Ostatni lot admirała - ebook
Isoroku Yamamoto opracował plan wyparcia sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych z regionu Pacyfiku. W ramach tego projektu opracował plan ataku na Pearl Harbor w grudniu 1941 roku. Jego wiedza i umiejętności, dzięki którym Japończycy odnosili błyskawiczne sukcesy na Dalekim Wschodzie, budziły niepokój Amerykanów. Gdy nadarzyła się okazja, zdecydowali się wyeliminować zdolnego admirała, wiedząc ze jego śmierć będzie wielkim ciosem dla prowadzącej wojnę Japonii. W książce przedstawiono kulisy tej skomplikowanej operacji.
| Kategoria: | Historia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-11-18090-1 |
| Rozmiar pliku: | 1 022 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wrzesień 1941 r. Od dwóch lat w Europie szaleje wojna, rozpoczęta agresją hitlerowskich Niemiec na osamotnioną Polskę. Następnie działania wojenne przeniosły się na zachód, a od dwóch miesięcy trwał już najazd na Związek Radziecki, który prowadził ciężkie walki obronne.
Tokijska rezydencja premiera Japonii księcia Konoe, do której przybył zaprzyjaźniony z nim admirał Isoroku Yamamoto, wydawała się w tamtych dramatycznych miesiącach cichą oazą, gdzie czas jakby zatrzymał się w miejscu. Położony w przestronnym parku, pośród subtropikalnej zieleni, biały pałacyk robił wrażenie nierealnego. Kontrastował z rozgardiaszem przeciągających ulicami Tokio tłumów, których burzliwe demonstracje, podsycane przez stronnictwo wojny, przybierały już w tym czasie formę zaślepionej, zbiorowej ekstazy.
Książę Konoe, nawet w domowym zaciszu w nienagannie skrojonym smokingu i muszce, z przystrzyżonym z angielska wąsem na urodziwej twarzy, upodabniającym go do arbitra elegancji z przeciwnej strony globu, brytyjskiego ministra Edena, z powagą przyglądał się przyniesionej przez Yamamoto i rozłożonej na niskim stole mapie. Rozmowa dotyczyła sprawy najwyższej wagi – zachowania przez Japonię neutralności i pokoju albo też przystąpienia do wojny. Premier już od dawna miał w tej kwestii skrystalizowany pogląd.
– Cesarstwo nie powinno jeszcze w tej chwili angażować się bez reszty po stronie państw osi – mówił spokojnym, nieco monotonnym głosem, zbliżając od czasu do czasu do ust koronkową chusteczkę. Od paru dni trapił go jakiś męczący kaszel. – Polityka neutralności – kontynuował premier – pozwoliłaby zachować rolę języczka u wagi. W odpowiednim momencie wyzyskamy osłabienie obu przeciwników na potęgę i chwałę Nipponu. Głosimy hasła „Azji dla Azjatów” i „Azjatyckiej Strefy Rozkwitu”, które nie są tylko czczymi frazesami. Przyjdzie czas, a poruszymy miliony Azjatów. Obrócimy ich całą nienawiść przeciwko białym, zamorskim diabłom. Teraz jednak mamy jeszcze przed sobą wojnę z Chinami. Ich małoduszni, nieudolni przywódcy, popierani przez obce państwa, a tym bardziej ciemne masy kulisów, nie dadzą się pozyskać dla naszych wspaniałych idei. Dopiero gdy narzucimy im nasz nowy ład i porządek, będziemy mogli wyzyskać ten niewyczerpany rezerwuar energii. Ale czy zdołam o tym przekonać dowódców armii? Przecież militarne sukcesy w Chinach zupełnie odebrały im zdolność myślenia i chcą już w tej chwili rozszerzyć wojnę na inne teatry działania. Jestem niestety, bezsilny, a i sam cesarz ulega ich wpływom.
– Mogę więc stąd wysnuć tylko jeden logiczny wniosek. Czy pan także uważa, iż wojna jest w tej sytuacji nieunikniona? – spytał Yamamoto.
Konoe nie odpowiedział. Uniósł się z fotela i sięgnął po leżący na półce tom poezji cesarza Meiji, z którym się nie rozstawał. Wertował kartki, jak gdyby miał nadzieję znaleźć w nim odpowiedź na pytanie, jakie będą dalsze losy Japonii.
