeby spojrzeć na pozostałe kserówki.
– Nie jestem pewna, czy to konieczne. Posłuchajcie odpowiedzi: „Możliwe, że twojej żonie nie przyszło do głowy, że powinna być twoją ozdobą. Być może, o ile w ogóle się nad tym zastanawiała, doszła do wniosku, że skoro jest zamężna, bezpieczna i szczęśliwa, to nie musi się wysilać”.
– Aha – odzywa się Rupert. – Bezbrzeżny spokój małżeńskiego łoża.
– „Z moich obserwacji wynika, że podobny proces zachodzi wyjątkowo szybko zarówno wśród dziewcząt, które się zakochują, jak i wśród kobiet zanurzonych w przytulnej atmosferze długoletniego małżeństwa. W jednej chwili są eleganckie jak świeżo położona farba, toczą bohaterski bój o talię, prostują szwy i skwapliwie skrapiają się perfumami. Aż nagle jakiś mężczyzna mówi »kocham cię« i tej zadbanej dziewczynie właściwie przestaje zależeć, zmienia się w kocmołucha. W szczęśliwą flejtuszkę”.
Biuro wypełnia się na chwilę uprzejmym, pełnym uznania śmiechem.
– Co wybieracie, dziewczyny? Bohaterski bój o talię czy los szczęśliwej flejtuszki?
– Chyba niedawno oglądałem film pod tym tytułem – mówi Rupert. Uśmiech zastyga mu na twarzy, gdy uświadamia sobie, że wokół zapadła cisza.
– Z takim materiałem można dużo zrobić. – Melissa wykonuje gest w stronę teczki. – Ellie, mogłabyś trochę poszperać dziś po południu? Sprawdź, co jeszcze uda się znaleźć. Interesuje nas okres sprzed czterdziestu, pięćdziesięciu lat. Setka byłaby zbyt odległa. Naczelny chciałby, żebyśmy uczcili w ten sposób przeprowadzkę i zatrzymali dotychczasowych czytelników.
– Mam przeszukać archiwum?
– To jakiś problem?
Nie dla kogoś, kto lubi siedzieć w ciemnej piwnicy pełnej pleśniejącego papieru strzeżonego przez aspołecznych panów o stalinowskich umysłach, którzy od trzydziestu lat prawdopodobnie nie wychodzili na słońce.
– Żaden problem – odpowiada wesoło Ellie. – Na pewno coś znajdę.
– Jeśli chcesz, weź do pomocy paru stażystów. Słyszałam, że chowają się w szafie działu mody.
Ellie nie zauważa złośliwej satysfakcji, która przez chwilę maluje się na twarzy szefowej na myśl o skierowaniu najnowszych kiepskich naśladowców Anny Wintour w głębokie trzewia gazety. Pochłania ją coś innego. Niech to szlag, myśli. Pod ziemią nie ma zasięgu.
– A tak na marginesie, Ellie, gdzie byłaś dzisiaj rano?
– Słucham?
– Dzisiaj rano. Chciałam, żebyś zmieniła ten artykuł o dzieciach w żałobie. No więc słucham. Nikt nie wiedział, gdzie jesteś.
– Robiłam wywiad w terenie.
– Z kim?
Ellie myśli, że znawca języka ciała od razu zinterpretowałby sztuczny uśmiech Melissy jako grymas niezadowolenia.
– Z prawnikiem. Sygnalistą. Liczyłam, że dowiem się czegoś na temat seksizmu w parlamencie. – Słowa wydobywają się z jej ust, zanim zdąży pomyśleć.
– Seksizm na szczytach władzy. Trudno to uznać za przełomowe odkrycie. Jutro postaraj się być przy swoim biurku o właściwej porze. Wątpliwe wywiady przeprowadzaj w wolnym czasie. Dobrze?
– Tak.
– Wspaniale. Chcę rozkładówkę do pierwszego numeru z Compass Quay. Czegoś w rodzaju _plus ça change. –_ Zapisuje coś w notesie oprawionym w skórę. – Troski, reklamy, problemy… Podrzuć mi kilka stron dziś po południu i zobaczymy, co z tego będzie.
