Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni rozdział, czyli paragraf 22 bis - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
33,51

Ostatni rozdział, czyli paragraf 22 bis - ebook

Kontynuacja "Paragrafu 22" obfitująca w wiele przezabawnych wydarzeń, pełna skrzących się dowcipem dialogów i czarnego, absurdalnego humoru. Na łamach książki ponownie spotykamy Yossariana, Mila Minderbindera oraz nowe, równie oryginalne postacie, takie jak onkolog, kóry przyjmuje pacjentów chorych na raka na oddziale psychiatrycznym, gdzie sam przechodzi intensywną kurację, czy prezydent USA który uwielbia gry komputerowe i cieszy się, gdy rozmówcy tytułują go "kutasem".
Akcja powieści toczy się w Nowym Jorku opanowanym przez narkomanów, żebraków i prostytutki. Yossarian znów trafia do szpitala, gdzie symuluje chorobę i podrywa pielęgniarki. Przed szpitalem czatują na niego detektywi. Może wynajęła icj jego trzecia żona, a może jego szef Milo Minderbinder, właściciel jednego z największych koncernów w Ameryce? A może to nie detektywi, lecz agenci zamieszani w porwanie kapelana Tappmana? Tymczasem Milo próbuje sprzedać generałom z Pentagonu bombowiec nowej generacji, odznaczający się tym, że w ogóle go nie widać. Nikt jednak nie wie na pewno, czy maszyna naprawdę istnieje...

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-044-1
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Powieść obfitująca w wiele przezabawnych wydarzeń, pełna skrzących się dowcipem dialogów i czarnego absurdalnego humoru. W książce ponownie spotykamy Yossariana, Mila Minderbindera oraz nowe – równie oryginalne – postacie, takie jak onkolog, który przyjmuje pacjentów chorych na raka na oddziale psychiatrycznym, gdzie sam przechodzi intensywną kurację, czy prezydent USA, który uwielbia gry komputerowe i cieszy się, gdy rozmówcy tytułują go „kutasem”.

Akcja powieści toczy się w Nowym Jorku opanowanym przez narkomanów, żebraków i prostytutki. Yossarian znów trafia do szpitala, gdzie symuluje chorobę i podrywa pielęgniarki. Przed szpitalem czatują na niego detektywi. Może wynajęła ich jego trzecia żona, a może szef, Milo Minderbinder, właściciel jednego z największych koncernów w Ameryce? A może to nie detektywi, lecz agenci wywiadu, zamieszani w porwanie kapelana Tappmana? Tymczasem Milo próbuje sprzedać generałom z Pentagonu bombowiec nowej generacji, odznaczający się tym, że w ogóle go nie widać. Nikt jednak nie wie na pewno, czy maszyna naprawdę istnieje…JOSEPH HELLER (1923–1999)

Jeden z najwybitniejszych pisarzy amerykańskich XX wieku. W trakcie II wojny światowej służył jako bombardier w 488 Dywizjonie stacjonującym na Korsyce; uczestniczył w misjach bojowych nad Francją i Włochami. Po zwolnieniu ze służby ukończył New York University; studiował literaturę amerykańską na Columbia University i angielską na Oxfordzie. W latach 50. pracował w działach reklamy czasopism „Time”, „Look” i „McCall’s”, publikował opowiadania. W 1961 ukazała się jego pierwsza powieść Paragraf 22, z czasem uznana za literackie arcydzieło. Przełożona na szereg języków, doczekała się licznych adaptacji radiowych, telewizyjnych i teatralnych oraz milionowych nakładów. Głośną filmową wersję książki zrealizował Mike Nichols. Kolejne powieści, m.in. Coś się stało, Gold jak złoto, Bóg wie oraz Ostatni rozdział, czyli paragraf 22 bis też święciły sukcesy czytelnicze. W 2003 ukazał się wybór niepublikowanych wcześniej opowiadań zatytułowany Paragraf 23.1. Sammy

Kiedy ludzie w naszym wieku mówią o wojnie, nie mają na myśli wojny w Wietnamie, ale tę, która wybuchła przeszło pół wieku temu i objęła prawie cały świat. Toczyła się już dwa lata, gdy do niej przystąpiliśmy. Zanim wylądowaliśmy w Normandii, zginęło, jak powiadają, przeszło dwadzieścia milionów Rosjan. Zanim jeszcze postawiliśmy stopę na kontynencie, nastąpiło odwrócenie biegu wydarzeń pod Stalingradem i została wygrana bitwa o Anglię. A mimo to straty Amerykanów sięgnęły miliona, z czego trzysta tysięcy poległo w boju. Dwa tysiące trzystu zginęło w Pearl Harbor w ciągu jednego niesławnego dnia przed ponad półwieczem, a więcej niż dwa i pół tysiąca odniosło wtedy rany — tego jednego dnia ponieśliśmy większe straty niż w trakcie całych długich i krwawych zmagań na Pacyfiku, większe niż podczas D-Day we Francji.

Nic dziwnego, że w końcu przystąpiliśmy do wojny.

Bogu niech będą dzięki za bombę atomową, cieszyłem się wraz z całą resztą cywilizowanego świata niemal pół wieku temu, kiedy przeczytałem nagłówki w gazetach i dowiedziałem się, że została zrzucona. W tym czasie siedziałem już z powrotem w domu, cały i zdrowy, i jako były żołnierz znajdowałem się w o wiele lepszej sytuacji niż przedtem. Mogłem pójść na studia. Zrobiłem to i przez dwa lata uczyłem nawet w college’u w Pensylwanii, a potem wróciłem do Nowego Jorku i zacząłem pracować w dziale reklamy magazynu „Time”.

Jeszcze przez jakieś dwadzieścia lat, na pewno nie dłużej, gazety w całym kraju będą drukować fotografie najstarszych żyjących weteranów tamtej wojny, biorących udział w coraz rzadszych paradach, organizowanych w patriotyczne święta. Te parady są już dzisiaj dość rzadkie. Nigdy w nich nie maszerowałem. Nie sądzę również, by robił to mój ojciec. Dawno, dawno temu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, szalony Henry Kantowitz, rówieśnik mojego ojca i dozorca domu po drugiej stronie ulicy, zakładał w Dzień Zawieszenia Broni i Dzień Pamięci swoje postrzępione onuce i staroświecki wojskowy mundur z pierwszej wojny światowej, tej wcześniejszej Wielkiej Wojny, i przez cały dzień paradował tam i z powrotem po chodniku Railroad Avenue, od linii trolejbusowej Norton’s Point do sklepu z łakociami i saturatora na rogu Surf Avenue, bliżej oceanu. Stary Henry Kantowitz podobnie jak mój ojciec mógł mieć wtedy niewiele ponad czterdziestkę. Popisując się, wykrzykiwał chrapliwym głosem komendy w stronę znużonych kobiet, które wlokły się na spuchniętych nogach do swych małych mieszkań, taszcząc brązowe torby ze spożywczego albo od rzeźnika i wcale nie zwracając na niego uwagi. Ignorowały go także jego dwie zawstydzone córki, małe dziewczynki, jedna młodsza ode mnie, druga o rok albo dwa starsza. Niektórzy mówili, że Kantowitz odniósł kontuzję podczas wybuchu pocisku, ale nie sądzę, żeby to była prawda. Nie sądzę nawet, żebyśmy wiedzieli, co to znaczy.