– Jeżeli mimo wszystko będę musiał walczyć – w głosie Yamamoto zabrzmiały teraz chrapliwe, ostro artykułowane dźwięki – to muszę pokonać przeciwnika w ciągu sześciu miesięcy. Najwyżej… w ciągu jednego roku. Nie mógłbym wziąć na siebie odpowiedzialności dwuletniej wojny z Ameryką. Jestem nadal przeciwko pochopnemu wiązaniu się z Niemcami i Włochami, ale już chyba jest za późno…
Yamamoto pożegnał premiera ceremonialnym ukłonem i skierował się ku wyjściu. Oczekujący przed pałacową bramą wojskowy „łazik” odwiózł go do portu, gdzie stał na redzie jego okręt flagowy „Yamato”. Przebywał na nim już od kilku miesięcy, z rzadka tylko schodząc na ląd.
Kim w istocie był ów admirał, wiernie służący japońskiemu imperializmowi, otoczony w kraju przywiązaniem i czcią niemalże równymi tym, jakie okazywano „boskiemu” cesarzowi, a znienawidzony przez przeciwników?
Jak doszedł do jednej z kluczowych pozycji w siłach zbrojnych i w państwie, które przez kilkanaście lat, bo już od 1931 r. aż do bezwarunkowej kapitulacji w sierpniu 1945 r. prowadziło politykę podbojów, ekspansji, okrutnego terroru i wyzysku na okupowanych przez siebie rozległych terytoriach azjatyckiego kontynentu?
4 kwietnia 1884 r. w małej japońskiej wiosce o długiej nazwie Kushigun Sonshomura urodził się chłopiec. Jego ojciec, miejscowy nauczyciel Sadakichi Takano, nie uważał widocznie tego wydarzenia za szczególnie ważne, gdyż dopiero po kilku tygodniach odnotował datę urodzin piątego syna (a szóstego dziecka) w swym starannie prowadzonym dzienniku. „Ukończyłem akurat w tym dniu 56 lat, więc nazwijcie go Pięćdziesiąt Sześć” – zapisał krótko. W ten sposób późniejszy naczelny dowódca japońskiej floty otrzymał imię „Isoroku”, co w jego ojczystym języku znaczyło „56”.
Dopiero gdy chłopiec podrósł, zaczęto mu poświęcać więcej uwagi. Jako najmłodszy, stał się oczkiem w głowie rodziny. Rozmiłowany w historii ojciec opowiadał mu dzieje ich rodu – Echigo, należącego do starożytnego klanu samurajów. Przodkowie Isoroku nie byli pokornymi wasalami. Na skutek konfliktów z cesarzem Meiji wielu z nich straciło życie i majątki, zaś zawód jego ojca, wiejskiego nauczyciela, nie był ani szanowany, ani intratny. Dom Isoroku był najlichszy w całej okolicy, a matka musiała prząść, tkać i barwić płótno, aby pomóc w utrzymaniu wielodzietnej rodziny. Nawet zimą dzieci biegały w ufarbowanych na niebiesko cienkich kimonach i sandałach ze słomy.
W parę lat po przyjściu na świat najmłodszego dziecka Sadakichi Takano przeniósł się z rodziną do Nagaoka – niewielkiej osady portowej na zachodnim wybrzeżu. Kiedy w miasteczku założono szkołę średnią, rodzice dwunastoletniego wówczas Isoroku, odejmując sobie od ust, posłali do niej syna. Wtedy właśnie chłopiec po raz pierwszy zobaczył białego człowieka – był nim amerykański misjonarz, który uczył języka angielskiego.
W wyspiarskiej Japonii znaczna część, jeżeli nie większość, ludności już za młodu zawiera znajomość z morzem. Podobnie było z Isoroku, który wyprawiał się z rybakami na połowy makreli, ośmiornic czy ryb mieczy.
Już w szkole zetknął się z wojskiem – ćwiczono z uczniami długie marsze i podchody, stosując zasadę: im gorsza pogoda, tym dłuższy marsz. Największą zaś radość sprawiały Isoroku i jego kolegom manewry wojsk przyjeżdżających tu co roku z głębi kraju na ćwiczenia poligonowe.