– Załatwione.
Wychodząc z biura w ślad za innymi dziennikarzami, Ellie uśmiecha się najweselej i najprofesjonalniej ze wszystkich.
Dzisiejszy dzień upłynął mi we współczesnym odpowiedniku czyśćca – pisze, przerywając na chwilę, żeby upić łyk wina. – W archiwum gazety. Człowiek zaczyna się tam cieszyć, że na co dzień tylko wymyśla nowe artykuły.
Przesłał jej wiadomość ze swojej skrzynki hotmailowej. Podpisuje się nickiem Pióroposuwacz. Oboje z tego żartują. Ellie podkurcza nogi i z utęsknieniem czeka na sygnał obwieszczający nadejście jego odpowiedzi.
Straszna z ciebie poganka. Uwielbiam archiwa – ukazuje się tekst na ekranie. – Przypomnij mi, żebym na następną gorącą randkę zabrał cię do British Newspaper Library.
Ellie się uśmiecha.
Ty to umiesz zapewnić dziewczynie rozrywkę.
Staram się, jak mogę.
Jedyny archiwista z ludzką twarzą dał mi wielką stertę luźnych kartek. Trudno to uznać za ekscytującą lekturę przed snem.
Z obawy, że zabrzmi to sarkastycznie, dodaje uśmiechniętą buźkę, a potem klnie, przypominając sobie, że kiedyś John opublikował w „Literary Review” esej o tym, że uśmiechnięta buźka reprezentuje wszystkie wady współczesnej komunikacji.
To była ironiczna uśmiechnięta buźka – dodaje, przygryzając knykcie.
Zaczekaj. Telefon.
Obraz na ekranie nieruchomieje.
Telefon. Żona? Jest w hotelu w Dublinie. Napisał, że ma widok na wodę. Byłabyś zachwycona. Co niby miała odpisać? Więc następnym razem zabierz mnie ze sobą? Zbyt roszczeniowe. Z pewnością? Brzmiałoby to wręcz sarkastycznie. Tak – odpisała wreszcie, wydając z siebie przeciągłe, nieusłyszane westchnienie.
Przyjaciele mówią, że to wszystko jej wina. Tym razem wyjątkowo jest zmuszona przyznać im rację.
Poznała go na festiwalu książkowym w Suffolk. Wysłano ją tam, żeby przeprowadziła wywiad z pewnym autorem thrillerów, który zbił fortunę, gdy porzucił ambitniejsze gatunki literackie. Nazywał się John Armour, a jego bohater, Dan Hobson, to niemal kreskówkowy amalgamat staromodnych męskich cech. Wywiad przeprowadziła podczas lunchu, spodziewając się dość emocjonalnej obrony gatunku i być może kilku skarg na branżę wydawniczą – wywiady z pisarzami zawsze wydawały jej się dość nużące. Spodziewała się brzuchatego faceta w średnim wieku, kluchowatego po latach spędzonych przy biurku. Wysoki, opalony mężczyzna, który wstał, żeby uścisnąć jej dłoń, był jednak szczupły i piegowaty, przypominał strzaskanego słońcem rolnika z RPA. Okazał się zabawny, czarujący, autoironiczny i uważny. Skierował rozmowę w jej stronę, zadawał osobiste pytania, a potem przedstawił jej swoje teorie na temat pochodzenia języka i wyznał, że jego zdaniem komunikacja przekształca się w coś niebezpiecznie miałkiego i brzydkiego.
Gdy podano kawę, uświadomiła sobie, że od blisko czterdziestu minut nie zbliżyła długopisu do kartki.
– Ale czy nie uwielbiasz brzmienia języków? – spytała, gdy wyszli z restauracji i skierowali się z powrotem w stronę festiwalu. Był koniec roku i zimowe słońce zaszło za niskie zabudowania przy spokojnej głównej ulicy. Za dużo wypiła, dotarła do punktu, w którym jej usta bezczelnie wyrywały się do przodu, zanim zrozumiała, co powinna powiedzieć. Nie miała ochoty wychodzić z restauracji.
– Których konkretnie?
– Hiszpańskiego. A zwłaszcza włoskiego. Jestem pewna, że właśnie dlatego uwielbiam włoską operę i nie mogę ścierpieć niemieckiej. Te wszystkie twarde, gardłowe dźwięki. – Zastanowił się nad tym, a jego milczenie zbiło ją z tropu. – Wiem, że to okropnie niemodne – zaczęła się jąkać – ale kocham Pucciniego. Uwielbiam te intensywne emocje. Uwielbiam drżące „r”, staccato słów… – urwała, słysząc, jak niedorzecznie i pretensjonalnie to brzmi.
Zatrzymał się przed drzwiami, obejrzał się przez ramię, a potem popatrzył na nią.
– Nie lubię opery.
Mówiąc to, spoglądał jej prosto w oczy. Jakby rzucał wyzwanie. Poczuła, jak głęboko w jej żołądku coś pęka. O Boże, pomyślała.
– Ellie – powiedział prawie minutę później. Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu. – Ellie, przed powrotem na festiwal muszę coś zabrać z hotelu. Pójdziesz ze mną?
Rzucili się na siebie, jeszcze zanim zamknął drzwi do pokoju. Ich ciała się połączyły, usta zwarły w łapczywym pocałunku, a ręce wykonywały naglący, gorączkowy układ choreograficzny rozbierania się.
Potem Ellie wspominała swoje zachowanie i zdumiewało ją ono jak jakieś oglądane z daleka odchylenie od normy. Odgrywała je w myślach setki razy, odzierając ze znaczenia, z silnych emocji, zostawiając jedynie szczegóły. Swoją bieliznę, codzienną, niestosowną, rzuconą na deskę do prasowania; to, że potem chichotali jak szaleni na podłodze, leżąc pod wzorzystą hotelową narzutą ze sztucznego materiału; to, że po południu wesoło i z niestosownym uroczym uśmiechem oddał klucz recepcjonistce.
Zadzwonił dwa dni później, gdy euforyczny szok wywołany tym zdarzeniem przechodził już w coś bardziej rozczarowującego.
– Wiesz, że jestem żonaty – powiedział. – Czytałaś o mnie.
Wyguglałam wszystko, co można znaleźć na twój temat w internecie, odrzekła w myślach.
– Nigdy wcześniej nie byłem… niewierny. Nadal nie potrafię do końca wyartykułować, co się stało.
– Ja winię za to quiche – wtrąciła, krzywiąc się.
– Ellie Haworth, masz na mnie zły wpływ. Od czterdziestu ośmiu godzin nie napisałem ani słowa. – Zamilkł. – Przez ciebie zapominam, co chcę powiedzieć.
No to przepadłam, pomyślała, bo już gdy poczuła na sobie ciężar jego ciała, jego usta na swoich, wiedziała – mimo wszystkiego, co zawsze powtarzała przyjaciółkom na temat żonatych mężczyzn, mimo wszystkiego, w co kiedykolwiek wierzyła – że po tym, co między nimi zaszło, wystarczy najdrobniejszy gest z jego strony, żeby straciła głowę.
Minął rok, a nawet nie zaczęła myśleć o tym, żeby tę głowę odzyskać.
John wraca na łącza prawie czterdzieści pięć minut później. W tym czasie zdążyła odejść od komputera, zrobić sobie kolejnego drinka, pokręcić się po mieszkaniu, obejrzeć swoją cerę w lustrze w łazience, a potem zebrać porozrzucane skarpetki i wrzucić je do kosza na brudną bieliznę. Na dźwięk przychodzącej wiadomości rzuca się z powrotem na fotel.
Wybacz. Nie wiedziałem, że to tyle potrwa. Mam nadzieję, że pogadamy jutro.
Żadnych rozmów przez komórkę, zaznaczył. Przysyłali mu do domu szczegółowe billingi.
Jesteś teraz w hotelu? – pisze pospiesznie Ellie. – Mogłabym zadzwonić do pokoju.
Słowo mówione jest luksusem, rzadkością. Ale Boże, po prostu musiała usłyszeć jego głos.
Idę na kolację, moja piękna. Wybacz – już jestem spóźniony. Do miłego X.
I zniknął.
Ellie wpatruje się w ciemny ekran. John pewnie właśnie kroczy przez hotelowy hol, oczarowując personel recepcji, wsiada do samochodu przysłanego przez organizatorów festiwalu. Wieczorem przy kolacji wygłosi błyskotliwą, spontaniczną mowę, a potem jak zwykle będzie dowcipny i trochę melancholijny wśród tych, którzy mieli wystarczająco dużo szczęścia, żeby usiąść przy tym samym stoliku co on. Będzie żył pełnią życia, podczas gdy ona trwa w wiecznym zawieszeniu.
Co ona wyrabia, do cholery?
– Co ja wyrabiam, do cholery? – pyta Ellie na głos, wylogowując się z konta. Wykrzykuje swoją frustrację w stronę sufitu sypialni i opada na olbrzymie puste łóżko. Nie może zadzwonić do przyjaciół: znosili takie rozmowy zbyt wiele razy, a poza tym wie, jak brzmiałaby ich ocena, jedyna słuszna ocena. Zabolało ją to, co usłyszała od Douga. Ale każdemu z nich powiedziałaby dokładnie to samo.
Siada na kanapie, włącza telewizor. W końcu spogląda na leżącą z boku stertę kartek, z wysiłkiem kładzie ją sobie na kolanach i przeklina Melissę. Archiwista powiedział, że to zbieranina różności, wycinki bez daty, nieprzyporządkowane do żadnej konkretnej kategorii. „Nie miałem czasu ich wszystkich przejrzeć. Trafia do nas mnóstwo takich stert”. Był tam jedynym pracownikiem przed pięćdziesiątką. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego nigdy wcześniej go nie zauważyła.
„Niech pani to przejrzy, może coś się przyda”. – Pochylił się konspiracyjnie. „A wszystko, co nie będzie pani potrzebne, proszę po prostu wyrzucić. Tylko niech pani o tym nie wspomina szefowi. W obecnej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na przeglądanie każdej kartki”.
Szybko staje się jasne dlaczego: w stercie znajduje się kilka recenzji teatralnych, lista pasażerów jakiegoś wycieczkowca, karty dań z odświętnych redakcyjnych kolacji. Ellie przerzuca je, raz po raz spoglądając na telewizor. Nie znajduje wielu materiałów mogących zainteresować Melissę.
Właśnie przegląda zawartość podniszczonej teczki przypominającej dokumenty medyczne. Zauważa mimochodem, że chodzi o choroby płuc. To coś związanego z górnictwem. Już ma wyrzucić wszystko do kosza, gdy jej spojrzenie pada na błękitny róg kartki. Wyjmuje go, trzymając między palcem wskazującym a kciukiem, i okazuje się, że to odręcznie zaadresowana koperta. Ktoś ją otworzył, a w środku znajduje się list z 4 października 1960 roku.
Moja Najdroższa i Jedyna Miłości,
mówiłem szczerze. Doszedłem do wniosku, że jedynym wyjściem z naszej sytuacji jest podjęcie przez któreś z nas odważnej decyzji.
Nie jestem taki silny jak Ty. Kiedy Cię poznałem, myślałem, że jesteś bezbronną kruszyną, którą powinienem chronić. Teraz wiem, że bardzo się co do nas pomyliłem. To Ty jesteś silna, Ty potrafisz wytrzymać w świecie, który dał nam szansę na wielką miłość i pogodzić się z tym, że nigdy tej miłości nie zaznamy.
Proszę, żebyś nie potępiała mnie za moją słabość. Będę mógł to wytrzymać jedynie gdzieś, gdzie nigdy Cię nie zobaczę, gdzie nie będzie mnie prześladowało niebezpieczeństwo ujrzenia Cię razem z nim. Muszę być gdzieś, gdzie okoliczności będą wymazywały Cię z moich myśli minuta po minucie, godzina po godzinie. Tutaj to niemożliwe.
Zamierzam przyjąć tę posadę. W piątek kwadrans po siódmej wieczorem będę na czwartym peronie na Paddington i nic na świecie nie uszczęśliwiłoby mnie bardziej, niż gdybyś znalazła odwagę, by wyjechać razem ze mną.
Jeśli się nie zjawisz, będę wiedział, że cokolwiek do siebie czujemy, to za mało. Nie będę miał do Ciebie pretensji, Kochana. Wiem, że przez ostatnie tygodnie żyłaś w nieznośnym stresie, i sam dotkliwie odczuwam jego ciężar. Nie zniósłbym myśli, że mógłbym Cię unieszczęśliwić.
Będę czekał na peronie od za kwadrans siódma. Wiedz, że moje serce i moje nadzieje spoczywają w Twoich rękach.
Twój
B.
Ellie czyta list po raz drugi i czuje, że z jakiegoś niewyjaśnionego powodu jej oczy wypełniają się łzami. Nie jest w stanie oderwać wzroku od dużych, zaokrąglonych liter, bezpośredniość tych słów dopada ją ponad czterdzieści lat po tym, jak je schowano. Odwraca kartkę, szuka jakichś wskazówek na kopercie. Dostarczono ją na adres skrzynki pocztowej numer trzynaście w Londynie. Nie wiadomo, kto jest nadawcą. Co zrobiłaś, skrzynko pocztowa numer trzynaście?, pyta Ellie w myślach.
Potem wstaje, ostrożnie wkłada list z powrotem do koperty i podchodzi do komputera. Otwiera okno poczty i klika „odśwież”. Od czasu wiadomości, którą dostała za piętnaście ósma, nic więcej nie przyszło.
Idę na kolację, moja piękna. Wybacz – już jestem spóźniony. Do miłego X.Będę mógł to wytrzymać, jedynie gdzieś, gdzie nigdy Cię nie zobaczę, gdzie nie będzie mnie prześladowało niebezpieczeństwo ujrzenia Cię razem z nim. Muszę być gdzieś, gdzie okoliczności będą wymazywały Cię z moich myśli minuta po minucie, godzina po godzinie. Tutaj to niemożliwe.
Zamierzam przyjąć tę posadę. W piątek, kwadrans po siódmej wieczorem będę na czwartym peronie na Paddington i nic na świecie nie uszczęśliwiłoby mnie bardziej, niż gdybyś znalazła odwagę, by wyjechać razem ze mną.
Z listu mężczyzny do kobiety2
Moira Parker zobaczyła ponuro zaciśnięte zęby szefa, zdeterminowany krok, jakim przeszedł przez jej biuro do własnego, i pomyślała, że to chyba dobrze, że pan Arbuthnot, z którym był umówiony na wpół do trzeciej, jest już spóźniony. Najwyraźniej poprzednie spotkanie nie przebiegło dobrze.
Wstała, przygładzając spódnicę, i wzięła od niego płaszcz zmoczony deszczem podczas krótkiej drogi z samochodu do biura. Umieściła jego parasol w stojaku, a następnie poświęciła nieco dłuższą chwilę niż zwykle, by odwiesić płaszcz na haczyk. Pracowała u niego już wystarczająco długo, by wiedzieć, kiedy potrzebuje odrobiny samotności.
Nalała mu filiżankę herbaty – po południu zawsze pił herbatę, a rano dwie filiżanki kawy – pozbierała swoje dokumenty z wprawą zrodzoną z lat praktyki, a następnie zapukała do jego drzwi i weszła.
– Przypuszczam, że pan Arbuthnot utknął w korku. Ponoć stanął cały ruch na Marylebone Road.
Czytał listy, które wcześniej położyła mu na biurku do podpisu. Wyraźnie zadowolony, wyjął pióro z kieszeni na piersi i złożył autografy krótkimi, gwałtownymi pociągnięciami. Postawiła herbatę na biurku i dodała listy
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.