W naszych trzy- lub czteropiętrowych kamienicach nie było wówczas wind i dla starszych osób wspinaczka po schodach mogła stać się prawdziwą udręką. W piwnicach przechowywano węgiel, dowożony ciężarówkami i zrzucany z hałasem w dół po metalowej pochylni; można tam też było znaleźć kocioł centralnego ogrzewania, a także dozorcę, który czasami mieszkał, a czasami nie mieszkał w tym samym budynku i o którym bardziej z onieśmielenia niż grzeczności mówiliśmy zawsze z szacunkiem pan taki to a taki, pilnował bowiem domu i reprezentował właściciela, którego prawie wszyscy wtedy, a i dziś niektórzy, przynajmniej trochę się baliśmy. Milę dalej znajdowały się słynne tereny rozrywkowe Coney Island z setkami tysięcy kolorowych żarówek, karuzelami, kolejkami i straganami z jedzeniem. Wielką atrakcję stanowił wtedy Luna Park, a także Steeplechase¹ Park pana George’a C. Tilyou, który zmarł dużo wcześniej i o którym nikt nie wiedział zbyt wiele. Nad każdym wejściem do Steeplechase Park pyszniła się przedstawiona w komiksowej formie jaskrawa, groteskowa podobizna różowej, płaskiej i roześmianej twarzy wymalowanego w prymitywny sposób subtelnego idioty, skręcającego się z szatańskiego śmiechu, z rozdziawioną czasem na szerokość całej przecznicy gębą, w której tkwiła niesamowita liczba olbrzymich zębów. Pracownicy Steeplechase Park nosili czerwone kurtki i dżokejskie czapki i od wielu czuć było whisky. Tilyou mieszkał kiedyś przy Surf Avenue we własnym dużym drewnianym domu z werandą, na którą prowadziły kamienne schodki sięgające niemal skraju chodnika i zapadające się jakby lekko w głąb. Kiedy jako trochę starszy chłopak mijałem ten dom w drodze do publicznej biblioteki, stacji metra albo idąc na popołudniowy sobotni seans filmowy, wyryte w betonie na pionowej ściance najniższego schodka nazwisko Tilyou znikało już zagłębione do połowy w ziemi. W mojej dzielnicy instalacja pieców na ropę, której towarzyszyło kopanie rowów na rury i zbiorniki, była bezsprzecznie dużym wydarzeniem, oznaką postępu.

Za jakieś dwadzieścia lat wszyscy będziemy fatalnie wyglądać na zdjęciach w gazetach i w telewizyjnych migawkach: dziwaczni ludzie z innego świata, sędziwi, trzęsący się, łysawi i pokurczeni, sprawiający być może wrażenie lekko zidiociałych, z bezzębnymi uśmiechami na zapadłych, pomarszczonych twarzach. Ludzie, których znam, umierają, a wielu innych, których znałem, już umarło. Nawet dziś nie wyglądamy zbyt pięknie. Nosimy okulary, pogarsza nam się słuch, czasami za dużo mówimy, powtarzamy się, wyrastają nam różne świństwa i nawet najmniejsze zadrapania goją się o wiele dłużej i zostawiają wyraźne ślady.

A potem już nas nie będzie.

Zostaną tylko przekazy, pamiątki i przywoływane przez nie obrazy. Któregoś dnia jedno z moich dzieci — adoptowałem je legalnie, oczywiście za ich zgodą — albo jeden z dorosłych wnuków natrafi na moje skrzydełka strzelca pokładowego lub medal lotniczy, na naramienne naszywki sierżanta lub moje młodzieńcze zdjęcie — małego Sammy’ego Singera, najlepszego w ortografii na całej Coney Island i zawsze jednego z najlepszych w klasie z arytmetyki, podstaw algebry i geometrii — w zimowej kurtce lotniczej z kożuszkiem i w spadochronowej uprzęży, wywiezionego pół wieku temu na wyspę Pianosę przy zachodnim wybrzeżu Włoch. Siedzimy we wczesnym porannym słońcu obok samolotu, na stercie nie uzbrojonych tysiącfuntowych bomb, uśmiechając się do obiektywu i czekając na sygnał startu do kolejnej misji, razem ze spoglądającym na nas z tyłu, wyznaczonym na ten dzień bombardierem w randze, jak pamiętam, kapitana. Był to kłótliwy i impulsywny, wzbudzający czasem lęk Ormianin o nazwisku Yossarian, który nie zdołał nauczyć się nawigacji na przyspieszonym kursie zorganizowanym niespodziewanie podczas szkolenia operacyjnego w bazie powietrznej w Columbii, w Karolinie Południowej, gdzie stworzono z naszej grupy tymczasową załogę, która ćwiczyła wspólnie przed udaniem się na front i przeprowadziła samolot w rejon działań wojennych. Pilotem był trzeźwy Teksańczyk o nazwisku Appleby, bardzo metodyczny i bardzo dobry, niech go Bóg błogosławi, i ci dwaj bardzo szybko zaczęli drzeć ze sobą koty. Ja sympatyzowałem z Yossarianem. Wesoły, szybki i trochę dziki, był podobnie jak ja chłopakiem z wielkiego miasta, który prędzej umarłby, niż dał się zabić, jak stwierdził pół żartem, pół serio któregoś razu blisko końca, i który zamierzał żyć wiecznie albo przynajmniej umrzeć, próbując tego dokonać. Podzielałem jego stanowisko. Od niego nauczyłem się mówić „nie”. Kiedy w zamian za dziesięć lotów więcej zaproponowali mi kolejną belkę i kolejną wstążkę do medalu, odmówiłem i wysłali mnie do domu. Nie wtrącałem się do nieporozumień Yossariana z Applebym, ponieważ byłem nieśmiałym i niskim Żydem, a w dodatku prostym żołnierzem. Spotykając w tamtym czasie nowych ludzi, zawsze uważnie sondowałem grunt, zanim powiedziałem, co myślę, ale choć nie potwierdzał tego mój brak pewności siebie, w głębi duszy nie uważałem się wcale za kogoś gorszego od nich, również od oficerów, nawet od tego wielkiego wyszczekanego Ormianina, który twierdził w żartach, że tak naprawdę jest Asyryjczykiem, przedstawicielem wymarłej rasy. Byłem od nich wszystkich bardziej oczytany, widziałem to, lepszy w ortografii i zupełnie niegłupi, choć nigdy tego po sobie nie pokazywałem.