Również co roku przeprowadzano w szkołach średnich wielkie „manewry” uczniów. Uczestniczyła w nich cała młodzież męska okręgu nadmorskiego, którą dzielono na „dywizje”, „pułki” itd. Ćwiczeniami kierowali zawodowi oficerowie armii. Młodzi chłopcy otrzymywali stare karabiny maszynowe i ręczne, wysłużone działa polowe oraz sprzęt telefoniczny. Kopano transzeje, strzelano ślepą amunicją, ćwiczono walkę na bagnety. Isoroku zapalił się też do sportu i ćwiczeń lekkoatletycznych, które właśnie – jako amerykańskie „nowinki” – zaczęły się w Japonii rozpowszechniać.
Po ukończeniu 15 lat Isoroku postanowił wstąpić do szkoły marynarki wojennej. Kandydatów do niej poszukiwali podróżujący po całym kraju oficerowie cesarskiej floty.
Kiedy w II połowie XIX wieku Japonia zaczęła tworzyć flotę wojenną, państwom zachodnim nawet się nie śniło, aby mogła ona im kiedykolwiek zagrozić. Cesarska marynarka rozpoczęła swoją karierę, mając do dyspozycji jeden holenderski parowiec kołowy uzbrojony w sześć starych armat i jacht angielski z czterema działami na pokładzie. Później doszedł do nich zakupiony w Ameryce stary, słabo opancerzony okręt „Stonewall Jackson”. Stany Zjednoczone przyjęły też kilku Japończyków do akademii morskiej w Annapolis.
Pod koniec lat sześćdziesiątych inżynierowie francuscy pomogli Japończykom zbudować stocznię w Jokosuka (ok. 40 km od Jokohamy). Jednakże gwałtowna rozbudowa floty rozpoczęła się w kilka lat później, kiedy admirał Douglas i trzydziestu kilku brytyjskich specjalistów zorganizowało w Tokio akademię morską (przeniesioną następnie na wyspę Etajima, niedaleko Hiroszimy). Odtąd rozbudowie japońskiej floty nadawali ton Anglicy. Obyczaje angielskie stały się swego rodzaju snobizmem w japońskiej marynarce. Doszło do tego, że internat szkoły morskiej na wyspie Etajima wzniesiono według angielskiego wzoru. I to z cegieł… specjalnie sprowadzonych z Anglii,
Około 1900 r. japońska flota wojenna powiększała się w tempie, które ustępowało jedynie brytyjskiemu. W pierwszych latach XX w. liczyła już 76 okrętów wojennych, w tym wielki zespół pancerników.W AKADEMII MORSKIEJ
W tym właśnie czasie 15-letni Isoroku Sadakichi zdał konkursowy egzamin i rozpoczął trwające cztery lata studia w akademii morskiej Etajima. Warunki tam panujące można określić jako spartańskie: kadetom nie wolno było pić, palić, jeść słodyczy ani też spotykać się z dziewczętami.
Życie tych szkolonych w klasztornych warunkach chłopców miało być odtąd poświęcone wyłącznie służbie ku chwale boskiego cesarza i ojczyzny – Nipponu. Kadeci zawsze maszerowali – nawet z szatni na kort tenisowy, a salutowanie było tak rygorystyczne, że przerywano np. grę w tenisa, aby pozdrowić przechodzącego obok podoficera.
Latem każdy z kadetów codziennie spędzał trzy godziny na pływaniu. Na zakończenie pierwszego roku studiów urządzano _buntai_ – długodystansowe pływanie w szykach zwartych, całymi batalionami. Trzeba było przepłynąć kilka kilometrów, a oficerowie i podoficerowie na łodziach nadzorowali idealne równanie. Tych, którzy wyraźnie zaczynali tonąć, wyciągano na łodzie. Po każdym takim _buntai_ około dziesięciu procent elewów zwalniano z akademii ze względu na niedostateczną sprawność fizyczną.
Po trzech latach spędzonych w szkole elewi odbywali roczną praktykę na żaglowcach. Dewizą tego szkolenia było poznać przede wszystkim morze, a później nowoczesne okręty.
Myliłby się jednak ktoś, kto chciałby te wyjątkowo surowe metody szkolenia przypisać szczególnej mentalności Japończyków. Marynarka japońska przejęła je żywcem od swej mistrzyni i nauczycielki – brytyjskiej Royal Navy.
Isoroku, który z siódmą lokatą ukończył akademię i otrzymał patent oficerski, nie spodziewał się zapewne, że czeka go już niedługo jeszcze surowszy sprawdzian. Wojna z carską Rosją wisiała w tym czasie na włosku, a sztaby japońskiej armii lądowej i floty pracowały już na pełnych obrotach. Prawie dokładnie w 300 lat po fiasku pierwszej wielkiej inwazji na Koreę państwo „boskiego tenno” zdecydowało się na podjęcie kolejnej wyprawy na kontynent, tyle że na daleko większą skalę. Zresztą i państwa zachodnie świeciły w tym względzie przykładem: w ciągu całego XIX wieku triumfował rozbójniczy militaryzm. Rosły w potęgę imperia kolonialne Anglii, Francji, Holandii. Dołączyła do nich zjednoczona w 1871 r. przez Bismarcka Rzesza Niemiecka, wskutek „opóźnienia” w grabieży i podziale świata szczególnie agresywna. Teraz zaś pojawił się jeszcze jeden konkurent i pretendent do pozycji mocarstwa – prężny, fanatyczny, zdecydowany na wszystko. Rychło też pokazał swe pazury, uderzając w 1904 roku bez uprzedzenia na Rosję. Rosyjski okręt „Wariag”, bezpiecznie stojący w koreańskim porcie Czemulpo, został nagle zaatakowany przez okręty japońskiego admirała Uriu, które bezceremonialnie wtargnęły na koreańskie wody terytorialne. Dowódca „Wariaga” wezwał inne cudzoziemskie okręty do wspólnego przeciwstawienia się napastnikowi, jednakże dowódca amerykańskiego krążownika „Vicksburg”, zresztą zgodnie z projapońskim w tym czasie nastawieniem rządu Stanów Zjednoczonych, był przeciwny tej akcji. Okręty admirała Uriu zatopiły „Wariaga” i wysadziły desant na wybrzeżu Korei. Japończycy zrobili w ten sposób pierwszy krok na drodze do swych późniejszych podbojów w Azji. Terenem, na którym zderzyły się ze sobą dwa imperializmy: carskiej Rosji i państwa mikado, stała się Mandżuria. W lutym 1904 r. japońskie niszczyciele przypuściły zaskakujący, nocny atak na rosyjską bazę morską w Port Artur. Zatopiły jeden krążownik i uszkodziły trzy okręty liniowe. Dowodzący flotą japońską admirał Togo zablokował Port Artur, starając się sprowokować rosyjskie okręty do wyjścia w morze i przyjęcia bitwy.
Wtedy właśnie świeżo upieczony oficer japońskiej marynarki Isoroku został przydzielony na krążownik „Nisshiu” osłaniający flagowy okręt admirała Togo – „Mikasa”. Młody oficer miał doskonałą okazję zapoznania się ze sztuką operacyjną Togo, jednego z najzdolniejszych admirałów i taktyków wojny morskiej.
Aby złamać blokadę Port Artur, wyruszyła z Bałtyku rosyjska „wielka armada” składająca się z kilkudziesięciu okrętów. Po siedmiu miesiącach, opływając cały kontynent afrykański, zmierzyła się z flotą japońską w cieśninach Cuszimy. Poniosła tam, jak wiadomo, klęskę.
W czasie bitwy Isoroku został raniony w nogę i lewą dłoń, tracąc dwa palce. Po dwóch miesiącach pobytu w szpitalu i krótkim urlopie wrócił na okręt już jako oficer, który ma za sobą chrzest ognia.
Następne lata, aż do wybuchu I wojny światowej w 1914 r., wypełnia mu dość monotonna służba zawodowego oficera marynarki, której jedyną atrakcją są dalekie rejsy ćwiczebne i wizyty kurtuazyjne w obcych portach i krajach: w Chinach, Australii, Stanach Zjednoczonych. Kiedy w 1913 r. zmarli jego rodzice, 29-letni Isoroku, zgodnie ze starym japońskim zwyczajem, został adoptowany przez bogatą i znaną rodzinę. Nosi odtąd nazwisko – Yamamoto.PILNY STUDENT HARVARDU I DYPLOMATA
Japońska marynarka w latach I wojny światowej nie brała udziału w wielkich operacjach morskich po stronie swych sojuszników z ententy, Anglii i Francji, ani też – do niedawna wrogiej – carskiej Rosji. Rząd japoński mógł więc skoncentrować uwagę na rozbudowie floty i doskonaleniu jej kadr oficerskich. Yamamoto, wybijający się, energiczny oficer, który wiele czasu poświęcał na samokształcenie i stronił od alkoholu – zwrócił na siebie uwagę głównego sztabu marynarki. Awansowany w 1916 r. do stopnia komandora porucznika, został odkomenderowany na dwuletnie studia do Stanów Zjednoczonych. Wstąpił na Uniwersytet Harvarda, aby studiować ekonomię, a zwłaszcza kwestię paliw płynnych. Czym zaś są one dla marynarki wojennej, nie trzeba dodatkowo wyjaśniać…
Yamamoto okazał się pilnym studentem. Znajdował przy tym jeszcze dość czasu, aby osobiście poznawać ważniejsze ośrodki wydobycia ropy naftowej w Stanach Zjednoczonych i w Meksyku. Wreszcie władze meksykańskie zwróciły uwagę na nadmiernie interesującego się terenami roponośnymi „turystę”. Wysłały pismo do ambasady japońskiej w Waszyngtonie, żądając bliższych danych o Yamamoto. Ambasada oczywiście odpowiedziała, że jest on spokojnym stypendystą rządu japońskiego, który studiuje ekonomię. Jednocześnie zwrócono studentowi uwagę, że powinien działać ostrożniej.
Były to jeszcze czasy, kiedy pojęcie szpiegostwa ograniczano do spraw ściśle wojskowych, a pojęcie wywiadu gospodarczego było prawie nieznane. Yamamoto mógł więc legalnie gromadzić informacje dla dowództwa japońskiej marynarki, ba, publikował nawet naukowe artykuły na temat paliw płynnych w pismach amerykańskich. Otrzymał też kilka ofert od różnych firm, proponujących mu pracę w charakterze eksperta. Wszystko to działo się w latach 1916–1917, kiedy w Europie toczyła się wyniszczająca wojna.
Przebywający w Ameryce Yamamoto miał także inne, nieoficjalne zadania. Interesował się zwłaszcza rodzajem broni, który na froncie zachodnim, we Francji, zaczął odgrywać coraz większą rolę – lotnictwem wojskowym. Jako oficera marynarki, interesowały go próby połączenia okrętu z samolotem, a więc idea lotniskowca. Studiował wszystkie podejmowane za granicą próby lądowania na pokładzie okrętu i startu przy użyciu katapult.
Kiedy pod koniec wojny, we wrześniu 1918 r., Anglicy zbudowali pierwszy lotniskowiec, zainteresowanie Yamamoto doszło do zenitu. Jednocześnie ustalił, że Amerykanie nie zajmują się zbytnio tymi sprawami. Dopiero w kilka lat po wojnie zbudowano w Stanach Zjednoczonych dwa nowoczesne jak na owe czasy lotniskowce – „Lexington” i „Saratoga” – pierwszy zaś japoński lotniskowiec powstał już w roku 1923, a w 1927 r. było ich już cztery. Inne budowane w tym czasie okręty japońskie, uzbrojone w podwójnie sprzężone działa 5-calowe, były nowocześniejsze i szybsze od amerykańskich czy brytyjskich.
Po powrocie z Ameryki Yamamoto awansował do stopnia komandora, a w 1923 r. powierzono mu odpowiedzialne stanowisko dowódcze – komendanta nowo utworzonego ośrodka szkolenia japońskiego lotnictwa morskiego w Kasumigaura. Podobnie jak akademia morska, również ten ośrodek zorganizowany został na modłę angielską. Wzorowano się tu na ośrodku Royal Air Force w Cranwell (hrabstwo Lincolnshire), uchodzącym wówczas za jeden z najlepszych w świecie.
Komandor Yamamoto, doświadczony oficer marynarki, nie znał w praktyce techniki latania. Mimo że dobiegał czterdziestki, przeszedł normalny kurs i zdał z drugą lokatą egzamin pilota. Odtąd mógł występować wobec pilotów nie tylko jako zwierzchnik, ale i kolega po fachu.
W Japonii, podobnie jak i w innych krajach, piloci uważali siebie w tej pionierskiej erze lotnictwa za osoby w rodzaju artystów, których nie dotyczą rygory, obowiązujące np. piechurów, artylerzystów czy marynarzy. Yamamoto zastał w powierzonym mu ośrodku długowłosych, niedbale i fantazyjnie ubranych młodzieńców, nieinteresujących się niczym poza lataniem, grą w shogi (japońskie warcaby), alkoholem i kobietami. Jego rozkaz, aby obcięli włosy na krótko i doprowadzili do porządku ubiór, wywołał coś w rodzaju rewolty. Wkrótce jednak dowódca potrafił znaleźć wspólny język z pilotami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki