- W empik go
Ostatni na Ziemi - ebook
Ostatni na Ziemi - ebook
Najbardziej znana powieść fantastycznonaukowa Wiesława Niezabitowskiego.
Ziemia jest skazana na zagładę. Gigantyczne tsunami zmiecie z powierzchni wszystko, co spotka na swej drodze. Ostatni człowiek, Jerzy Wyhowski, genialny wynalazca i twórca wodnosamolotu "Ptak nadziei", ostatkiem sił usiłuje zapobiec nadchodzącej katastrofie.
Mroczna wizja upadku cywilizacji, końca kultury i kresu człowieczeństwa. Wzmocniona opisem ekologicznej klęski, odzwierciedla niespokojne nastroje lat 20. i 30. XX wieku.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-7715-5 |
Rozmiar pliku: | 885 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
W przyległym do saloniku buduarze zadźwięczał cicho dzwonek telefonu.
Lady Dewey powstała szybko z fotelu.
— Zapewne mąż dzwoni! — rzuciła, kierując swe kroki ku buduarowi.
Pani Athow, od dłuższego już czasu nie biorąca udziału w rozmowie i spoglądająca nieustannie na zegarek, rozjaśniła w uśmiechu chmurną nieco twarz.
— Nareszcie!—zakrzyknęła, zwracając się ku młodemu człowiekowi, siedzącemu obok fortepianu na niskim pufie i błądzącemu wzrokiem po korowodzie ukwieconych amorków na suficie. — Coprawda, pierwszy akt i tak już stracony z winy naszych mężów!
Młody człowiek, porzuciwszy obserwowanie ściennych malowideł, zwrócił ku niej wzrok, w którym najwyraźniej błyszczały ogniki wesołości i lekkiej ironji.
— Mężowie są zawsze winni… wszystkiemu!—rzekł ze sztuczną nieco powagą w głosie.
Pani Athow spojrzała nań kącikami źrenic.
— Pan mówi to… serjo, czy też?…
Młody człowiek skłonił lekko głowę.
— Jaknajbardziej serjo! — zapewnił uroczystym tonem, jakkolwiek na twarzy jego wyraźnie odmalowała się chęć wybuchnięcia głośnym śmiechem. — Wogóle… mężowie, proszę pani…
Słowa jego przerwał lekki okrzyk lady Devey. W okrzyku tym brzmiała tak wyraźna nuta bezmiernego zdumienia i niepokoju, że rozmawiający umilkli momentalnie i utkwiwszy wzrok w rozwartych drzwiach buduaru, nasłuchiwali w skupieniu.
Lecz głos lady Devey umilkł nagle.
W parę sekund później wysmukła jej postać zarysowała się na ciemnym tle wnętrza buduaru.
Spojrzenia gości zawisły pytająco na jej ustach.
Lady Amy obwiodła ich wzrokiem, w którym malowało się zdziwienie i coś, jakgdyby niezadowolenie.
Pani Athow nie wytrzymała. Powstawszy żywo z kozetki, podbiegła ku gospodyni, szeleszcząc swą atłasową suknią i brzęcząc sznurem pereł, owijającym kilkakrotnie jej wysmukłą, rasową szyję.
— Amy! Więc kiedyż nareszcie przyjdą? Mamy czekać? — pytała niecierpliwie.
Lady Devey wzruszyła ramionami.
— Ach, Daisy! Nic nie rozumiem! — mówiła, mrugając szybko powiekami, jak małe dziecko, któremu się zbiera na płacz. — Edward przed chwilą zakomunikował mi, iż dzisiaj o jedenastej wyjeżdża do Glasgow, a stamtąd na wyspę… Jana… Jana…
— Jana Mayena! — dopomógł jej pamięci Wyhowski.
— Tak… tak! — potwierdziła żywo. — Na wyspę Jana Mayena!
— Po co? — zadziwiła się pani Athow.
Amy rozwiodła rękami na znak, iż powód niespodziewanego wyjazdu męża nie jest jej znanym.
Pani Athow milczała chwilę, gryząc swymi białymi ząbkami wargi, co było u niej zazwyczaj oznaką wielkiego zdenerwowania.
Lady Devey, przywoławszy tymczasem dzwonkiem pokojówkę, wydawała jej półgłosem polecenia, tyczące się spakowania rzeczy i drobiazgów, które mogły być potrzebne w drodze profesorowi.
Uporawszy się z tem, gdy pokojówka już odeszła, opadła na fotel i, skrzyżowawszy ręce za głową, trwała tak przez chwilę w milczeniu, nie zwracając, zda się, żadnej uwagi na obecnych.
Pani Athow pierwsza przerwała długą chwilę milczenia.
Zsunąwszy wieczorowy płaszcz z ramion i rzuciwszy go zdenerwowanym nieco ruchem na kozetkę, usiadła obok Amy, zapalając cieniutkiego papierosa, który wyjęła z miniaturowej papierośnicy.
— Wiesz, Amy… muszę ci zrobić zarzut, że pozwalasz swemu mężowi na takie ekstrawagancje! Wyjeżdżać tak nagle… tak łapu-capu, bez żadnych do tego przygotowań… bez uprzedzenia, bo przecież tych paru słów, podanych przezeń telefonicznie niemal w chwili wyjazdu, nie można nazwać żadną miarą uprzedzeniem… to już jest coś takiego niesłychanego, że powinnaś przeciw temu stanowczo zaoponować! Niechaj jedzie jutro… pojutrze… nie tak po szalonemu! Ale ty, moja droga, jesteś zbyt uległa! Stanowczo! Gdyby tak mój mąż zamyślił coś podobnego… to…
Lady Devey poruszyła się żywo.
— Ach, Daisy… zapomniałam zupełnie, że i ciebie dotyczyły słowa Edwarda! Twój mąż wstąpi tutaj po ciebie, gdyż i on wyjeżdża również…
Pani Athow wparła w nią zdumione i przestraszone zarazem spojrzenie.
— Tak! — ciągnęła Amy. — Wyjeżdżają razem…
— Dokąd? — wyjąkała pani Athow, unosząc się z fotelu.
— No… na tę wyspę… Jakże jej tam? Aha… Jana Mayena…
Od strony fortepianu dobiegł przytłumiony śmiech. To Wyhowski śmiał się, patrząc na wylęknioną minę pani Athow.
— Okazuje się, że nietylko kuzynka jest tolerancyjną w stosunku do ekstrawagancji swego męża — śmiał się, ironizując lekko. — Takich tolerancyjnych żon znajdzie się nieco więcej!
Pani Athow ochłonęła już nieco ze wzruszenia.
— Zobaczymy! — zakrzyknęła, powstając żywo z fotelu.
— Zobaczymy co… odjazd pani męża? — drwił dalej Wyhowski, nie przestając się uśmiechać.
Stanęła przed nim, mierząc go roziskrzonym spojrzeniem.
— Zobaczymy! — powtórzyła. — Nie zgodzę się na taki wyjazd…
— Bah! — wzruszył lekko ramionami Wyhowski. — Jeżeli to jakaś ekspedycja naukowa?
Pani Athow zwróciła się nagle ku Amy.
— To bezwątpienia ten kongres temu winien!
Ta ruchem głowy potwierdziła domysł przyjaciółki.
— Masz rację, Daisy, widocznie na zakończenie kongresu ma się odbyć wycieczka. Gdzie leży ta wyspa? — zwróciła się do Wyhowskiego.
Ten namyślał się przez chwilę.
— Mniejwięcej w połowie drogi pomiędzy Islandją a Szpicbergiem — odparł.
Pani Athow wydała cichy okrzyk, brzmiący lekką nutą zadziwienia i domyślności zarazem.
Spojrzenia lady Devey i Wyhowskiego pobiegły ku niej.
Twarz pani Athow miała wyraz tajemniczy.
— Więc to koło Szpicbergu? — powtórzyła, jakgdyby do siebie. — Aha… teraz rozumiem… tak… — pochyliła się nieco ku przyjaciółce i mówiła, zniżając głos.
Od czasu rozpoczęcia tego kongresu zauważyła, że mąż jej stał się jakimś dziwnym. Stan ten przejawiał się w zupełnym niezwracaniu uwagi na zwykłe otoczenie i w ignorowaniu spraw, jakie zazwyczaj obchodziły go dość żywo, jak naprzykład: polityka, ruch literacki, teatr. Zdaniem jej, zawładnęła profesorem Athowem jakaś myśl, zawładnęła tak całkowicie i uparcie, że nic po za nią nie obchodziło go zupełnie. Kilkakrotnie usiłowała ona dociec przyczyny tego dziwnego postępowania jej męża, lecz on za każdym razem zbywał jej ciekawość półsłówkami, lub też wręcz nie odpowiadał na skierowane do siebie zapytania. W ostatnich dniach sposępniał, jakgdyby pod wpływem jakiegoś poważnego zmartwienia. Po nocach nie sypia, spędzając lwią część ich godzin w swym gabinecie nad jakimiś zawiłymi rachunkami i wykresami, a jeśli zasypia, to śpi niespokojnie, wykrzykując przez sen jakieś wyrazy i liczby bez składu i ładu. Coś go trapi, coś nurtuje wewnątrz jego myśli, czyniąc go innym, niż był dotychczas. I to wszystko datuje się mniejwięcej od czasu pierwszych dni kongresu.
Słuchając słów swej przyjaciółki, Amy, analizując postępowanie swego męża w ostatnich dniach, doszła do przekonania, że i on, na podobieństwo profesora Athow, stał się również nieco rozdrażnionym i jakgdyby przygnębionym. Coraz częściej on, taki zazwyczaj żywy i wesoły, popadał w zadumę, w której trwał częstokroć po parę godzin, ważąc widocznie coś i przeżuwając w myślach. Równocześnie stał się tak roztargnionym, iż zapominał o najkonieczniejszych sprawach i rzeczach. Amy kładła to dotychczas na karb przepracowania się podczas obrad kongresu, którym mąż jej przewodniczył, poświęcając temu wszystkie niemal godziny dnia.
Słowa Daisy obudziły jej czujność. Rzeczywiście, czyż zwykły kongres mógłby tak absorbować całkowicie tak jej męża, jak i sir Athowa? Przecież poprzednie kongresy, o ile zdołała je zapamiętać, nie pochłaniały tak ni Edwarda, ni też i męża Daisy!
Rozmyślania jej przerwał zciszony szept pani Athow.
— To jakiś dziwny kongres! — mówiła, obwodząc wzrokiem Amy i Wyhowskiego. — Otwarcie jego odbyło się bardzo cicho, bez żadnych uroczystości… obrady kongresu mają miejsce w gmachach obserwatorjum astronomicznego w Geenwich, gdzie również przemieszkują wszyscy prawie przyjezdni członkowie kongresu, którego posiedzenia są, jak się okazuje, tajne!
— Och… tajne! — z lekkim wyrazem niedowierzania w głosie zaoponowała gospodyni domu.
— Upewniam cię, Amy, że tajne! — zaręczyła gorąco opowiadająca. — Nawet dziennikarzy nie dopuszczono na salę obrad ni w chwili otwarcia kongresu ni też później. Co więcej—tu głos jej przemienił się w przyciszony, ledwo dosłyszalny szept. — Wiedz, że silne oddziały policji strzegą dniem i nocą dostępu do gmachów obserwatorjum! Mówię wam, że to jakiś dziwny kongres! — dorzuciła, trzęsąc swą ciemną główką.
Nastała chwila milczenia, którą jednak wnet przerwał stukot i szczęk otwieranych w klatce wejściowej drzwi.
— Edward! — domyśliła się Amy, nadsłuchując.
Pobiegła ku drzwiom, wychodzącym na hol i rozwarła je. Rzeczywiście z dołu dobiegały stłumione głosy przyciszonej rozmowy profesora Deveya i Athowa.
Amy podeszła do balustrady, obiegającej wokół hol. Obok niej stanęła Daisy.
Wyhowski, zapaliwszy papierosa, przysiadł na jednym z fotelów, rozstawionych licznie pod ścianami holu.
Słychać było, jak przybyli rozbierali się z palt na parterze i jak później wolno wstępowali po schodach na górę.
Na jednym z zakrętów przystanęli.
Do uszu pań i Wyhowskiego dobiegły słowa profesora Athowa.
— Więc zdaniem twoim, Edwardzie, istnieje pewna łączność pomiędzy tą sprawą z przed trzema miesiącami a tem, co się dzieje teraz?
— Bezwątpienia! — brzmiała odpowiedź Deveya.
— Nie widzę jednak żadnych danych, któreby to stwierdzały napewno! — upierał się Athow. — Hipotezy Remognerą wydają mi się zbyt śmiałe… zbyt, że się tak wyrazić można, fantastyczne.
— Fantastyczne? — dziwił się lekko Devey. — No więc dobrze… niechaj będą fantastyczne, ale, proszę cię w takim razie, znajdź inną przyczynę zjawisk na morzu Arktycznem!
Wyczekał chwilę, jakgdyby spodziewając się odpowiedzi kolegi, poczem mówił dalej:
— Nie masz wytłumaczenia? Prawda? A więc jedynem logicznem przypuszczeniem, jedynem, powtarzam, jakie wytrzymuje wszelkie contra, jest hipoteza francuza! Bo, proszę cię! Przypomnijmy sobie wszystko od początku…
— To jest od pierwszych dni listopada ubiegłego roku? — wtrącił Athow.
— Właśnie… od daty pierwszych wybuchów w Andach! — przywtórzył skwapliwie sir Edward. — Więc… siódmego listopada rozpoczęcie działalności Aconcague, natężenie której dochodzi dziesiątego tegoż miesiąca do kulminacyjnego punktu… dalej… w osiem dni później przebudzenie się Sorarte… dwudziestego dziewiątego listopada Cotopaxi… dalej drugiego grudnia Orizaba… i mniejwięcej w tym okresie czasu… tak coś pomiędzy piętnastym a ostatnim listopada, zauważono pierwszy raz zjawisko na morzu Arktycznem! No… czy nie tak?
Athow skinął parokrotnie głową, nie podnosząc wzroku, jaki od pewnego czasu wbił we wzorzysty deseń chodnika, wijącego się po schodach.
— Poczekaj! — rozpoczął znów Devey. — To jeszcze nic! Fakt ten mógł się wydarzyć zbiegiem okoliczności… nieprawda? Idźmy dalej! Od dziesiątego grudnia spokój… jakaś tam nic nie znacząca działalność Wezuwiusza… pozatem wszędzie cicho! I przejawy zjawiska na morzu Arktycznem ustały w tym okresie… rozumiesz… ustały zupełnie! Dwudziestego szóstego grudnia wybuch Krakatoa… następnego dnia Iczyńskiej Sopki na Kamczatce… w trzy dni później powtórny wybuch Orizaby i Aconcague… i… — tu Devey ujął towarzysza za klapę marynarki — i właśnie w tymże czasie stacja na Szpicbergu skonstatowała powtarzanie się zjawiska! Co… może powiesz, że to znowu zbieg okoliczności? Co? To właśnie byłoby nieco fantastycznem… tak… tak, a nie hipoteza Remognera! Zresztą dalsze fakty mówią same za siebie! Od końca grudnia do połowy stycznia ną morzu Arktycznem spokój, gdyż o poważniejszej działalności wulkanów w tym czasie nie słychać! Ale zjawisko daje się ponownie zauważyć w dniach wybuchów Mauna Kea i Mauna Loa, które miały miejsce dwudziestego… dwudziestego…
Podniósł oczy w górę, jakdyby szukając na suficie holu daty, jaka mu wybiegła z pamięci, i dostrzegł utkwione w siebie spojrzenia pań.
Widok ten zmieszał go nadzwyczajnie. Uczynił ruch jakgdyby chcąc uchwycić dłoń Athowa, lecz ten w tejże samej sekundzie zakrzyknął:
— Dwudziestego trzeciego stycznia, o godzinie czwartej zrana przemówiły równocześnie oba wulkany!
Zadziwiony milczeniem kolegi, spojrzał nań i zaniepokojony wyrazem jego twarzy, pobiegł wzrokiem za jego spojrzeniem.
Widocznem było, że obecność pań przeraziła go na serjo. Spojrzał bezradnie na Deveya, lecz ten, pochyliwszy nieco w zmieszaniu głowę, wstępował na górę. Za nim szedł Athow, gryzący wargi, co było u niego zwykle oznaką wielkiego zdenerwowania.
Zachowanie się ich obu było więcej niż nięzręcznem. Ucałowali dłonie pań, unikając ich spojrzeń i, milcząc, zamienili uściski dłoni z Wyhowskim, który podniósł się z fotelu na ich widok.
Całe towarzystwo przeszło w milczeniu do jadalni.
Siadając za stołem, Devey rzucił raz i drugi szybkie, niespokojne spojrzenie na żonę i usiłując nadać brzmieniu swego głosu ton swobody i niefrasobliwości, ozwał się, nie kierując swych słów specjalnie do nikogo.
— Jedziemy!
Panie milczały, utkwiwszy wzrok w zastawie.
Devey porozumiał się spojrzeniem z siedzącym naprzeciw niego Athowem.
— Jedziemy dzisiaj!—ciągnął udając wielkie przejęcie się nałożonym sobie przed chwilą na talerz majonezem.—No… cóż… tak akurat wypadło niespodzianie… hm… zresztą to na krótko! Nieprawdaż, Reginaldzie?
Athow pospieszył mu na pomoc.
— Naturalnie… to kwestja zaledwie paru dni! Naprawdę… najwyżej tydzień!
Mówił szybko ze sztuczną afektacją w głosie.
Panie zamieniły błyskawiczne spojrzenia.
— Więc na wyspę Jana Mayena? Tak? — przemówiła lady Amy, najbardziej obojętnym, na jaki mogła się tylko zdobyć, tonem.
— Właśnie… — podchwycił Devey — zwykła wycieczka na zakończenie kongresu…
— A może ekspedycja w związku ze zjawiskami na Oceanie Lodowatym? — rzuciła pani Athow, podnosząc nań spokojny wzrok.
Kieliszek wina, jaki podnosił w tej chwili do ust Devey, zadrżał w jego dłoni. Parę kropel rubinowego płynu bryzgnęło na śnieżną biel obrusa.
Profesor wparł przerażone oczy w swą sąsiadkę.
Wyhowski, siedzący obok gospodyni domu, dostrzegł, że policzki Deveya pokryły się bladością.
Przeniósł momentalnie wzrok na swego sąsiada.
Athow zagryzł wargi tak silnie, iż zdawało się, że lada chwila krew wytryśnie na nie. Na wysokiem jego czole rysowała się długa, pionowa brózda.
Pani Daisy nie spuszczała oczu z pomieszanej twarzy profesora.
Ten po chwili dopiero zdołał powrócić do równowagi.
Trzęsącą się lekko dłonią podmósł kieliszek do ust i opróżniał go powoli, jakgdyby pragnąc zyskać na czasie.
— Zjawiska? Na Oceanie Lodowatym? Nie wiem o niczem! Skąd coś podobnego przyszło pani na mysl? — przemówił wreszcie głosem, który aż raził swą nienaturalnością słuch siedzących przy stole.
— Rzeczywiście! Skąd ci to przysło do głowy, Daisy? — ozwał się Athow. — Od kogóż to dowiedziałaś się o… tych tam… zjawiskach? — śmiał się, usiłując swej twarzy nadąć wyraz rozbawienia i pobłażliwości dla słów żony.
Ta, zmrużywszy lekko oczy, obwiodła obu wzrokiem.
— Skąd? Całe miasto o tem mówi! — rzuciła. — Ale wiesz, Amy, że twoja kucharka wspaniale przyrządza sos majonezowy! Musisz mi, kochanie, zdobyć przepis na niego!— dodała, zwracając się do pani Amy, co nie przeszkodziło jej jednak dostrzec przez szpareczki swych zmrużonych oczu efekt, jaki sprawiły jej słowa.
Profesor Devey zerwał się z krzesła.
— To niemożliwe! — zakrzyknął, opierając się ręką o stół.
Dyszał ciężko; na czoło wystąpiły mu grube krople potu.
— To niemożliwe! — powtórzył.
Lady Amy spojrzała nań z niepokojem.
— Edwardzie! Co tobie?—wyjąkała przestraszona nie na żarty wyrazem jego twarzy.
— Uspokuj się! — przyszedł mu z pomocą Athow, akcentując dobitnie swoje słowa.
Profesor przeciągnął dłonią po czole i parsknął nagle krótkim, urywanym śmiechem.
— Nie dziwcie się, proszę, memu zachowaniu się!—rzekł, siadając na swem miejscu. — Ale słowa pani Daisy dotknęły mnie! Dowiedziałem się, że wszyscy w mieście mówią o czemś niezwykłem na północy, a ja, prezes Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, nie wiem nic o tem! Prawda, że to paradne! To może wyprowadzić człowieka z równowagi! — śmiał się głośno, nadając swym słowom ton beztroskiej wesołości.
Athow zwrócił się do żony.
Twarz miał pogodną, rozjaśnioną lekkim uśmiechem.
Wyhowski, który od początku rozmowy, nie biorąc w niej udziału, obserwował jednak z uwagą obu mężczyzn, dostrzegł, że w oczach Athowa czają się błyski podrażnienia i niepokoju.
— No więc cóż takiego słyszała moja pani na mieście? — pytał sir Reginald żartobliwie. — Proszę cię, dziecko, mów! Chętnie posłuchamy z Edwardem i… ubawimy się tem!
Pani Daisy spojrzała na niego przeciągle.
Profesor Dewey, pochyliwszy się nieco w jej stronę, nie spuszczał oczu z żony przyjaciela.
— Nie wiem, czy zajmie to was, panowie? — mówiła ta ostatnia, cedząc z kieliszka przez olśniewającej białości ząbki, czekoladowy likier. — Zresztą, przyznam się, nie potrafię dokładnie powtórzyć tego, co mówią! Chodzi, zdaje się o jakieś zjawiska zauważone na Oceanie Lodowatym w związku z tak częstymi ostatnio wybuchami wulkanów.
Ostatnie jej słowa zagłuszył głosne okrzyki zgrozy, jakie prawie równocześnie wydarły się z ust Deveya i jego przyjaciela.
Obaj oni patrzali na siebie wzrokiem, w którym oprócz zmieszania, malowało się najwyraźniej najwyższe zaniepokojenie.
Przez chwilę w jadalni panowała tak przejmująca cisza, że wreszcie stała się ona niemożliwą do zniesienia.
Pierwszy Devey powrócił do jakiego — takiego spokoju. Obrzucił siedzących przy stole spojrzeniem, prześlizgując się szybko wzrokiem po pobladłej nieco twarzy lady Amy.
Dostrzegłszy, że kieliszki Wyhowskiego i Athowa są próżne, napełnił je skwapliwie, zużywając na czynność tę dwa razy więcej czasu, niż należało.
— Pij, Jerzy!—zachęcał, trącając się kieliszkiem z Wyhowskim.—Za pomyślność naszej krótkiej podróży, Reginaldzie! — dorzucił, zwracając się do Athowa.
Opróżnił do połowy swój kieliszek i, stawiając go na stole, mówił, nie patrząc na nikogo:
— Ciekawą pogłoskę powtórzyła nam pani, lecz, niestety, muszą ją ogołocić z wszelkich akcesorjów prawdopodobieństwa. Coś przecież o tych zjawiskach musiałoby wiedzieć w pierwszym rzędzie Towarzystwo Geograficzne! A tymczasem, mogę paniom zaręczyć, że po raz pierwszy o czemś podobnem dowiaduję się! A ty, Reginaldzie, słyszałeś coś o tem? — zwrocił się do Athowa.
Ten wzruszył lekko ramionami.
— Nie! — odrzekł sucho, nie podnosząc oczu, utkwionych w stojącym przed nim kieliszku.
— No… więc — rzucił Devey, jakgdyby przywiązując wielką wagę do zaprzeczenia przyjaciela i likwidując sprawę pogłoski ostatecznie.
Wyprostował się i rzucił lękliwe spojrzenie w kierunku pań.
Te milczały, przekonane dostatecznie o nieprawdzie słów obu męższyzn, ukrywających przed nimi jakąś, łączącą ich wspólnie, tajemnicę. Pani Daisy miała minę urażonej, zaś na twarzy Amy najwyraźniej osiadła zaduma, granicząca z lekkiem zaniepokojeniem.
— Mam do ciebie prośbę, Edwardzie! — ozwał się milczący dotąd Wyhowski.
Devey spojrzał na niego pytająco.
— Słucham cię, Jerzy! — rzekł uprzejmie, pochylając się ku niemu.
Wyhowski utkwił weń badawcze spojrzenie.
— Chodzi o rzecz, o ile mi się zdaje, dość błahą i łatwą do urzeczywistnienia — ciągnął dalej, jakgdyby od niechcenia. — Oto, czy nie mógłbym towarzyszyć ci w tej wycieczce?
Sir Edward żachnął się.
— Niestety, mój kochany… pod żadnym pozorem! — mówił spiesznie, trzęsąc energicznie głową. — Niemożliwe! Prawda, Reginaldzie, że niemożliwe?—przyzywając przyjaciela na pomoc, zwrócił się do Athowa.
Ten zacisnął wargi i namyslał się przez chwilę.
— Nie! Niechaj mi pan wierzy, że Edward nie może tego uczynić… nawet dla pana! — mówił do Wyhowskiego, akcentując dobitnie swe ostatnie słowa.
— Jak wiecie, panowie, jestem jednym z lepszych lotników w świecie! Mógłbym się na co przydać! — nie dawał za wygraną Wyhowski.
Devey począł tłumaczyć mu, że regulamin wycieczek naukowych nie pozwala obcym na branie w nich udziału, że miejsc na kanonierce, jaką użycza wycieczce admiralicja, jest tak niewiele,że musiano ograniczyć liczbę uczestników podróży do minimum, jakkolwiek chętnych było wielu, że wreszcie wycieczka nie będzie miała dlań żadnego zainteresowania i t. d.. i t. l. Jednem słowem wynajdywał tysiące powodów, aby tylko odwlec kuzyna od zamiaru towarzyszenia mu.
Wyhowski, zauważywszy jego zakłopotanie, nie nalegał więcej, jakkolwiek wrodzona ciekawość i zamiłowanie do włóczęgostwa, mówiły mu, że wycieczka byłaby ze wszech miar zajmująca.
Sir Reginald spojrzał na zegarek.
— Musimy panią pożegnać! — zwrócił się do pani Amy, powstając z krzesła. — Mamy zaledwie godzinę do odejścia pociągu, a przedtem muszę jeszcze załatwić coś w domu. Żegnam panią i… proszę się nie niepokoić o Edwarda! Będę się nim opiekował!
— Takież same przyrzeczenie w stosunku do ciebie składam twej małżonce, Reginaldzie! — mówił, śmiejąc się Devey. — Jednem słowem… gwarancja zobopólna! Będziemy się pilnować wzajemnie.
— Powiedz Amy, że idę na chwilę do siebie i sam przyjdź do mnie natychmiast — szepnął Devey, wracając wraz z Wyhowskim z dołu po pożegnaniu Athowów. — Chciałbym, aby nie wiedziała, że wzywałem cię do siebie… proszę cię, nie wspominaj jej o tem! — dorzucił, ścigając niespokojnem spojrzeniem wysmukłą postać żony, widniejącą na górnej galerji holu.
— Zresztą zaczekaj! — chwycił za ramię Wyhowskiego, dostrzegłszy, że Amy znika w drzwiach salonu. — Możemy i tu pomówić swobodnie!
Wyhowski wskazał dwa fotele stojące opodal pod ściana.
— Chciałem zapytać cię—mówił profesor, czy prawdą jest to, o czem mówiła pani Athow? Czy… czy mówią coś na mieście o… tych tam… zjawiskach? Bywasz przecież wiele… i w klubach i u znajomych, więc chyba powinieneś coś niecoś słyszeć o tem!
Zamilkł i patrzał wytężonym wzrokiem na lekko uśmiechniętą twarz Jerzego.
Ten wzruszył ramionami.
— Nic podobnego! To są osobiste przypuszczenia pani Daisy, oparte zresztą na słowach rozmowy twojej z Athowem, jaką toczyliście na schodach holu.
Profesor syknął z irytacji.
— Ach… co za nieostrożność karygodna!— rzucił przez zęby, trąc zapamiętale dłonią czoło. — Co za lekkomyślność! I mówisz, że pani Daisy słyszała nas?
— Nietylko ona! I kuzynka Amy i ja również słyszeliśmy, niechcący zresztą, waszą rozmowę.
Devey przygryzł wargi i wpatrzył się nieruchomie w błyszczącą tarczę gongu, wiszącego na ścianie.
— A czy rzeczywiście dzieje się coś takiego na północy? — zapytał jakgdyby od niechcenia, Wyhowski.
Profesor ocknął się _z_ zadumy. Przez chwilę patrzał osowiałym nieco wzrokiem na interlokutora, który sądząc, że słowa jego nie zostały przezeń zrozumiane, powtórzył je.
Devey skrzywił się niechętnie.
— Cóż znowu! — burknął, powstając. — Głupie plotki i nic więcej! Zjawiska… zjawiska! Też dobre sobie! Zwykły raport stacji meteorologicznej rozdmuchiwać do takich potwornych rozmiarów! To tylko naprawdę kobiety potrafią!
— No.. a te wybuchy? — rzucił spokojnym tonem Wyhowski.
Profesor odwrócił oczy na bok.
— Cóź wybuchy… nic! Wulkany były zawsze i będą dotąd, dopóki…
— Dopóki istnieć będzie i ziemia! — przerwał żartobliwie Wyhowski. — Z jej końcem znikną wulkany… jak zresztą zniknie i wszystko! Prawda? — zaśmiał się, ujmując Deveya pod ramię.
Ten spojrzał na niego podejrzliwie.
— Uhm! Tak… masz rację! — mruknął po chwili i, uścisnąwszy silnie dłoń Jerzego, udał się do swego gabinetu.
— Nie nas, braciszku, brać na plewy! Coś w tem jest jednak, skoro się tak denerwujesz! — szeptał do siebie Wyhowski, ścigając wzrokiem odchodzącego.
I w tejże samej chwili zauważył, że figura Deveya, wyprostowana zazwyczaj i posiadająca ruchy zdecydowane i elastyczne, dzisiaj jest jakgdyby nieco przygarbioną i pozbawioną cech zwykłej elegancji.Ostatni na Ziemi
II
Kapitan wielorybniczego japońskiego statku „Asuka-Maru“, krępy, o pooranej wiatrami północnych mórz twarzy, Talao Matsue, wytrzeszczył na swego pomocnika, porucznika Tomari, okrągłe ze zdumienia oczy.
— Ląd! Zmysły straciłeś, chłopcze, czy co takiego u licha! — wybełkotał, spuszczając z łóżka na podłogę nogi, porośnięte czarnym, gęstym włosem.
Gniewnym wzrokiem mierzył stojącego przed nim oficera, niezadowolony z przerwania przez tegoż snu, którego tak bardzo potrzebował po opróżnieniu wczorajszego wieczoru paru butelek „sake“ z kapitanem „Ayoschi Maru“, swym serdecznym przyjacielem powracającym do kraju po udanym połowie w okolicach wyspy Wrangla.
„Ayoschi-Maru“, lekko uszkodzony przez szalejącą od paru dni burzę, potrzebował pewnego uzupełnienia swego takelunku i dlatego, napotkawszy „Asuka-Maru“ zażądał pomocy, którą natychmiast otrzymał. Spowodowało to, coprawda, p arogodzinne zatrzymanie się „Asuka-Maru“ w swej podróży, lecz Talao Matsue nie wiele się tem przejmował, raz dlatego, że dawno już nie widział swego przyjaciela, a powtóre takie spotkanie dawało zawsze powód do należytego oblania go „soke“, którą kapitan „Asuka-Maru“, zacięty z przekonań konserwatysta, przedkładał nad wszystkie trunki na świecie, nie wyłączając gorącego, palącego usta grogu i mocnego, jak samo piekło, dżinu.
Wyrwany teraz nagle z błogiego snu, czuł przeto w głowie lekki szum i zawrót po wczorajszej libacji, co, niezależnie od słów porucznika, wprawiło go momentalnie w zły humor.
— Więc powiadasz, że ląd? — powtórzył opryskliwie, naciągając na ramiona koc, służący mu za kołdrę i trzesąc się od przejmującego chłodu, panującego w kajucie.
— Tak, kapitanie! Ląd przed nami i z prawej burty… w odległości siedmiu — ośmiu mil! — przytwierdził porucznik.
Talao Matsue ziewnął i wzruszył ramionami na znak zniecierpliwienia.
— Dobrze! Zaraz będę na górze! — mruknął, nie patrząc na swego pomocnika.
Ten wykręcił się na obcasie i wyszedł.
— Wszystko to szczeniaki ci młodzi oficerkowie! — mruczał Matsue, ubierając się, bez zbytniego zresztą pośpiechu. — Pierwszą lepszą chmurę bierze taki za ląd i zrywa z łóżka człowieka, potrzebującego, po ciężkiej pracy odpoczynku! Ląd … ląd! Zaraz ląd! Brak zastanowienia … brak rutyny żeglarskiej! Nałoży taki jeden i drugi złoty galonik na rękaw i myśli, że już przez to samo stał się doświadczonym żeglarzem! Tfu …jak mi we łbie huczy. Jakby sto dzwonów okręto wych biło w nim odrazu na alarm!
Mrucząc tak i narzekając, Matsue ubrał się nareszcie i, podszedłszy do wprawionej w ścianę kajuty szafki, dobył z niej oplataną butelkę. Wypił jedną i drugą szklaneczkę „sake“ i, nacisnąwszy czapkę na głowę, wyszedł na pokład.
Bosman, dostrzegłszy go na pokładzie, podniósł gwizdek do ust. Załoga, zbita na rufie i u prawej burty, wyprostowała się służbiście. Stary Matsue słynął z żelaznej ręki, jaką trzymał w dyscyplinie swych ludzi.
Porucznik, oczekujący nań na kapitańskim mostku, podał mu usłużnie lunetę.
Matsue przez długi czas obserwował przez szkła rysującą się szarzyzną przed dziobem i z prawej burty statku linję.
— Ziemia! — szepnął, jakgdyby do siebie, odrywając lunetę od oczu.
Na twarzy jego widniało bezmierne zdziwienie i zaniepokojenie. Gryzł wargi, namyślając się przez chwilę.
Załoga, nie wyłączając sternika, wparła wyczekujące spojrzenia w krępą postać swego kapitana.
— Kurs? — rzucił Matsue, podnosząc wzrok na porucznika.
— Wczorajszy! Szybkość … dziewiętnaście węzłów! — odrzekł ten.
Z warg kapitana zerwało się ostre, typowo marynarskie przekleństwo.
— Do stu zdechłych fok! — zakrzyknął — Przecież nie mogą to być Nowo-Sybirskie Wyspy, a tembardziej De Longa!
— Bezwątpienia, że nie! — potaknął jego słowom porucznik Tomari. — Dzieli nas od nich odległość conajnmiej siedmiusetmilowa!
Matsue zamyślił się przez chwilę.
— Czekaj! Przed wyspą De Longa znajdują się jakieś dwie małe wysepki … — mówił żywo.
— Chociażby! — przerwał mu porucznik. Lecz w tym wypadku nie mogą to być nawet i one! Wyspę Wrangla minęliśmy dopiero wczoraj około pierwszej w nocy.
— Tak … to nie one! — mruknął Matsue, zdejmując czapkę i przecierając czoło chustką.
Szybkim krokiem udał się do budki sternika, aby sprawdzić kurs. Kierunek był należyty.
— Co u łysego djabła! — złościł się, wracając na mostek i ponownie podnosząc szkła do oczu.
Załoga śledziła jego ruchy z niepokojem. Obecność w tym miejscu lądu, który wydawał się być dość rozległym, sprawiła nieprzyjemne wrażenie na każdym z tych, obeznanych od młodości z morzem, ludzi. Nie wielu było takich wśród załogi, którzyby nie odwiedzali prawie corocznie tych stron.
Począwszy od cieśniny Beringa, wody oceanu znane im były wyśmienicie. Nieraz przecież docierali, zagnawszy się za fokami, na zachód, aż po przylądek Czeluskin, a na północ, aż do linji granicznej wiecznych lodów. Niektórym z nich nie były nawet obcemi i Ziemia Franciszka Józefa i Szpicberg.
Każdy z nich po kilkakroć już razy w ciągu swego życia był na włosek od śmierci, zaglądającej mu w oczy pod postacią morskich nawałnic.
Spokojni w obliczu niebezpieczeństw, odważni aż do szaleństwa, gotowi każdej chwili na zakończenie porachunków z życiem, tryskający tężyzną i brawurą — na jednym tylko punkcie byli dziećmi, wielkiemi, trwożliwemi dziećmi. Oto — na punkcie zabobonów i wiary w nadprzyrodzone siły.
Nie stanowili zresztą pod tym względem wyjątku! Większość marynarzy i wogóle, t. zw. „ludzi morza“ posiada ten wspólny im wszystkim rys charakterystyczny.
Niema przesądu, niema zabobonu, któryby nie posiadał kultu wśród tych, dzielnych skądinąd ludzi! Przesądy takie posiadają zwykle za sobą poważną przeszłość. Przechodzą z ojca na syna, zawsze wiarygodne i aktualne.
Nic też dziwnego, że załoga „Asuka-Maru“, natknąwszy się na ląd w tem miejscu, gdzie go być nie powinno, ogarnięta została masowo panicznym strachem.
Stary Sutu, którego ojczyzną były niegościnne wyspy Kurylskie i który ongiś służył na korsarskich wielorybniczych statkach, twierdził uparcie, że któryś z załogi obraził zapewne potężnego „ducha morza“ i ten, mszcząc obrazę, przeniósł nocą „Asuka-Maru“ na drugą półkulę, na ocean Spokojny.
— Zobaczycie!— perorował namaszczonym tonem do otaczających go zwartem kołem towarzyszy. — Zobaczycie, że dotarłszy do tego szatańskiego lądu, który widnieje przed nami, przekonamy się, żeśmy się znaleźli u brzegów Alaski, a nawet może zagniewany „duch“ rzucił nas jeszcze dalej!
Słuchacze kiwali głowami na znak, że słowa starego Sutu mogą zawierać prawdę i surowym, podejrzliwym wzrokiem wodzili naokół, jakgdyby w poszukiwaniu tego nieszczęśnika, który ośmielił się zadrzeć z potężnym „duchem mórz“.
Pojawienie się kapitana na pokładzie odsunęło sprawę przebłagania „ducha“ na drugi plan. Narazie wszyscy, poczynając od bosmana, kończąc na zasmolonym kucharzu, który korzystając z zamieszania, spóźnił się dzisiaj haniebnie ze śniadaniem, wyczekiwali decyzji swego zwierzchnika, zdającego się być niemniej od nich zaskoczonym niespodzianką.
Tymczasem na rozkaz Matsue maszyna przeszła na neutralny bieg. Statek stanął nieruchomo, kołysząc się lekko pod naporem przelewających się leniwie fal.
Bosman pierwszy ocenił rozkaz kapitana.
— Mądry! — szepnął półgłosem, kręcąc głową — Nie każe gasić pod kotłami, aby móc uciec stąd każdej chwili!
Załoga szemraniem uznania powitała słowa bosmana.
Jeden tylko Sutu był nadal nastrojony pesymistycznie.
— To wszystko na nic! — mruczał uparcie — Jak „duch“ zechce, dogoni nas, choćbyśmy mieli maszyny sto razy silniejsze od naszej!
Porucznik zaofiarował się z chęcią dotarcia do lądu na motorowej szalupie, używanej do pościgu wielorybów. Talao Matsue po namyśle odrzucił ten projekt.
— Nie! To wszystko tak się dziwnie przedstawia, że wolę mieć was wszystkich przy sobie! — mówił, nie spuszczając wzroku z wąskiej linji, majaczącego na horyzoncie wybrzeża — Zatrzymamy się z decyzją do południa! Dokonasz pan pomiarów i wtedy będziemy wiedzieli coś konkretnego!
Pochylił się nad mapą na stole szklanej kabiny.
— Kto był na służbie dzisiejszej nocy? — zapytał po chwili.
— Od godziny pierwszej zmienił mnie bosman. Od piątej rano objąłem służbę z powrotem — wyjaśnił porucznik.
— Przyszło mi na myśl, że sternik mógł się upić i dał fałszywy kurs na… o, spójrz tutaj, na południo-wschód! W takim razie mielibyśmy przed sobą brzeg przylądka Czukockiego! Innego wytłumaczenia tej całej awantury nie mogę sobie przedstawić! — zakonkludował Matsue, podnosząc wzrok na swego pomocnika.
Ten milczał, lecz kapitan poznał z wyrazu jego twarzy, że nie podziela on jego zdania. Dotknęło go to nieco.
— Szczeniak! Zawsze musi mieć swe odrębne zdanie! — pomyślał z niechęcią, zaś głośno rzucił, nieprzywykłym do najlżejszego nawet, sprzeciwu, tonem — Więc w południe, jak już mówiłem, poczyni pan pomiary! Rezultat ich natychmiast zakomunikuje pan mnie! A teraz zajmij pan czem załogę, aby nie miała czasu na przejmowanie się tą niespodzianką! Dowidzenia!
I, skinąwszy lekko na pożegnanie głową, udał się do swej kajuty, aby tam w ciszy i skupieniu jeszcze raz zastanowić się nad tem niezwykłem wydarzeniem.
Lecz nadaremnie gubił się przez parę godzin w domysłach i przypuszczeniach, studjując pilnie mapy. Rozwiązanie zagadki nie było tak łatwem; nawet spora ilość szklaneczek „sake“, posiadającej, jak twierdził zawsze, cudowną moc rozjaśniania umysłu, nie pomagała.
Zniechęcony, rzucił się wreszcie na łóżko, usiłując zasnąć. Sen miał niespokojny. Co chwila przebudzały go jakieś straszliwe mary, w gronie których „duch mórz“ odgrywał niepoślednią rolę.
Sen, zamiast go pokrzepić, zmęczył tak, że kiedy porucznik po dokonaniu pomiarów zjawił się w jego kajucie z raportem, Talao Matsue czuł się kompletnie rozbitym i jakgdyby słabym.
Temu stanowi przypisać należało fakt, że wyniki pomiarów nie uczyniły na nim większego wrażenia.
Dowiedziawszy się, że „Asuka-Maru“ rzeczywiście znajduje się na siedemdziesiątym drugim i pół stopniu szerokości, a sto siedemdziesiątym piątym stopniu długości geograficznej, osowiałym wzrokiem wpatrywał się przez chwilę w małe okienko kajuty, poruszając bezwładnie wargami, jakgdyby nie mogąc zdecydować się na wymówienie słów, cisnących się mu na usta.
— Nowy ląd! — rozpoczął wreszcie rozmowę porucznik.
Matsue ożywił się nieco. Oderwał wzrok od okienka i spojrzał na swego pomocnika przytomniej.
— Tak… masz rację, chłopcze! Nowy ląd! Zapewne wyspa powstała skutkiem wybuchu podmorskiego wulkanu!
Zastanowił się przez chwilę. Czoło jego pofałdowały grube zmarszczki, będące świadkiem intensywnej pracy mózgu.
— Ale znów… skąd taki wybuch? Nikt nigdy nie słyszał o czemś podobnem w tej części oceanu! Zresztą. wczoraj jeszcze bawił tutaj „Ayoschi-Maru“, który nie zauważył przecież nic takiego! Chyba…. — urwał, zamyślając się ponownie.
— Kapitan jest zdania, że wydarzenie to miało miejsce dzisiejszej nocy? — snuł dalej myśl swego zwierzchnika Tomari.
— Właśnie!
Porucznik potrząsnął głową niedowierzająco.
— Nie zdaje mi się! Ni ja, ni też bosman napewno nie spaliśmy na służbie… żadnego, chociażby najlżejszego znaku wybuchu wulkanicznego nie zauważyliśmy, a przecież wybuch taki nie mógł się odbyć tak…. na cicho! Zresztą nie widać nigdzie ni kawałka pumeksu, który w takim wypadku powinien bezwarunkowo znajdować się w olbrzymiej ilości na powierzchni morza!
Talao Matsue spojrzał na niego z lekkim podziwem. Wywody młodego „szczeniaka“ były tak logiczne, że nie sposób było nie zgodzić się z nimi.
— Może masz i rację! Tak… pumeksu niema zupełnie! — przyznał łaskawie, obrzucając zgrabną postać porucznika przyjaznem spojrzeniem — W każdym bądź razie, należy. o ile możności, zbadać tę sprawę, choćby już dla tej prostej przyczyny, że jesteśmy bodaj pierwsi, którzy natknęli się na wyrosły z pod wody ląd! Prawda? No… więc, poruczniku, weźmiesz kurs na lewą burtę i powoli w jednakowem wciąż oddaleniu od lądu posuniesz statek wzdłuż brzegowej linji! Tak! Iść małą parą! Sądzę, że to niewielka jakaś wyspa, którą szybko okrążymy. Gdyby to było coś większego, to skierujemy się jeszcze więcej w lewo i przedostaniemy się na morze Nordenskjölda przez cieśninę pomiędzy wyspami Nowo-Sybirskiemi, a Lechowskiemi. Tak będzie najlepiej! No… idź pan już na górę! W razie, gdyby było coś ciekawego, przyślij pan po mnie!
Po wyjściu oficera sięgnął ręką po dziennik okrętowy w zamiarze zanotowania faktu natknięcia się na nieoznaczony na żadnej dotąd mapie ląd, gdy wtem głośne, urywane okrzyki, dobiegające aż tutaj z pokładu, uderzyły jego uszy. Podniósł się z fotelu i nadsłuchiwał przez chwilę. Okrzyki brzmiały coraz głośniej, coraz bezładniej. Wyczuć w nich można było akcenty zdumienia i lęku zarazem.
Porwał za czapkę i zwrócił się szybko ku drzwiom.
Nagle, gdy, rozwarłszy je, przestępował już próg, potworne targnięcie się statku rzuciło nim, jak piłką, w kąt kajuty.
Na chwilę prawie, że stracił przytomność.
Drugi, niemniej potężny wstrząs, od którego zatrzeszczały wszystkiego wiązania statku wyrwał go z osłupienia.
Rzucany niesamowitemi podrygiwaniami statku, czepiając się rękami o przytwierdzone do podłogi kajuty meble, dotarł do drzwi i, przebywszy jednym skokiem wąski kurytarz, znalazł się na schodach, wiodących na pokład.
Przebiegł je w parę sekund i wypadł na pokład.
Widok, jaki roztoczył się przez jego wzrokiem, był tak niezwykły, że dłuższej chwili potrzeba było, aby mógł zebrać chociażby strzępy myśli.
Spokojne dotychczas morze szalało.
Jakieś potworne, nieskoordynowane w swym biegu, fale waliły w statek raz po raz. Olbrzymie strumienie spienionej wody przewalały się przez pokład, szeleszcząc donośnie. Naokół, jak sięgnąć można było wzrokiem, kłębiły się, drgające w wściekłych podrzutach wiry i góry wodne, uderzając o siebie raz po raz. Mgła z rozbitej na pyłki wody zasłaniała prawie całkowicie horyzont, tak, iż oko zatracało granicę pomiędzy powierzchnią morza, a kłębiącemi się chmurami.
Przecierając zalewane co chwila pianą wodną oczy, Talao Matsue, walczył z naporem fal, bijącym w niego taranem.
Pomimo chaosu, jaki panował wokoło, doświadczony instynkt starego wilka morskiego pojął jedno: morze szalało, fale pędziły przed siebie, jak wściekłe, lecz w górze panował spokój.
Podmuchów wiatru nie było zupełnie!
Matsue dostrzegł paru z załogi, pomiędzy nimi i porucznika, trzymających się kurczowymi uchwytami rąk metalowych poręczy, okalających mostek kapitański.
Uchwyciwszy moment, gdy wstrząsy statku stały się mniej warjackimi, doczołgał się do swego pomocnika.
— Co się dzieje? — krzyknął, usiłując zagłuszyć szum wody, spływającej z pomostu.
Oficer wyciągnął dłoń ku tyłowi statku.
Wzrok starego wilka morskiego pobiegł w tym kierunku.
Zrazu nie dojrzał nic poza ścianą zielonkawej wody i piany, lecz po chwili przed oczyma jego zamajaczył w dali jakiś olbrzymi cień, zasłaniający swym ogromem linję horyzontu.
— Co to jest? — przemknęło mu błyskawicą pod czaszką — Tam przecież powinno być morze!
Nowy paroksyzm wściekłych uderzeń fal zasłonił przed jego wzrokiem wszystko. Jak przez mgłę widział ciemne zarysy kapitańskiego mostku, wznoszącego się nad nim i nie wyraźne sylwety ludzi uczepionych przy poręczach.
Trwało to dość długą chwilę.
Wreszcie morze poczęło się powoli uspakajać! Fale, szturmujące statek, stawały się coraz mniejszemi. Uderzenia ich następowały w coraz dłuższych odstępach czasu.
Uczyniło się nieco jaśniej, tak, że Matsue wyraźnie już dostrzegał kontury burt, przy których widniały postacie, trzymających się ich marynarzy.
Jeszcze parę wstrząsów, jeszcze dwa czy trzy zapadnięcia się statku w doliny, rozwierające się pomiędzy górami wodnemi i nastał względny spokój.
Kapitan pobiegł wzrokiem ku dziobowi statku i ześlizgnął się następnie po szczegółach takelunku. Wszystko zdawało się być w porządku, jeśli, naturalnie, nie brać pod uwagę pozrywanych lin i powierzchownych uszkodzeń na pomoście.
Dysząc ciężko ze zmęczenia, udał się na kapitański mostek. Tomari podążył za nim.
Rzuciwszy wzrokiem na budkę sternika, kapitan dostrzegł przez szyby wierzchniej częsci budki bladą, zamazaną krwią, sączącą się z rany na głowie, twarz sternika.
Zatrzymał się przez chwilę i przeraźliwym głosem gwizdka przywołał bosmana i paru ludzi załogi.
Ruchem głowy wskazał bosmanowi budkę sternika. Za chwilę dwóch marynarzy sprowadziło po schodach na pokład słaniającego się z wyczerpania sternika, którego miejsce zajął inny.
— Co to było? — zduszonym głosem pytał porucznika Matsue.
Ten zamiast odpowiedzieć wyciągnął dłoń ku tyłowi okrętu.
Kapitan wparł w mgłę swe zmrużone od wytężenia oczy.
W odległości czterech, najwyżej pięciu mil wznosił się z morza wysoki szczyt, ogromem swym przewyższający, jak się zdumionym oczom starego wilka morskiego zdawało, świętą górę Fudżijama, którą nieraz widywał.
Boki szczytu poszarpane były uskokami, skaczącymi wdół prostopadłemi linjami. Gdzieniegdzie dawały się dostrzec zarysy wysmukłych iglic, biegnących w górę od czarnego masywu.
Matsue patrzył długo.
— Byliśmy więc świadkami wyłaniania się nowego lądu z dna morza! — rzekł półgłosem, jakgdyby do siebie, nie mogąc oderwać oczu od skalistego ogromu, zdającego się wierzchołkiem swym dosięgać szarych, zwisających ciężko chmur.
— Musimy stąd uciekać czemprędzej! — ozwał się Tomari.
— Naturalnie! — podchwycił żywo Matsue — Masz pan przecież mój rozkaz! Na lewą burtę i pełną parą naprzod!
Oficer pochylił się nad tubką telefonu, łączącego mostek z oddziałem maszyn.
— Czy wobec tego nowego faktu kapitan nie zmieni w czemkolwiek rozkazu? — rzucił porucznik, podnosząc głowę.
— Ani na trochę! Zresztą innego wyboru niema! Powrót w tamtą stronę… — tu wskazał ruchem głowy skalnego olbrzyma — równałby się pędzeniu w paszczę rekina! Na północ niema sensu… nie… niechaj zostanie tak jak powiedziałem.
Porucznik oddawszy zlecenie maszynom, skierował się ku budce sternika, aby zakomunikować temu ostatniemu kurs.
Nagle zatrzymał się, jak wryty. Z ust jego wydarł się cichy, zduszony grozą okrzyk.
Matsue zwrócił się ku niemu żywo.
— Tam… tam! — bełkotał Tomari, wskazając dłonią.
Skalny ogrom szedł powoli w góre!
Podstawa jego z każdą chwilą robiła się coraz szerszą i szerszą. Co chwila ponad powierzchnią wody wyskakiwały ciemne kontury uskoków, poszarpanych fantastycznie.
Było coś potwornego… coś przechodzącego ludzkie zrozumienie w tym powolnym, lecz ciągłym i widocznym ruchu tej gromady skał, tłoczących się jedne na drugie.
Zdawało się, że ruchowi temu nigdy nie będzie końca, że ten skalny olbrzym będzie wznosił się, rósł, potężniał coraz bardziej, że dosięgnie szczytu nieba… przebije je, aby posuwać się swym powolnym, majestatycznym ruchem… w nieskończonosć.
Matsue uczuł, że wszystka krew z twarzy i z pod czaszki zbiega mu do serca.
— Obłęd! — zamigotało w okruchach jego myśli.
Ostatkiem woli oderwał wzrok od skalnego masywu. Spojrzał w dół, na załogę, kupiącą się u podnóża kapitańskiego mostku i w przejściach na przedni pomost.
Stali, jak urzeczeni, wyciągnąwszy ku przodowi szyje. W oczach ich malował się obłędny, niezdający już sobie sprawy z rzeczywistości, strach. Niektórzy z nich, wyczerpani snać wzruszeniem i przerażeniem, opadali powoli na kolana, lub wspierali się bezwładnem ciałem o burty i olinowania.
Ukradkiem spojrzał na stojącego obok niego porucznika.
Na czole jego błyszczały krople potu; usta miał ścięte, jakgdyby w ponurym grymasie. Brwi jego zbiegły się tak ku środkowi, że oczodoły znikły pod niemi zupełnie. Stał bez ruchu, zaciskając konwulsyjnie dłonie na mosiężnej ramie galeryjki.
W pewnym momencie z warg jego zerwał się cichy jęk.
Równocześnie na pomoście rozległo się parę krótkich, zdławionych w zaczątku zgrozą, okrzyków.
W tejże chwili śruba poczęła bić wodę. Statek drgnął i, niekierowany niczyją ręką, począł sunąć przed siebie.
Kapitan powrócił spojrzeniem ku skalnemu masywowi.
Pojął zrazu jęk Tomari i wykrzykniki i załogi.
Oto szczyt olbrzyma począł zasuwać się za strzępiaste płachty chmur.
Matsue poczuł, jak zgroza jeży mu włosy na głowie, jak kończyny palców stają się coraz bardziej chłodnemi.
Nagle… olbrzym zachwiał się parokrotnie i nim kto na „Asuka-Maru“ zdołał objąć myślą chociażby nikły strzęp tego, co się działo przed jego oczyma, zwalił się wdół.
Piekielny łoskot i ryk miljonów burz targnął powietrzem. Na miejscu olbrzyma wykwitły ku górze ciemne ściany wody, wychluśniętej ogromem skalnym.
Nagły powiew wichru zatargał olinowaniem masztów, przeraźliwym świstem napełnił ciasne przejścia na pomoście i zaszamotał postaciami ludzkiemi, rzucając je o burty.
Matsue ostatkiem sił myśli i wzroku wparł się w miejsce, zasnuwające się coraz szybciej mgłą.
Doświadczone jego oczy dostrzegły białą ścianę, posuwającą się z przerażającą szybkością w stronę „Asuka Maru“.
— Śmierć! — zawirowało mu pod czaszką i bolesnym skurczem zatrzepotało w piersiach.
Machinalnie, nie zdając sobie najzupełniej sprawy z tego co robi, podniósł świstawkę do ust.
Ostry gwizd wpadł w ciszę, jak piorun!
Tomari zatoczył się i odrywając dłonie od poręczy, wyprostował swą smukłą figurę. Po deskach pokładu zatupotały śpieszne kroki.
Matsue oprzytomniał już zupełnie.
Pochyliwszy się nad telefonem, krzyczał co sił.
— Pełną parą! Pełną parą naprzód!
Chwycił sternika oburącz za ramiona i trząsł nim, jak wiechciem słomy.
— Na lewą burtę! Na lewą… wszystkie rumby w lewo! Nosem pod falę… nosem pod falę!
Wpadł wraz ze sternikiem do budki i gorączkowemi szarpnięciami koła prawie w miejscu zwracał statek dziobem ku zbliżającej się ścianie wodnej.
— Abyśmy tylko nabrali rozpędu… abyśmy tylko nabrali! — powtarzał w duchu, błyskawicznymi ruchami rąk chwytając i puszczając szprychy koła.
„Asuka-Maru“ drżał w wiązaniach swych od szalonego biegu. Obroty śruby, tłukącej z łoskotem wodę, stawały się coraz szybsze i szybsze.
Lecz z każdą chwilą głuszył je złowrogi pomruk nadciągającej fali.
Wysokość jej wielokroć przewyższała maszty statku. Zbliżała się, straszna głębią ciemnego, prawie czarnego tonu swych wód.
Matsue wypadł z budki i błyskąwicznem spojrzeniem ogarnął pokład.
Załoga kryła się w ostatniej chwili w zakamarkach takelunku, we włazach podpokładowych lub przywiązywała się linami do masztów.
— Już… już! — szeptał, mierząc oczami przestrzeń pomiędzy dziobem statku a falą.
Ktoś pociągnął go ku ścianie budki sterniczej i oparł o nią plecami. Czyjeś ręce ujęły jego dłonie i oplotły palcami ich poręcz galeryjki.
Matsue kącikami oczu spojrzał w bok. Tuż przy nim stał Tomari, który, dostrzegłszy jego spojrzenie, uśmiechnął się i otworzył usta, jakgdyby chcąc przemówić.
Matsue powstrzymał go ruchem ręki.
W tejże prawie samej chwili uczuli obaj, że jakiś potworny ciężar gniecie im piersi, którym poczyna brakować tchu.
Rozwarli usta i zachłysnęli się wodą.
Równocześnie uczuł Matsue, że ciężar, gniotący piersi, znikł.
— Na nic! Pędzimy z falą wprost na ląd, jaki dostrzegliśmy dzisiaj rano! — pomyślał rosztką świadomości.
I równocześnie uczuł, że ogarnia go jakaś bezbolesna, niemal słodka niemoc.