Yossarian gubił się nieuchronnie podczas każdego z tych treningowych nocnych lotów, które odbywaliśmy nad Karoliną Południową i Georgią. Stało się to już przedmiotem żartów. Od innych niższych rangą żołnierzy, których spotykałem w koszarach i w stołówce, dowiedziałem się, że wszyscy ich przerobieni naprędce z bombardierów nawigatorzy również gubią się podczas nocnych misji treningowych i też jest to przedmiotem żartów. Trzecim oficerem w naszej załodze był nieśmiały drugi pilot o nazwisku Kraft, który po awansowaniu na pierwszego pilota zginął zestrzelony przez artylerię przeciwlotniczą w czasie misji nad Ferrarę w północnych Włoszech, kiedy jego samolot podszedł po raz drugi nad tamtejszy most. Yossarian, prowadzący bombardier, któremu nie udało się zrzucić bomb za pierwszym razem, dostał medal za to, że zawrócił, gdy zobaczył, że inni również chybili i most wciąż stoi. Podczas tych ćwiczeń z nawigacji w Karolinie Południowej Appleby zawsze odnajdywał drogę powrotną, używając radiokompasu. Którejś ciemnej nocy zgubiliśmy się i przez ponad godzinę nie mieliśmy odczytu z radiokompasu, bo burza spowodowała zakłócenia elektryczne. Po dziś dzień słyszę dźwięczący w telefonie pokładowym głos Yossariana:

— Widzę tam na dole brzeg rzeki. Skręć w lewo i przeleć nad nią, a ja postaram się znaleźć jakiś punkt orientacyjny po drugiej stronie.

Brzeg rzeki okazał się wybrzeżem Atlantyku, a my znaleźliśmy się w drodze do Afryki. Po kolejnej półgodzinie Appleby stracił cierpliwość i przejął inicjatywę. Kiedy złapał w końcu sygnały radiowe, które pozwoliły mu odnaleźć lotnisko, paliwa starczyło nam tylko na dokołowanie z pasa startowego na stanowisko. Silniki zgasły, zanim je wyłączyliśmy.

O mały włos wszyscy wtedy nie zginęliśmy.

Tak naprawdę dotarło to do mnie dopiero wiele lat później i opowiadając tę historię, przestałem pękać ze śmiechu.

Na fotografii siedzi obok mnie mój kumpel Bill Knight, w tamtych czasach górny strzelec pokładowy, dwa lata ode mnie starszy i już żonaty, ojciec dziecka, które oglądał zaledwie przez tydzień; a także chudy chłopak w moim wieku, niejaki Howard Snowden z Alabamy, radiostrzelec, który zginął podczas misji nad Awinionem mniej więcej miesiąc później — i który umierał powoli, jęcząc z bólu i skarżąc się, że mu zimno. Mamy tutaj po dwadzieścia lat i wyglądamy jak dzieciaki, które mają tylko po dwadzieścia lat. Howie Snowden był pierwszym trupem, jakiego zobaczyłem, i jedynym trupem, jakiego w ogóle oglądałem poza kostnicą. Kiedy moja żona zmarła w nocy i przyjechałem do szpitala, żeby załatwić formalności i zacząć przygotowania do pogrzebu, nie było jej już na sali. Odeszła tak, jak to zapowiedział onkolog, prawie co do dnia. Była bardzo chora, ale podobno nie cierpiała wiele. Chcieliśmy wierzyć, że ból został jej oszczędzony, ponieważ zawsze była bardzo dobrą kobietą, przynajmniej dla mnie i dla dzieci, na ogół wesołą i wielkoduszną. Wściekała się tylko na pierwszego męża, i to też tylko czasami, zwłaszcza kiedy brakowało mu pieniędzy na własne dzieci, choć zawsze miał ich dosyć na nowe dziewczyny i kilka kolejnych małżeństw. Miałem szczęście do umarlaków, stwierdził po wojnie Lew, mój przyjaciel jeszcze z czasów dzieciństwa, który został wzięty do niewoli jako żołnierz piechoty i zanim odesłano go z powrotem do domu, widział w Europie setki trupów amerykańskich i niemieckich i masę trupów niemieckich cywilów w Dreźnie. Pomagał wtedy uprzątać teren po brytyjskich bombardowaniach, o których dowiedziałem się po raz pierwszy od niego, po nalocie, w którym zginęli prawie wszyscy mieszkańcy miasta z wyjątkiem jeńców wojennych i ich strażników. Nie bardzo chciałem w to z początku uwierzyć.

— Ponad sto tysięcy? Chyba oszalałeś, Lew. To więcej ofiar niż pochłonęła bomba atomowa w Hiroszimie.

Potem jednak sprawdziłem to i musiałem przyznać mu rację.

Ale to było prawie pięćdziesiąt lat temu. Nic dziwnego, że nasi potomkowie nie interesują się zbytnio drugą wojną światową. Mało który z nich wtedy żył. Gdyby urodził się podczas wojny, miałby teraz koło pięćdziesiątki.

Może jednak pewnego dnia w przyszłości, której nie potrafię bliżej określić, jedno z naszych dzieci albo wnuków natrafi w szufladzie na pudełko z moimi skrzydełkami strzelca, medalem lotniczym, naszywkami sierżanta i wojenną fotografią i staną mu przed oczyma jak żywe pewne rodzinne wydarzenia, które miały miejsce albo które nigdy nie miały miejsca, a powinny. Tak, jak stają przed oczyma mnie, kiedy patrzę na maskę przeciwgazową mojego ojca z pierwszej wojny światowej.

Ciekawe, co się z nią stało. Kiedy byłem mały, uwielbiałem się nią bawić i robiłem to w tajemnicy, gdy pracował w mieście, tnąc z wykrojów materiał na dziecinne stroje. Mam również jego fotografię jako żołnierza. Gdy przeczytałem, jeszcze w podstawówce, biografię niemieckiego asa przestworzy z lat pierwszej wojny, barona Manfreda von Richtofena, przez dłuższy czas chciałem zostać pilotem myśliwca. Chciałem dzień w dzień toczyć z baronem powietrzne pojedynki nad okopami we Francji i za każdym razem go strącać. Był moim idolem i marzyłem o tym, żeby go zestrzelić. Wkrótce po wojnie, po mojej wojnie, ojciec umarł i powiedzieli, że to rak. Lubił palić cygara. Kupował je w małym sklepiku w sąsiedztwie, na rogu Surf Avenue, gdzie zadowolony z siebie pan Levinson siedział z uśmiechem na ustach przy swoim roboczym stole, z nożami i liśćmi tytoniu, zwijając i oznaczając ręcznie swoje cygara, podczas gdy pani Levinson, spokojna, podobna do Pigmejki piegowata kobieta z ciemnymi włosami, sprzedawała czepki kąpielowe, zatyczki do uszu, koła ratunkowe, wiaderka, łopatki i inne drobiazgi, które mogły się przydać na oddalonej zaledwie o przecznicę plaży. Nie mieli dzieci.

Wszyscy wtedy pracowali. Jako dzieciak sprzedawałem przez jakiś czas gazety na ulicach i w barach na deptaku. W lecie moje siostry sprzedawały tam mrożony krem i piwo z korzeniami, a Davey Goldsmith handlował hot dogami. Na plaży, w wydobywających się z nieporęcznych pudeł oparach suchego lodu, toczyli spartański bój niekoncesjonowani przekupnie, starający się opchnąć za dziesięć centów wszystkie mrożone batony i napoje, zanim zdążą ich przyskrzynić policjanci, brnący po miękkim piachu między odzianymi w kostiumy kąpielowe gapiami, którzy z całego serca dopingowali uciekinierów. Wielu spośród tych szybkonogich, uprawiających niebezpieczny proceder chłopaków należało do moich znajomych.

W naszym mieszkaniu słyszeliśmy zawsze łoskot łamiących się fal i gong boi dzwoniącej (nazywaliśmy ją bellboy, i nadal wydaje mi się to właściwym określeniem). W chwilach rzadkiej ciszy, wczesnym albo późnym popołudniem, docierała do nas nawet niewyraźna melodia wygrywana przez egzotyczną katarynkę zamontowaną przy najbliższej karuzeli przy deptaku, olbrzymiej obracającej się platformie z rumakami pomalowanymi na złoty kolor karmelków, z pasami błyszczącej czerni i barwnymi smugami różu i błękitu, które przypominały nam inne słodycze: galaretki, cukierki lukrecjowe i gumowe dropsy. Skąd pochodziły te wspaniałe lśniące konie? Czy była gdzieś jakaś fabryka produkująca konie do karuzeli? Czy można było na tym zarobić forsę — nie dalej jak pół mili od naszych domów? Nikt z nas nie był bogaty.2. Mały kutas

Nowy prezydent obejmował urząd zgodnie z procedurą, po rezygnacji swego poprzednika, doprowadzonego do stanu skrajnego wyczerpania umysłowego przez konieczność stałego wyjaśniania, dlaczego wybrał w ogóle taką osobę na wiceprezydenta i partnera w wyścigu do prezydenckiego fotela.

— Dlaczego go wybrałeś? — pytał, nie mogąc się oprzeć, jego najbliższy przyjaciel, sekretarz stanu. — Powiedz przynajmniej mnie. Obiecuję dotrzymać tajemnicy!

— Nie ma w tym żadnej tajemnicy — odpowiadał, broniąc się, dotychczasowy szef państwa. — Żadnego ukrytego motywu, żadnego podstępu. Zrobiłem po prostu to, co uważałem za najrozsądniejsze. Daję ci słowo, nie miałem żadnych przestępczych zamiarów.

— I to właśnie jest najbardziej przerażające.4. Lew

Urodziłem się silny i bez lęku. Nie wydaje mi się, żebym do dziś wiedział, co to znaczy bać się drugiego człowieka. Mam silne mięśnie, grube kości i potężną klatkę piersiową wcale nie dlatego, że jako mały chłopak pakowałem w bele stare gazety i dźwigałem ciężary w składzie mojego ojca. Gdybym był cherlakiem, stary nie kazałby mi po prostu tego robić. Prowadziłbym rachunki albo załatwiał zlecenia, tak jak moje siostry i starszy brat Ira. Rodzice mieli czterech synów i dwie córki; ja byłem przedostatni z chłopców. Matka opowiadała ludziom, że byłem najsilniejszym niemowlakiem, jakiego widziała na oczy, a w dodatku najbardziej głodnym. Potrzebowała obu rąk, żeby odciągnąć mnie od piersi.

— Jak Herkules w kołysce — oznajmił kiedyś Sammy Singer.

— Kto?

— Herkules. Mały Herkules.

— Co to za historia?

— Kiedy się urodził, włożono mu do kołyski kilka wielkich węży, żeby go zabiły. Zadusił je gołymi rękami.

— Wcale tak nie było, mądralo.

Mały Sammy Singer wiedział takie rzeczy, nawet gdy jeszcze chodziliśmy do trzeciej albo czwartej klasy podstawówki. A może było to w szóstej albo siódmej. Kiedy cała reszta pisała wypracowania o Tomku Sawyerze albo Robinsonie Crusoe, on pisał o Iliadzie. Sammy był bystry, ja sprytny. On przyglądał się rzeczom, ja je sobie wyobrażałem. On był dobry w szachach, ja w bezika. Kiedy przestałem grać w szachy, on wciąż tracił pieniądze w bezika. I kto tu był sprytny? Kiedy poszliśmy na wojnę, Sammy chciał być pilotem myśliwca i wybrał lotnictwo. Ja wybrałem siły lądowe, bo chciałem walczyć z Niemcami. Miałem nadzieję, że będę siedzieć w czołgu i rozjeżdżać ich całymi setkami. On został tylnym strzelcem pokładowym, ja wylądowałem w piechocie. Jego zestrzelili raz nad morzem i wrócił do domu z medalem. Ja dostałem się do niewoli i siedziałem tam aż do samego końca. Może rzeczywiście on był sprytniejszy. Po wojnie poszedł za państwowe pieniądze na studia, a ja kupiłem sobie za miastem skład materiałów budowlanych. Potem kupiłem plac, wszedłem w spółkę z kilkoma klientami, którzy znali się lepiej ode mnie na budownictwie, i zbudowałem dom. Ja znałem się lepiej na interesach. Z zysku, który osiągnąłem ze sprzedaży pierwszego domu, zbudowałem już na własną rękę następny. Odkryłem, czym jest kredyt. Na Coney Island nie mieliśmy pojęcia, że banki chcą pożyczać pieniądze. Kiedy Sammy chodził do opery, ja polowałem na kaczki i kanadyjskie gęsi razem z miejscowymi hydraulikami i jankeskimi bankierami. W niewoli w Niemczech za każdym razem, kiedy jedni strażnicy przekazywali nas innym, martwiłem się, co się stanie, kiedy któryś z nich spojrzy na moją blaszkę identyfikacyjną i odkryje, że jestem Żydem. Martwiłem się, ale nie pamiętam, żebym choć raz się bał. W każdym nowym miejscu, w miarę jak posuwaliśmy się coraz dalej w głąb Niemiec, w kierunku Drezna, starałem się znaleźć jakiś sposób, żeby powiedzieć im o tym, zanim sami się dowiedzą. Nie chciałem, żeby odnieśli wrażenie, że mają w niewoli faceta, który coś ukrywa. Aż do chwili, kiedy Sammy poinformował mnie, że mogli mi wtedy napluć w twarz, trzasnąć kolbą w łeb albo po prostu odprowadzić w zarośla i zastrzelić lub zakłuć bagnetem, w ogóle o czymś takim nie pomyślałem. Byliśmy w większości bardzo młodzi i wyobrażałem sobie, że co najwyżej wyśmieją mnie i szturchną raz czy drugi, i że być może będę musiał strzelić kilku w pysk, żeby nauczyć ich moresu. Nigdy nie ulegało dla mnie kwestii, że mógłbym to zrobić. Byłem L.R., Lewisem Rabinowitzem z Neptune Avenue na Coney Island, z Brooklynu w Nowym Jorku, i nie miałem wtedy najmniejszych wątpliwości, że nie dam się pokonać w niczym i osiągnę wszystko, co chcę.

To samo czułem już jako dziecko. Od samego początku byłem duży, barczysty i miałem silny głos, a wydawało mi się, że jestem jeszcze większy i bardziej barczysty, niż byłem. W podstawówce widziałem starszych chłopców, większych i pewnie silniejszych ode mnie, ale jakoś nigdy tego nie czułem. I nigdy nie bałem się chłopaków z tych kilku mieszkających w sąsiedztwie włoskich rodzin, wszystkich tych Bartolinich i Palumbo, o których inni bali się mówić na głos, dopóki nie znaleźli się w domu. Nosili podobno noże, ci chojracy, powtarzano sobie szeptem. Ale ja nigdy u żadnego z nich noża nie widziałem. Zostawiałem ich w spokoju i oni też mnie nie zaczepiali. Mnie i żadnego z moich kumpli. Z wyjątkiem jednego razu, kiedy jeden z nich, chudy starszy chłopak z ósmej klasy, przeszedł niedbale obok mnie i umyślnie nadepnął mi na stopę, gdy siedziałem na chodniku przy skraju boiska, czekając, aż skończy się przerwa na lunch i wpuszczą nas z powrotem do szkoły. Miał na nogach tenisówki. W szkole nie wolno nam było nosić tenisówek poza salą gimnastyczną, ale ci Bartolini i Palumbo nosili je, kiedy tylko chcieli. Heeej, powiedziałem sobie, kiedy zorientowałem się, co jest grane. Widziałem, jak się zbliża. Widziałem, jak skręca w moim kierunku z niewinną podłą miną. Nie widziałem tylko mojej ręki, która złapała go za kostkę i zacisnęła się na niej z wystarczającą siłą, żeby zatrzymać go w miejscu, gdy próbował wyrwać się i pójść dalej, nie odwracając nawet oczu, tak jakby miał do tego prawo, tak jakby mnie tam w ogóle nie było. Naprawdę się zdziwił, kiedy zobaczył, że go nie puszczam. Próbował strugać chojraka. Nie mieliśmy nawet trzynastu lat.

— Co robisz? — zapytał z groźną miną.

Moje spojrzenie było twardsze.

— Coś upuściłeś — powiedziałem z lodowatym uśmiechem.

— Tak? Co takiego?

— Swoją stopę.

— Bardzo śmieszne. Puszczaj mnie.

— Upuściłeś ją na mnie — powiedziałem, klepiąc drugą ręką miejsce, na które nadepnął.

— Tak?

— Tak.

Szarpnął mocniej. Ja mocniej ścisnąłem.

— Jeśli to prawda, nie zrobiłem tego naumyślnie.

— Mam wrażenie, że to było naumyślnie — powiedziałem mu. — Ale jeśli przysięgniesz na Boga i powtórzysz jeszcze raz, że nie zrobiłeś tego naumyślnie, może ci uwierzę.

— Wydaje ci się, że taki z ciebie chojrak?

— Aha.

Inne dzieciaki obserwowały nas, wśród nich także dziewczęta. Czułem się wspaniale.

— Dobra, nie zrobiłem tego naumyślnie — powiedział i przestał się szarpać.

— W takim razie chyba ci wierzę.

Potem przez jakiś czas byliśmy przyjaciółmi.

Sammy postanowił któregoś dnia, że nauczy mnie boksować i pokaże jednocześnie, że jest ode mnie lepszy.

— Mięśnie to nie wszystko, Lew — powiedział.

Miał podręcznik, który wcześniej przeczytał, i pożyczone rękawice. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, kiedy je sobie wzajemnie zawiązywaliśmy. Pokazał mi, jak się ustawić i jak zadać pierwsze uderzenie, nauczył prostego, sierpowego i haka.

— W porządku, tygrysie, wiem już, o co chodzi. Co teraz? — zapytałem.

— Będziemy walczyć przez jakieś trzy minuty. Potem odpoczniemy przez minutę, pokażę ci, co zrobiłeś źle, i zaczniemy nową rundę. Pamiętaj, ani na chwilę nie przerywaj pracy nóg. Żadnych uderzeń podczas klinczu i żadnej przepychanki. To niedozwolone. Podnieś lewą rękę do góry, wyżej, trzymaj ją tak i trochę bardziej wysuń. Inaczej od razu cię trafię. Tak dobrze. Zaczynamy.

Przybrał pozycję i zaczął przebierać nogami, doskakując do mnie i odskakując. Ruszyłem prosto na niego, odsunąłem z łatwością lewą ręką obie jego dłonie, a prawą złapałem go otwartą rękawicą za głowę i przekręciłem żartobliwie w obie strony.

— To jest klincz! — wrzasnął. — Nie wolno ci przytrzymywać głowy. Musisz boksować albo nic nie robić. Teraz rozejdziemy się i zaczniemy na nowo. Pamiętaj, musisz starać się mnie uderzyć.

Tym razem tańczył wokół mnie szybciej. Uderzył mnie jednym ze swoich prostych w bok głowy i od razu odskoczył. Ponownie ruszyłem na niego, odsunąłem z łatwością w dół jego obie ręce i zacząłem go klepać lekko po twarzy drugą rękawicą. Nie mogłem powstrzymać śmiechu, kiedy na niego spojrzałem. Ja szczerzyłem zęby, on ciężko dyszał.

— Spróbujmy czegoś innego — powiedział żałośnie. — To po prostu nie zdaje egzaminu.

Martwiłem się czasami o małego Sammy’ego, bo nie potrafił sam dużo zdziałać i lubił irytować ludzi. Ale był sprytny i okazało się, że działa na nerwy tylko tym, o których wie, że się na niego nie wściekną. Takim jak ja.

— Hej, Lew, jak się miewa ta twoja panienka z wielkimi cyckami? — pytał mnie podczas wojny, kiedy zacząłem umawiać się z Claire i przyprowadzałem ją czasami ze sobą.

— Sprytny z ciebie gość — mówiłem mu, zgrzytając zębami i uśmiechając się z przymusem. Kiedy zaczynało się we mnie gotować, czułem, jak pika mi mięsień biegnący wzdłuż szczęki i z boku szyi. Czułem go także podczas gry w bezika, kiedy za wysoko zalicytowałem i musiałem próbować każdej sztuczki, żeby się ratować.

— Hej, Lew, przekaż moje pozdrowienia tej swojej żonie z wielkimi cyckami — powtarzał, kiedy wziąłem ślub z Claire. Mój kumpel Winkler zaczął się drażnić ze mną w podobny sposób i nie mogłem przywalić mu, jeśli nie przywaliłem Sammy’emu, a Sammy’emu przecież przywalić nie mogłem. Chciałem, żeby został moim pierwszym drużbą, ale starzy uparli się, żeby zostali nimi moi bracia, a w naszej rodzinie wszyscy zawsze robili to, czego chcieli inni.

Dali mi na imię Lewis i mówili na mnie Louie, jakbym nazywał się Louis, i nigdy nie widziałem żadnej różnicy, dopóki nie zwrócił mi na nią uwagi Sammy. Ale nawet potem nadal nie widziałem żadnej różnicy.

Sammy czytał gazety. Lubił kolorowych i twierdził, że powinni mieć prawo głosu na południu i w ogóle móc mieszkać, gdzie im się żywnie podoba. Nie obchodziło mnie, gdzie mieszkają, dopóki nie mieszkali obok mnie. Nigdy nie lubiłem naprawdę nikogo, kogo nie znałem osobiście. Lubiliśmy przez jakiś czas Roosevelta, kiedy został prezydentem, ale głównie dlatego, że nie był Herbertem Hooverem, ojcem Couglanem z Detroit ani innym republikaninem, względnie którymś z tych zapyziałych antysemitów z południa albo Środkowego Zachodu. Nie ufaliśmy mu jednak i nie wierzyliśmy w to, co mówił. Nie ufaliśmy bankom, nie wierzyliśmy w bankowe wyciągi i kiedy tylko się dało, załatwialiśmy nasze interesy gotówką. Nie lubiliśmy Niemców jeszcze przed nastaniem Adolfa Hitlera. A spośród Niemców najmniej szans w naszym domu mieli niemieccy Żydzi. I to nawet po objęciu władzy przez Hitlera. Dorastając, bez przerwy o nich słyszałem.

— Nigdy nie życzyłam nikomu nic złego — powtarzała moja matka. Słyszałem to bez przerwy, ale nie miało to nic wspólnego z prawdą. Jej soczyste przekleństwa spadały na głowy wszystkich, nawet członków rodziny. — Ale jeśli jakiś naród kiedykolwiek zasłużył na karę, to właśnie oni. Kiedy szliśmy z Polski do Hamburga, nie chcieli nawet na nas spojrzeć. Byliśmy im zadrą w oku. Wstyd im było za nasze walizy, nasze stroje i za to, że nie mówiliśmy po niemiecku. Wstydzili się nas i dawali nam to odczuć. Niektórzy, jeśli tylko się dało, kradli nam pieniądze. Kiedy było jakieś wolne miejsce w pociągu albo na ławce na ulicy, kładli na nie kapelusz, udając, że je dla kogoś zajmują, żebyśmy nie mogli koło nich usiąść. Kazali nam stać całymi godzinami, nawet z małymi dziećmi. Wszystko to robili ludzie z forsą. I udawali nawet, że nie znają jidysz.

Kiedy Sammy złożył jej nie tak dawno razem ze mną wizytę, napomknął, że jego zdaniem niemieccy Żydzi nie znają chyba jidysz. Moja matka, nawet jeśli to usłyszała, udała, że ma słaby słuch.

Gdy w Europie wybuchła wojna, byliśmy wszyscy o kilka lat za młodzi, żeby powołano nas do wojska. W liceum zmieniłem język obcy z hiszpańskiego na niemiecki — zacząłem się przygotowywać — i doprowadzałem do szaleństwa ludzi takich jak Sammy moimi Achtung, wie, geht, hallo, nein i jawohl. Kiedy wrzeszczeli, żebym się przymknął, rzucałem im raz albo dwa danke schön. Uczyłem się niemieckiego nawet po wstąpieniu do wojska. Kiedy się zaciągnąłem, znałem go już w dostatecznym stopniu, żeby znęcać się nad jeńcami wojennymi, których napotkałem w Fort Dix, Fort Sill, Fort Riley i Fort Benning. Jako jeniec wojenny w obozie niedaleko Drezna mogłem rozmawiać trochę ze strażnikami i czasami tłumaczyć dla innych amerykańskich więźniów. Ponieważ mówiłem po niemiecku, wysłali mnie do Drezna, żebym dozorował produkcję, mimo że byłem sierżantem i nie musiałem wcale jechać.

Interes ze śmieciami zaczął się rozkręcać, zanim jeszcze poszedłem do wojska. Matka Sammy’ego odkładała stare gazety i oddawała aluminiowe garnki i patelnie, a mój ojciec sprzedawał je. Przekonał się, że na surowcach wtórnych można nieźle zarobić; kilku pośredników w handlu złomem zbiło na tym całkiem pokaźne fortuny. Walczyliśmy też o domy przeznaczone do rozbiórki. Jeździliśmy za wozami straży pożarnej. Wielkie pożary na Coney Island były zawsze kopalnią złota, a dla nas były kopalnią miedzi i kopalnią ołowiu, z powodu rur kanalizacyjnych, które wyciągaliśmy z pogorzeliska. Kiedy wkrótce po wojnie spłonął Luna Park, była to dla nas prawdziwa bonanza. Płacili nam za usuwanie złomu i płacili ponownie, gdy go sprzedawaliśmy. Wszystkie gorące rzeczy zapakowane były w azbest, który braliśmy potem i zwijaliśmy w bele. Nieźle się na tym obłowiliśmy, a staruszek zarobił dziesięć tysięcy, które pożyczył mi później na kupno składu materiałów budowlanych, oczywiście na wysoki procent, ponieważ zawsze taki był i ponieważ nie podobał mu się mój pomysł z tym składem. Nie chciał, żebym porzucał śmieciarski interes i nie chciał, żebyśmy się przeprowadzali o prawie trzy godziny drogi od Coney Island.

Najlepsze były stare szkoły i szpitale. Kupiliśmy drugą ciążarówkę i zatrudniliśmy miejscowych siłaczy, którzy mogli dużo dźwigać i odstraszyć innych śmieciarzy. Wynajęliśmy nawet jednego wielkiego szwarca, silnego spokojnego Murzyna o imieniu Sonny, który przyszedł któregoś dnia i poprosił o pracę. Rozrywaliśmy metalowymi szczypcami i młotami gipsowe ściany i azbestową izolację, a potem wyciągaliśmy łomami, hakami do wiązania drutów i piłami do cięcia metalu miedziane i ołowiane rury. Mój tato wywalił wtedy Smokeya Rubina.

Przekazałem mu tę wiadomość. Niedługo potem nadeszła odpowiedź, że Smokey szuka mnie i że lepiej będzie, jeśli mnie nie znajdzie. Następnego dnia wieczorem poszedłem do baru Happy’s Luncheonette przy Mermaid Avenue i usiadłem, żeby na niego poczekać. Kiedy Sammy i Winkler weszli tam i mnie ujrzeli, zrzedły im miny. Myślałem, że za chwilę zemdleją.

— Co ty tu robisz? — zapytał Winkler. — Zmykaj stąd, ale już.

— Nie wiesz, że Smokey poluje na ciebie? — poinformował mnie Sammy. — Jest z nim kilku jego kumpli.

— Ułatwiam mu sprawę, żeby nie musiał mnie długo szukać. Jeśli chcecie ze mną poczekać, mogę wam kupić oranżadę i sandwicze. Jeśli nie, siądźcie, gdzie wam się podoba.

— Jeśli chcesz zachowywać się jak wariat, sprowadź chociaż swoich braci — powiedział Sammy. — Może pobiegnę po nich do twojego domu?

— Napij się lepiej mleka słodowego.

Nie czekaliśmy długo. Smokey zobaczył mnie, kiedy tylko wszedł — siedziałem naprzeciwko drzwi — i podszedł prosto do nas, ubezpieczany z tyłu przez faceta, którego nazywano Czerwony Benny i szurniętego typka znanego jako Willie Dżip.

— Szukałem cię. Mam ci parę rzeczy do powiedzenia.

— Proszę bardzo. — Nie odrywaliśmy od siebie wzroku. — Przyszedłem, żeby ich wysłuchać.

— Więc wyjdźmy na zewnątrz. Chcę pogadać z tobą sam na sam.

Przez chwilę się nad tym zastanawiałem. Mieli więcej niż po trzydzieści lat, my po siedemnaście i pół. Smokey grypsował. Siedział kiedyś w pierdlu i odniósł przynajmniej jedną paskudną ranę w walce na noże.

— W porządku, Smokey, jeżeli tego chcesz — odparłem. — Ale każ swoim chłopcom usiąść tutaj na chwilę, jeśli rzeczywiście masz ochotę pogadać ze mną sam na sam.

— Opowiadałeś o mnie złe rzeczy, zgadza się? Twój ojciec też.

— Jakie złe rzeczy?

— Że wywaliliście mnie i że kradłem. Twój ojciec nie wywalił mnie. Wyjaśnijmy tę sprawę raz na zawsze. Odszedłem sam. Nie mam zamiaru u was dłużej harować.

— Smokey… — zacząłem czując, jak zaczyna mi znowu skakać ten nerw z boku policzka i szyi. — Stary prosił, żebym na pewno nie zapomniał ci powiedzieć, że jeżeli kiedykolwiek postawisz nogę w jego składzie, połamie ci gnaty.

To go na chwilę zatkało. Znał mojego starego. Jeśli stary coś powiedział, Smokey wiedział, że to nie żarty. Mój ojciec był niskim mężczyzną z największymi i najszerszymi ramionami, jakie kiedykolwiek widziałem, i małymi błękitnymi oczkami, osadzonymi w twarzy, która przypominała torpedę albo pocisk artyleryjski. Ze swoimi piegami, plamami wątrobowymi i wyrazistymi rysami wyglądał niczym odlana z żelaza sztaba, wysokie na pięć i pół stopy kowadło. Zresztą był kiedyś kowalem. Wszyscy mieliśmy wielkie głowy i duże kwadratowe szczęki. Wyglądaliśmy jak Polacy i wiedzieliśmy, że jesteśmy Żydami. W Polsce ojciec jednym uderzeniem pięści w czoło zabił Kozaka, który podniósł głos na moją matkę, a w Hamburgu o mało nie potraktował tak samo jakiegoś urzędnika imigracyjnego, który popełnił podobny błąd, niegrzecznie się wobec niej zachowując, ale w porę się wycofał. W mojej rodzinie nikomu nie wolno było bezkarnie nas obrażać, może z wyjątkiem Sammy’ego Singera, który wciąż ględził o cyckach Claire.

— Jak się miewa twój tato, Marvin? — zapytał nagle Czerwony Benny, zwracając się do Winklera, podczas gdy wszyscy w Happy’s Luncheonette wlepiali w nas oczy. Po tym pytaniu Smokey miał kolejny powód, żeby wziąć na wstrzymanie.

Winkler zabębnił palcami jednej ręki po blacie stołu i nic nie odpowiedział.

Jego ojciec był bukmacherem i zarabiał wtedy więcej niż ktokolwiek w sąsiedztwie. Przez jakiś czas mieli nawet w domu fortepian. Czerwony Benny był posłańcem, poborcą, lichwiarzem, dłużnikiem i włamywaczem. Któregoś lata obrobił razem z jakąś bandą cały letni pensjonat z wyjątkiem pokoju, który wynajmowali starzy Winklera i różni ważniacy na górze zaczęli się zastanawiać, czym takim zajmuje się tata Winklera, że został oszczędzony.

Smokey spuścił trochę z tonu.

— Ty i twój ojciec opowiadacie ludziom, że podebrałem wam jakiś dom, tak? Nie podebrałem tego domu. Znalazłem dozorcę i sam dobiłem z nim targu.

— Znalazłeś go, kiedy dla nas pracowałeś — powiedziałem. — Możesz albo pracować dla nas, albo załatwiać interesy na własną rękę. Nie możesz robić obu rzeczy równocześnie.

— Teraz handlarze nie chcą ode mnie nic kupować. Zabronił im tego twój ojciec.

— Mogą robić, co chcą. Ale jeśli kupią od ciebie, on nic im nie sprzeda. Tyle tylko im powiedział.

— Nie podoba mi się to. Chcę z nim pogadać. Chcę z nim zaraz pogadać. Chcę wyprostować tę sprawę także z nim.

— Smokey… — powiedziałem, powoli cedząc słowa i czując się nagle bardzo, bardzo pewny siebie. — Jeżeli kiedykolwiek podniesiesz głos na mojego starego, dopilnuję, żebyś zginął. A on zrobi to samo, jeśli podniesiesz na mnie choć mały palec.

Wywarło to chyba na nim pewne wrażenie.

— W porządku — poddał się, robiąc zbolałą minę. — Wrócę do niego do pracy. Ale powiedz, że chcę sześćdziesiąt dolców tygodniowo.

— Nic nie rozumiesz. On może cię nie przyjąć z powrotem nawet za pięćdziesiąt. Będę musiał się za tobą wstawić.

— Może mieć ten dom, który znalazłem, jeśli da mi pięć setek.

— Może ci dać normalne dwieście.

— Kiedy mogę zacząć?

— Daj mi jeden dzień, żebym spróbował go przekonać.

Naprawdę musiałem nieźle nawijać, żeby przypomnieć staremu, że Smokey ciężko pracował i że razem z tym czarnym facetem całkiem skutecznie odstraszali innych śmieciarzy.

— Pożycz mi teraz pięćdziesiąt, Louie, dobrze? — poprosił grzecznie Smokey. — Znalazłem trochę gratów z pogorzeliska w Harlemie i chcę w nie zainwestować.

— Mogę ci pożyczyć najwyżej dwadzieścia. — Mogłem mu dać więcej. — To śmieszne — powiedziałem, rozprostowując palce, kiedy wszyscy trzej zniknęli za drzwiami. — Coś mi się stało w rękę. Kiedy dawałem mu tę dwudziestkę, nie mogłem zacisnąć na niej palców.

— Przez cały czas trzymałeś tę cukiernicę — odparł, dzwoniąc zębami Winkler.

— Jaką cukiernicę?

— Nic nie wiedziałeś? — warknął na mnie prawie ze złością Sammy. — Zaciskałeś ją w ręku tak, jakbyś chciał go nią zatłuc. Myślałem, że zgnieciesz ją na kawałki.

Odchyliłem się ze śmiechem do tyłu i zamówiłem dla nas pierożki i lody. Nie, wcale nie wiedziałem, że rozmawiając ze Smokeyem, zaciskałem w dłoni tę cukiernicę. Mój umysł był chłodny i skoncentrowany, patrzyłem mu prosto w oczy, ale moja ręka była gotowa do akcji nawet bez mojej wiedzy. Sammy wypuścił z płuc powietrze; blady jak ściana podniósł dłoń z kolan i położył z powrotem na stoliku trzymany w niej stołowy nóż.

— Po co go wziąłeś, tygrysie? — zapytałem wciąż się śmiejąc. — Myślisz, że dużo byś mi pomógł?

— Nie chciałem, żeby widzieli, jak bardzo trzęsą mi się ręce — szepnął Sammy.

— Potrafiłbyś go użyć?

Sammy potrząsnął głową.

— Nie, i nie chcę się nigdy nauczyć. Ale muszę ci coś powiedzieć, Lew. Jeśli kiedykolwiek będziemy razem i poczujesz, że masz ochotę się z kimś trzaskać, chcę, żebyś wiedział, że nie możesz na mnie liczyć.

— Na mnie też — dodał Winkler. — Czerwony Benny nie zrobiłby mi nic złego, ale nie byłem taki pewien dwóch pozostałych.

— Kochani — powiedziałem — tym razem też wcale na was nie liczyłem.

— Naprawdę miałeś zamiar zdzielić go tą cukiernicą?

— Gdybym musiał, Sammy, zdzieliłbym go w łeb całą tą budą. Zdzieliłbym go tobą.

Miałem już sześćdziesiąt pięć lat — sześćdziesiąt pięć lat bez dwóch dni — kiedy złapałem tego złodzieja torebek, wysokiego, szybkiego drania koło dwudziestki. Łatwo to zapamiętałem z powodu swoich urodzin. W ramach prezentu musiałem zabrać Claire do miasta na jeden z tych spektakli z piosenkami, który ona chciała obejrzeć, a ja nie. Przyjechaliśmy trochę wcześniej i staliśmy razem z innymi ludźmi pod markizą teatru, niedaleko Dworca Autobusowego Zarządu Portu. Wciąż chce mi się śmiać, kiedy sobie przypomnę, jak Sammy dał się tam oskubać doliniarzowi i o mało nie wylądował w areszcie za to, że darł się na policjantów, żeby natychmiast coś zrobili w tej sprawie. Do tego czasu pogodziłem się już z Niemcami i jeździłem mercedesem. Claire też miała eleganckiego merca z odsuwanym dachem. Ni z tego, ni z owego jakaś kobieta narobiła krzyku. Zobaczyłem za sobą kilku uciekających facetów. Niewiele myśląc złapałem jednego z nich. Obróciłem go dookoła, podniosłem w górę i rzuciłem piersią na maskę samochodu. Dopiero wtedy zauważyłem, że jest młody, wysoki i silny. Miał brązową skórę.

— Jeśli poruszysz choćby jednym mięśniem, złamię ci kark — szepnąłem mu do ucha. Nie poruszył ani jednym mięśniem.

Patrząc jak dokładnie przeszukują go gliniarze, kręciłem głową ze zdziwienia, które właściwie powinno być strachem. Przeczesali mu włosy palcami, szukając żyletki albo jakiegoś innego szpikulca. Obmacali jego kołnierz, kieszenie i wszystkie szwy, sprawdzając, czy nie ma pistoletu, noża albo innego małego ostrego przedmiotu. Uświadomiłem sobie, że mogłem zginąć. Wyluzowali się dopiero wtedy, gdy zajrzeli do jego tenisówek.

— Miał pan wiele szczęścia, proszę pana — powiedział dowodzący patrolem młody gliniarz, który był spośród nich najstarszy.

Ludzie uśmiechali się do mnie, a ja odpowiadałem im uśmiechem. Czułem się jak bohater.

— W porządku, Lew, twój show dobiegł końca — powiedziała oschle Claire. Mogłem się założyć, że usłyszę od niej właśnie coś takiego. — Wejdźmy teraz do środka, żeby zobaczyć prawdziwy spektakl.

— Jeszcze chwilę, Claire — odparłem głośno, robiąc buńczuczną minę. — Mam wrażenie, że ta przystojna blondynka chce mnie bliżej poznać.

— Na litość boską, Lew, idziesz natychmiast czy mam wejść bez ciebie? — zapytała.

Weszliśmy, śmiejąc się, do teatru. Dwa tygodnie później pojawiły się ponownie moje symptomy i wróciłem do szpitala na chemioterapię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: