- promocja
Ostatni śnieg - ebook
Ostatni śnieg - ebook
Nowa powieść Rafała Paczesia, najsłynniejszego polskiego stand-upera!
Robert „Pająk” Pajączkowski ma 21 lat, mieszka w Łodzi i próbuje pogodzić zaoczne studia z groszową pracą w pizzerii. Jego matka nie żyje, ojciec przebywa w zakładzie psychiatrycznym, a dziewczyna właśnie rzuciła go dla chłopaka z bogatego domu. Jak się odkuć? Udany występ stand-upowy na wieczorze open-mic w Warszawie daje Pająkowi wstęp najpierw na małe sceny w pubach, a z czasem przepustkę do świata wielkiego show-biznesu. Robert z kumplami tworzy łódzką scenę stand-upową, ale szybko okazuje się, że sława i pieniądze to nie wszystko. Pająk wpada w nałogi, a wielki hajs szybko weryfikuje przyjaźnie i znajomości.
W "Ostatnim śniegu" Pacześ pod płaszczykiem czarnego humoru opowiada współczesną historię „od pucybuta do…” – no właśnie, do kogo? Gwiazdora? Ofiary własnego talentu? A może oszusta, który sam już zapomniał, kim właściwie jest? Przewrotna powieść o kulisach przemysłu rozrywki i losie chłopaka z łódzkiej ulicy w brutalnych realiach polskiego kapitalizmu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3945-0 |
Rozmiar pliku: | 699 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Stał dwa kroki od windy, którą miał za moment zjechać na scenę. Jack Savoretti śpiewał mu wprost do ucha. Prosił o pochowanie go razem z całym jego wstydem, o złamanym sercu, o kłamstwach i o obietnicach. Chwilę wcześniej Caboclo Sonhador, a przed nim Nie chcę więcej Bajora i Gdybyś kiedyś Palucha – numer, który niedawno dodał do playlisty. I to już koniec jego muzycznego rytuału. Będzie musiał wydłubać z uszu bezprzewodowe słuchawki, wyjąć mikrofon z tylnej kieszeni czarnych wranglerów i wziąć go w garść, podobnie jak siebie. Od wejścia do obiektu wszystko robił tak jak zawsze. Tak jakby to był zwykły dzień, jakby nic szczególnego się nie wydarzyło i nic szczególnego nie miało się za chwilę wydarzyć. Zaniósł walizkę do garderoby, poszedł na scenę, postał chwilę w ciszy, próbując nie myśleć, że cała obsługa sali, ochrona i przede wszystkim akustycy czekają, aby wreszcie rozpocząć próbę. Im szybciej się skończy, tym szybciej będą mogli pójść na obiad i odpoczywać aż do godziny zero. Podniósł mikrofon do ust, powiedział parę słów i słuchał, jak odbijają się od pustych betonowych ścian areny, by wrócić do niego echem.
– Na sztuce pójdzie w szmaty – usłyszał w odsłuchu chrapliwy głos akustyka. Znaczyło to tyle, że ubrania widzów zniwelują pogłos na sali.
– Wiem – rzucił – ale chcę jeszcze posłuchać.
– Jasne.
Próba trwała nie dłużej niż pięć minut.
– Dziękuję – mruknął i oddał mikrofon akustykowi, który stał obok z tabletem w dłoniach.
Potem kawa, prasowanie, ćwiczenia na dykcję, kawa, woda, kawa. Spojrzał na kota, który obwąchiwał garderobę.
– Na pewno nic nie zjesz? – szepnął Tadek, wsadzając głowę do garderoby.
On tylko pokręcił przecząco głową i wcisnął do uszu białe słuchawki.
Trzy godziny minęły jak trzydzieści minut. Osiemnasta pięćdziesiąt osiem.
Wyszli z garderoby i poszli w kierunku gigantycznej sceny. Podeszli do ekipy stawiającej stage. „Ze strzępów radości powszednich los swój tkasz”, śpiewał Bajor. On czuł płomienie na policzkach i zimny wiatr na czubku nosa. Czuł, że jego organizm zaczyna wariować. Spotkał się wzrokiem z Tadkiem, który najwyraźniej dostał od głównego inżyniera dźwięku znak, że są gotowi. Podniósł wskazujący palec i pokazał na swoje ucho. Tadek zrozumiał bez słów – jeszcze jeden numer.
– Trzy minuty! – krzyknął w twarz akustyka. Tamten przytaknął i odszedł, powtarzając informację do dużego walkie-talkie.
Przeskoczył jeden numer do przodu. Czuł, że Bajor, który zwykle pomagał mu się uwrażliwić, rozluźnić, dzisiaj go obezwładnia, betonuje mu gardło. Paluch to samo – słowa, które zwykle go motywowały, dzisiaj były jak sól wysypana na otwartą ranę. Przeskoczył dalej, na Cardio. Może to pomoże mu nie myśleć? Sekundy uciekały. Zwykle wyjmował słuchawki z uszu kilka minut przed startem show, żeby oswoić się z gwarem tłumu. Dzisiaj bał się tego dźwięku bardziej niż kiedykolwiek. Nie doczekał refrenu. Stop. Wyjął słuchawki, włożył do etui i położył obok telefonu i butelki z wodą.
Tadek podszedł do niego niepewnym krokiem.
– Jak jest?
– Okej – skłamał.
– Minuta?
– Okej.
Odszedł na bok i zniknął w czerni między kotarami zwisającymi z sufitu. Jego obecność w kulisach zdradzał tylko ekranik mikrofonu, który rozświetlając mrok, pokazywał, że baterii wystarczy na dwanaście godzin.
Jak zwykle zaczął podskakiwać, aby wyrzucić z siebie emocje. Czuł, że dzisiaj jest to nie tyle nieskuteczne, ile beznadziejne. Wyrzut adrenaliny był zbyt słaby, żeby większa ilość krwi dopłynęła do mózgu i pozwoliła szybko powtórzyć całą rozpiskę tematów. Nie wiedział, jak zaczyna, o czym będzie mówił. Jego senny koszmar właśnie stał się rzeczywistością. Dziewięć tysięcy osób czeka na niego już o siedem minut za długo. Chciałby przynajmniej mieć pustkę w głowie, bo wtedy po wyjściu na scenę umysł może by się rozjaśnił. Ale w jego głowie było wszystko. Wszystko oprócz materiału. Marzył o tym, żeby uciec. Żeby przebiec kilkaset metrów do tylnych wrót, wsiąść do mercedesa i pojechać jak najdalej się da. Zamknąć się w hotelowym pokoju z zapasem whisky, kokainy i fajek i zakończyć w nim swój żywot. Uwolnić się od swojego ciała, od serca, od głowy. Wyobraził sobie na swoim pogrzebie ojca. Marylę. „Maryla na moim pogrzebie, jakim cudem? Dlaczego ona żyje, a ja nie? Oddałem za nią życie?”. Czuł, że ogarnia go szaleństwo.
– Robert, musimy... – Tadek wyrósł w ciemności jak spod ziemi.
– Okej – syknął, gardło wciąż było zablokowane.
Poszedł za Tadkiem w stronę windy, chociaż powinno być odwrotnie, bo to Robert po spędzeniu kilku minut z zamkniętymi oczami miał wzrok przyzwyczajony do ciemności. Widział wszystko doskonale, jedynie obraz tuż pod stopami delikatnie rozmywały mu łzy na tyle łaskawe, by nie spłynąć po twarzy. Wszedł po kilku stopniach metalowych schodów prowadzących do platformy, którą za kilkadziesiąt sekund miał zjechać na scenę. Na trybunach słychać było wyraźnie gwizdy zniecierpliwionych widzów.
– Pająk... – Tadek wszedł dwa stopnie za przyjacielem i wyciągnął do niego dłoń. Robert odwrócił się i przybił mu piątkę. Tadek przyciągnął go do siebie jak nigdy przedtem i mocno poklepał po plecach.
– Powko!
Robert tylko przytaknął głową. Nie mógł wydobyć z siebie słowa, a za chwilę miał zagrać dwugodzinny komediowy monolog.
Rozdział 1.
Osiem lat wcześniej
Robert Pajączkowski wyskoczył z chłodni, trzaskając za sobą stalowymi drzwiami. W ręce trzymał miskę, jaka normalnie służy ludziom do przenoszenia mokrego prania, ewentualnie do mycia nóg lub całego ciała, jeżeli ktoś nie ma łazienki. Albo ma łazienkę, ale bez wanny czy tam prysznica. Więc myje się w takiej misce: zaczyna od twarzy, potem szyja, pachy, trochę brzucha, nogi, no i na końcu dupa. Nigdy w odwrotnej kolejności, chociaż akurat prababka Roberta wbrew jakiejkolwiek logice zaczynała od tyłka, a kończyła na twarzy. Robert zawsze wspominał prababkę i wakacje u niej przez miskę, która teraz powinna być wypełniona skrojoną cebulą chociaż do połowy. Lecz tym razem w misce znajdowały się tylko przyklejone do ścianek pióra brązowej, niemal czarnej już ze starości cebuli.
– Co za leniwe chuje miały wczoraj zmianę!? – wydzierał się Robert, tak żeby usłyszała go Kama, kasjerka, która była wczoraj w pracy. Maszerował pośpiesznie ciemnym korytarzem, zmierzając do tablicy korkowej, na której wisiały grafiki wszystkich kasjerek, kierowców i pizzermanów. Nie miał pojęcia, że tuż za nim w swoich rozdeptanych kroksach człapie kierownik pizzerii zwany Grubym.
– Wczoraj był Zając, ale zamykał chyba Łuki! – krzyknęła z kuchni Kama, która kończyła przygotowywać kawę. Bez niej nie wyobrażała sobie porannego papieroska.
– Łuki! Bardzo ładnie! Zaraz powiem Grubemu, żeby wziął sobie Łukiego do domu, a nie do pizzerii!
Robert podrzucił plastikową miskę, jakby to była futbolówka, i kopnął ją w stronę zmywaka. Miska trzasnęła i pękła na środku.
– Odejmę ci za nią z wypłaty! – syknął za plecami Roberta jak zwykle czerwony na twarzy kierownik Pera Pizza.
– Kierowniku, ale ona i tak już była do wyjebania, nie do umycia to jest!
– No i właśnie dlatego masz jeszcze minus stówę za HACCP.
– Kurwa mać! – Robert był już niemal tak samo czerwony jak kierownik. – A Zając i Łuki!? To tylko ja tu, kurwa, kręcę!?
– Nie pyskuj, Pająk! Woreczek, cebulka i raz-dwa.
– Pierdolę to. Codziennie zaczynam od obierania dwudziestu kilo cebuli.
– Pająk, idziesz palić? – Kama wyszła z kuchni, trzymając w ręku dwa obtłuczone kubki z logotypem pizzerii.
– Pająk idzie obierać cebulę, ale ja idę jarać. – Gruby wyjął jej z ręki jeden kubek, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę porannego światła, które wpadało przez otwarte drzwi zaplecza.
– No to z kierasem zapalimy. – Kama puściła do Pająka oko i skinęła głową, zapraszając go na papierosa.
– Pierdzielę, nie idę. – Robert ruszył z powrotem do chłodni i po chwili wyszedł z niej z dwudziestokilowym workiem. – Albo idę. Tylko kosz wezmę.
– Nie możesz obierać i palić – rzucił kierownik, nawet się nie odwracając.
– Mogę.
– Nie możesz.
– Mogę.
Kama i kierownik delektowali się czerwonymi LM-ami i rozpuszczalną kawą z mlekiem oraz kosmiczną ilością cukru. Pająk dołączył do nich po minucie. Rzucił na ziemię worek z cebulą, usiadł na wysokim progu drzwi, między nogami ustawił duży plastikowy kosz, który przytargał z kuchni.
– Kurna, fajek nie wziąłem.
– Już masz mojego! Pokerowe rozdanie. – Kama wyjęła paczkę czerwonych papierosów z tylnej kieszeni białej dżinsowej, zdecydowanie za krótkiej spódnicy i wyciągnęła w stronę Pająka.
– A masz żaru? – szepnął Robert, trzymając już papierosa w zębach.
– No i jeszcze co? Jeszcze płuca może ci dam swoje?
– A ty, młody, przecież nie paliłeś... chyba? – Gruby zmrużył oko, wypuszczając dym z pulchnych polików.
– Nie paliłem, ale szefowa kazała mi zacząć.
– Szefowa?
– Taa, Łuki był na fajce i stałem z nim, a Kaśka podjechała i mówi: „A ty co tu tak stoisz?”, a ja mówię: „Przerwę mam”, a ona do mnie: „Nie palisz, nie masz przerwy”. To zacząłem jarać.
– Dla ciebie nie Kaśka, tylko pani szefowa – skarcił Pająka kieras.
– No, szefowa, szefowa.
– Też tu zaczęłam jarać. Przez stres – wtrąciła Kama.
– A jaki ty masz stres? – burknął Gruby.
Robert spojrzał do kosza. Trzymając papierosa w zębach, obrał już ponad kilogram cebuli.
– No, kasa, kierowcy, pizzermani wiecznie obrażeni – odpowiedziała.
– E tam. – Kieras machnął ręką lekceważąco. – Pająk, dzisiaj będziesz miał nowego od trzynastej, nauczysz go kręcić.
– Znowu? To po cholerę ja to obieram? Przyjdzie świeżak, niech obiera!
– Obieraj, obieraj, musimy mieć co najmniej czterech kręcących na Bałutach do końca wakacji.
– Przecież jest czterech. – Kama wypuściła chmurę dymu, kierując głowę ku górze.
– Taa, ale Sztywny chyba zaraz będzie do odstrzału, a pan Robert od października pewnie weekendy wolne, tak?
– Nie wolne, tylko w szkole. – Robert nawet nie podniósł wzroku.
– A co, Sztywny znowu napierdolony przyszedł do pracy? – Kama wyglądała na autentycznie zmartwioną.
– No właśnie gorzej niż napierdolony – odpowiedział Gruby.
– Zwąchany...?
– Chyba tak, ja tam się nie znam.
– Jezu... Dobra, nie chce mi się jarać w ten gorąc. – Kama potarła petem jak kredą po ciepłym betonie i wrzuciła go do puszki po pomidorach, z której stare niedopałki kipiały już niczym popcorn z kinowego pudła. Kierownik dorzucił swojego peta i odwrócił się do Pająka.
– Weź, młody, tę puszkę wymień w wolnej chwili, zamieć ładnie.
Gruby wciągnął się na zaplecze, chwytając za metalową framugę.
– Se zamieć – syknął Pająk pod nosem.
– Mówiłeś coś?
– Nie, nic.
Trzy godziny później Robert był już całkiem pochłonięty pracą. Od czasu do czasu pojawiał się na sali przy blacie, aby zrealizować pojedyncze zamówienia, ale większość czasu spędzał w kuchni na zapleczu, gdzie przygotowywał półprodukty na resztę dnia, kiedy ruch miał być większy, jak zawsze w piątki. Kroił wzdłuż długie kabanosy, następnie w poprzek, od czasu do czasu wrzucając kawałki kiełbasy do ust, i zastanawiał się, czy ktoś z szefostwa siedzi na kamerach i zauważy to jego podjadanie.
– Pająk! – Głos Kamy doleciał z okolic kasy.
– Już kurwa wykukali! – Robert ruszył do sali. – Tylko dwa kawałki zjadłem.
– Kolega do pracy przyszedł. – Kama kiwnęła głową na szczupłego bruneta, który stał z reklamówką w dłoni po drugiej stronie blatu.
– Na pizzermana? – krzyknął Robert.
– Tak – szepnął chłopak w co najmniej o rozmiar za dużym czerwonym T-shircie.
– Miałeś być na pierwszą, a jest pięć po.
– Tak, ale tramwaj mi...
– Żartuję, cho. – Pająk kiwnął głową na zaplecze i wystartował. – Pokażę ci szatnię. Jak się przebierzesz, skulkujemy ciasto, wstawiłem dwadzieścia minut temu. Umiesz kulkować?
– Nie... – Nowy niemal biegł za Robertem.
– Kurwa, a pracowałeś w ogóle w pizzerii?
– Jako kierowca.
– To czemu chcesz tu kręcić, a nie rozwozić?
– Rozbiłem samochód, nie mam czym.
– Dobra, a koszulkę naszą masz?
Chłopcy weszli już do szatni. Pod jedną z czterech ścian stały metalowe szafki, które zionęły smrodem nieświeżych ubrań i butów.
– Nie, miałem białą wziąć po prostu. – Nowy wyjął z reklamówki zmęczony, wygnieciony T-shirt.
– No to na chuj wziąłeś żółtą?
Nowy patrzył na Roberta, jakby ten mówił w innym języku.
– Żartuję! Przebieraj się, zapytam Grubego, czy ma jakąś naszą koszulkę, przecież w tym nie staniesz przy blacie, bo jak Kaśka zobaczy, to cię z miejsca wywali.
Nowy zaczął powoli zdejmować adidasy.
– Kiero, mamy jakąś koszulkę dla nowego? – Pająk darł się, idąc w stronę biura. Otworzył z impetem drzwi. – Mamy koszulkę dla Nowego?
– Puka się! Miał wziąć swoją.
– No wziął, ale taką jak z reklamy vizira, tylko przed praniem Chajzera.
– Kuźwa, a duży?
– No bardzo, eska, maks emka.
Kierownik niechętnie odłożył kanapkę z jajkiem i majonezem, oblizał palce, podszedł do metalowej szafki i dwoma tłustymi paluchami sięgnął po koszulkę ze sterty spranych T-shirtów z logo Pera Pizza.
– Daj mu tę. Tylko do zwrotu, bo pewnie i tak jutro nie wróci.
– Okej.
Robert wszedł do szatni, gdy wpół zgięty Nowy próbował naciągnąć na stopę czarną skarpetkę. Na jego gołych, niemal okrągłych plecach lśniła olbrzymia blizna ciągnąca się od karku przez prawą łopatkę aż do lędźwi.
– Sorry. – Pająka zszokował widok potężnej blizny. – Orientuj. – Rzucił T-shirt. – Czekam przy blacie na sali.
Chwilę później Nowy pojawił się bezszelestnie koło pieca przy drzwiach prowadzących na zaplecze.
– Co mam robić?
– Przynieś zatyczki do bulgotnic – zagrzmiał poważnie Robert.
– A... skąd?
– Z magazynu. Tam gdzie napoje i konserwy. W pudełku koło opakowań na sosy.
– Okej. – Nowy zniknął na zapleczu, a Kama uśmiechnęła się do Pająka wymownie.
Po kilku minutach Nowy wrócił na salę.
– A jak to wygląda? Te zatyczki?
– Już nieważne. Cho, skulkujemy ciasto.
Pająk dumny ze swojego żartu ruszył z powrotem do szatni. Kilka metrów wcześniej skręcił jednak w lewo.
Chłopcy weszli do dużego pomieszczenia, przez zaklejone mleczną folią okno wpadało tu ciepłe letnie światło. W kącie stała ciężka stalowa dzieża, a wielka łycha podrzucała w niej olbrzymią kulę białego ciasta, które wyglądało na gotowe. Wzdłuż ściany zamocowany był długi odrapany blat, na którym stała tylko waga spożywcza. Obok leżało kilkanaście metalowych blach. W kącie znajdowały się dwie europalety, a na nich dwie wieże z szarych worków z mąką, każdy ważył dwadzieścia kilogramów.
– Już jest dobre! – Pająk przekrzykiwał hałas, jaki generowała olbrzymia stalowa misa, obracając się niczym olbrzymi robot kuchenny. – Wciśnij tamto! – Pająk skinął głową na włącznik na ścianie.
Nowy delikatnie nacisnął przycisk. Dzieża zamarła, a wielka klucha opadła na dno stalowej misy.
– Ciasto powinno się robić z dwudziestu kilo mąki, ja robię z czterdziestu, bo mi się nie chce tyle razy wstawiać. Zaczyn też robię podwójny, podwójna ilość oleju i wody.
– Rozumiem. – Nowy gładził koszulkę na wątłej klatce piersiowej.
– Przepis na zaczyn poznasz, jak dłużej popracujesz i podpiszesz lojalkę. – Robert zanurkował do misy i zaczął wciągać ciasto po metalowej ścianie ogromnego naczynia. Nowy zrobił dwa kroki do przodu, jakby chciał mu pomóc.
– Zostaw, dam radę – jęknął przez zęby Pająk, dźwigając kulę, która lała mu się przez ręce. Rzucił ją na blat obok wagi, niemal odrywając go od ściany, i głośno wypuścił powietrze.
– Gdzie ten chuj? – Pająk zaczął się rozglądać po pomieszczeniu.
– Kto?
– Nóż. O, jest! – Robert wyjął spomiędzy worków z mąką nóż z ostrzem oblepionym zaschniętym ciastem i przetarł go niechlujnie o swój T-shirt. – Duża kulka ma sześćset gramów, mała trzysta pięćdziesiąt, z takiego ciasta powinno ci wyjść koło sześćdziesięciu sześciu kulek, czyli sześćdziesiąt sześć dużych placków. Jest piątek, więc trzeba zrobić ze cztery takie ciasta. W zależności, ile zostało z wczoraj. Wczoraj na zmianie były leniwe chujki, więc pewnie nie ma dużo, tyle żeby było na start. Bo nie kręcimy ze świeżego, wiesz czemu? – Pająk kroił kawałki ciasta i rzucał na wagę, niemal za każdym razem bezbłędnie trafiając w 600 gramów.
– Nie wiem.
– Bo się chujowo piecze. Tak samo jak dasz za mało cukru. Kulkuj. – Robert rzucił na blat przed Nowego dwie porcje ciacha. Ten zaczął zgniatać je w rękach niczym gąbkę. – Nie tak. Zobacz, musisz trochę rozciągać i zamykać i będzie powstawać kulka. – Pająk w kilka sekund stworzył idealną kulkę ciasta. – Nauczysz się. Na blachę kładziesz dziewięć kulek, foliujesz i pakujesz na godzinę do mroźni, potem do chłodni, jak ciasto wyrośnie, kładziesz na przodzie pod piecem, żeby się ogrzało. Nie przymrozisz ciasta albo zrobisz chujowe, to albo będzie się rwało przy rozkręcaniu, albo będzie sztywne i ręce ci odpadną po połowie dnia kręcenia, czaisz?
– Rozumiem.
– Z Łodzi jesteś?
– Tak.
– Tylko na wakacje chcesz pracować czy na stałe?
– Na stałe.
– Pająk, placek! – Kama darła się przez cały lokal.
– Dobra, idę zakręcić, zaraz wrócę.
Nowy upewnił się, że Robert poszedł na salę, niepewnie wziął do ręki nóż i ukroił porcję ciasta. Położył delikatnie na wadze. Wyświetlacz pokazał 1020 gramów.
Po kilku minutach Robert wrócił, a Nowy przez ten czas zdołał ugnieść sześć brzydkich kul.
– Ile ci dali na godzinę na start? – zagaił Pająk.
– Nie wiem, czy mogę powiedzieć.
– To zadzwoń do matki i zapytaj. No mów, kurwa.
– Pięć złotych.
– Pięć? Ja pierdolę, ja mam sześć pięćdziesiąt po czterech latach!
– Cztery lata już tu pracujesz? To ile miałeś, jak zacząłeś?
– Złotych?
– Nie, lat.
– Siedemnaście. – Robert sam siebie sprawdził w myślach. – Tak, siedemnaście.
– To nie chodziłeś do szkoły?
– Chodziłem, od poniedziałku do piątku. W piątek po lekcjach na piętnastą do pierwszej, sobota od dziesiątej do pierwszej i niedziela od jedenastej do dwudziestej trzeciej. Rozumiesz, kurwa? Wypoczęty człowiek. Taki serial kiedyś oglądałem, amerykański chyba. I tam był taki kolo, co był nauczycielem i kłócił się ze swoją kobą, fajna dupa w ogóle. Michelle Pfeiffer. No i ten typ mówi w tym serialu do żony: „Tyram czterdzieści godzin tygodniowo, a ty się szlajasz z jakimiś fagasami”. Rozumiesz?!
– Nie do końca... – Nowy w skupieniu walczył z kolejną porcją ciasta.
– No kurwa, czterdzieści godzin tygodniowo on tyra. A jak policzysz, to ja tu w weekend robiłem trzydzieści siedem i rano do szkoły na ósmą w poniedziałek. Ładnie zapierdalają w Stanach, co? – Robert w ekspresowym tempie wrzucał blachy z ciastem jedna na drugą, wziął cztery naraz i ruszył w stronę mroźni. – Kurwa, czterdzieści godzin tygodniowo! – Gdy wrócił, kontynuował monolog: – Jak chcesz tu dłużej zabawić, to nie łykaj w robocie, bo Kaśka czasami w nocy wpada z alkomatem i wszyscy dmuchamy. Nie Kaśkę, w alkomat. No i nie rób psikusów, bo jak cię złapią na kamerach, to lipa.
– Psikusów?
– No, jak cię będą klienci wkurwiać.
– Jak mają wkurwiać?
– No na przykład, jak sobie już posprzątasz pod zamknięcie, zostały dwie minuty do pierwszej, większość misek z blatu umyta, remanent prawie skończony i jakiś baran ci zadzwoni.
– No, skoro jest czynne do pierwszej, to chyba ma prawo?
– No ma, ma, tylko ty potem jesteś w domu o drugiej, bo najebusom się placka zachciało. Albo od rana: czynne od jedenastej, a głąby już za dziesięć walą w drzwi: „Czy już można?”. Kurwa, pizza na śniadanie, pojeby.
– No i jakie psikusy im robisz?
– Ja nie robię, jakoś nie mogę, szkoda mi tych ludzi. Sam czasem coś zjem na mieście, w walentynki czy coś, to wiesz, mam nadzieję, że mi też nikt nic nie dorzuca. Ale są tu tacy, co się nie pierdolą.
– No i co, plują ludziom?
– Plują!? – Pająk prawie parsknął śmiechem. – Żeby tylko! Taki Rysiek pracował, to on zawsze kichał na placki.
Nowy się skrzywił, jakby wypił łyk skisłego mleka.
– No, oblech. – Pająk pokiwał głową. – I to zawsze, wiesz, po piecu.
– Po piecu?
– No tak, w piecu masz prawie czterysta stopni. – Pająk kulkował ciasto obiema rękami niczym wprawny piekarz, jego czoło zaczęło błyszczeć od potu. – Jak cokolwiek zrobisz przed piecem, znaczy przed pieczeniem, to i tak temperatura zabija wszystkie bakterie. A jak kichnął po piecu, jak już kroił, to rozumiesz...
– Dramat.
– No, ale rzadko to robił, ciężko się kicha na zawołanie. Ale to mały pikuś. Kiedyś taki Kondziu pracował, tragiczny typ, wiesz, wychodził z kibla, nie mył rąk, po petach też nie, ja to nie mogłem patrzeć. Kiedyś się oparzył o piec, kurwa, straszna rana na łokciu, najebany był i nie czuł. Takiego strupa miał. – Pająk zakreślił palcem okrąg dookoła swojego łokcia.
– No i co?
– No i jakiś głąb dzwoni, wiesz, dwie po dziesiątej, jeszcze kasjerka dobrze lokalu nie otworzyła, piec zimny. Ale ten, rozumiesz, już musi! Żeby jego pizzę zrobić jako pierwszą, jak tylko będzie można. Pech chciał, że na Kondzia trafił. Ten kolo wtedy chyba zamówił czwórkę.
– Czwórkę?
– Tak, czyli salami, papryka, oliwki, bo w ogóle to placków jest w menu osiemdziesiąt jeden.
– Pamiętasz wszystkie?
– Jasne, trzy miesiące pokręcisz i już bez ściągi robisz. Nieważne. Czwórkę plus ser zamówił ten typ. – Robert zaczął skrobać szpachelką po blacie, usuwając z niej resztki ciasta. – Tak w ogóle, to jak ktoś zamawia podwójny ser, to i tak dajesz pojedynczy, tylko dajesz go na końcu, żeby wyglądało, że jest dużo. Nieważne. Na czwórkę dajesz salami tyle, co na wszystkie placki, czyli dwanaście plasterków, osiem dookoła przy brzegach i cztery na środku, potem łatwiej się kroi na osiem równych slajów.
– Slajów?
– Ta, tych trójkątów. Jak rozwoziłeś w tamtej pizzerii, to tak nie mówili?
– A, rzeczywiście, mówili. – Nowy spojrzał na chwilę w sufit.
– No, to Kondziu mu dał trzynaście plasterków salami, zasypał serkiem i placek pojechał. Rozumiesz? Zerwał tego strupa z łokcia i dał mu na placka, a tamten opierdolił, bo placek nie wrócił.
Nowy przestał zakrywać kulki na blasze folią i przytrzymał się ręką blatu, jakby zakręciło mu się w głowie. Pająk, który był od niego wyższy co najmniej o pół głowy, zgarbił się trochę, żeby zajrzeć świeżakowi w oczy.
– Będziesz rzygał? Jak coś, to byle nie do dzieży, koło szatni jest kibel.
– Nie, chyba nie będę, ale...
– No mówię ci, dramat, normalnie strupa z włosami z ręki...
– Dobra, wystarczy!
– A tu obok jest piekarnia, fajne chłopaki pracują, parę razy z nimi piliśmy. Tylko oni mają przerąbane, cały czas nocki. Jak my kończymy o pierwszej, to oni dopiero robotę zaczynają tak naprawdę. A kiedyś przyszli wcześniej do pracy, bo jakiś tłusty czwartek był czy coś, że już po południu zaczynali... Zostaw, zaraz razem wyniesiemy! – Pająk zatrzymał Nowego, który najwyraźniej pod pretekstem wyniesienia blach z ciastem do mroźni chciał uniknąć kolejnej historii. – No i zaczynali po południu, zrobili siedem miliardów pączków i jakoś kończyli zmianę tak jak my, i Zając od nas poszedł ze śmieciami, i spotkał tego jednego piekarza. No i on, czy pijemy? No to poszliśmy do nich do tej piekarni z zerosiódemką. Zając jeszcze wpadł do Żabki po drugą i jakąś kiełbasę na zagrychę. No i ładujemy tam z nimi. Bam, bam, bam! Oni jeszcze musieli ciasto na chleb wstawić na rano. No i pijemy, pijemy i w końcu jeden się porzygał. Nie weszła mu ta wóda albo ta kiełbacha.
Nowy zmusił się do uśmiechu.
– Ale debil się zrzygał nie na podłogę, tylko do dzieży z ciastem na chleb! Rozumiesz? Ciasto na sto chlebów do wyjebania. No nic, pośmialiśmy się, wypiliśmy, co było do wypicia, i poszliśmy na chatę. Potem się okazało, że oni bez nas dalej łoili, wiesz, jak to piekarze. Mąki się nawciągają i mogą tydzień pić.
– No i... co...? – zapytał świeżak nieśmiało, jakby bał się zakończenia historii.
– No i się okazało, że się tak najebali, że zapomnieli tego ciasta wyrzucić, przyszła druga zmiana i upiekli z tego ciasta chleb.
– Ja pierdolę... – Nowy znowu przytrzymał się blatu, tym razem obiema rękami.
– No! I, rozumiesz, na drugi dzień przychodzi kobita do tej piekarni i się pyta, czy dzisiaj też można kupić ten chlebek z kiełbaską, bo taki dobry!
Nowy puścił się blatu niczym burty na statku i ruszył w stronę toalety przy szatni. A Robert jak gdyby nigdy nic poszedł za nim powolnym krokiem.
– Albo kiedyś...
Rozdział 2.
– Robert, Robciu, Robert... – Babcia Maryla szarpała Pająka za jego kuliste ramię najdelikatniej, jak umiała. Chłopak w końcu zaczął wybudzać się z głębokiego snu.
– Co jest? Co...?
– Nic, dziewiąta, miałeś do taty jechać. – Maryla szeptała swoim delikatnie zachrypniętym głosem, pochylając się nad wnukiem.
– Tak, już wstaję. – Pająk ciężko zrzucił stopy na drewnianą wytartą podłogę.
– Omleta zjesz?
Przez sfatygowane harmonijkowe drzwi do jego pokoju wdzierał się znajomy zapach placka.
– No pewnie!
Maryla wyprostowała się powoli i ruszyła z powrotem do swojego pokoju, w którym znajdowała się też otwarta kuchnia. Babcia miała sześćdziesiąt pięć lat, ale przez astmę i wywołaną długim leczeniem sterydami otyłość poruszała się w swoim wysłużonym zielonym szlafroku, jakby miała co najmniej dziesięć więcej. Pająk przetarł oczy i dźwignął się ciężko z wersalki.
– Jezu, moje giry...
Ruszył do łazienki po strzelających ze zmęczenia sosnowych deskach.
– Szybko, bo stygnie – rzuciła Maryla do zamykających się drzwi. Po kilku minutach Robert wyszedł z mokrymi włosami i usiadł przy stole. Złocisty parujący omlet przykrywał niemal cały talerz. Babcia postawiła koło niego słoik z ciemnofioletową konfiturą.
– Odkręć synu, bo ja nie mam tyle siły.
– Nie mam siły... – Robert zacisnął zęby, a dłoń położył na wieku słoika. – A kto to zakręcał?
– No niby ja, ale jak się gotuje, to zasysa.
– A ty nie jesz?
– Już jadłam przed ósmą.
– A która jest?
– No mówiłam, po dziewiątej.
– Cholera! – Robert zaczął szybko rozsmarowywać konfiturę po omlecie.
– Spokojnie, synu! – Maryla usiadła naprzeciwko Roberta, jednocześnie stawiając przed nim drugi słoik z taką samą konfiturą. – Weźmiesz dla ojca?
– Babcia, wiesz, że ja nie mogę mu nic dawać, a już na pewno nie w słoiku.
– To może przełożę w jakieś pudełko?
– Babcia, nie pozwolą mi.
– Mój Boże, ja nie wiem, żeby człowiekowi nie można było nic dać?
Robert potrząsnął lekko ramionami.
– A dlaczego ty palisz? – podeszła go z innej strony babcia.
– Nie palę...
Maryla wyjęła z kieszeni szlafroka dwie zapalniczki i położyła na stole.
– Były w twoich spodenkach z pracy.
– No bo piec podpalam przecież.
– Mówiłeś, że macie elektryczny.
Robert wziął dużego łyka czarnej kawy, żeby dać sobie więcej czasu do namysłu. Spróbował odwrócić uwagę babci:
– Zapytać, czy możesz przyjść?
– Nie... – Maryla westchnęła. – Nie pytaj, może w przyszłym miesiącu.
Robert położył sztućce na talerzu i zabrał go ze stołu, wstając.
– Pycha, babcia! Lecę się spakować, do starego i do roboty. – Talerz wstawił do zlewu.
– Dobrze, tylko nie pędź tak. W minutę zjadł takiego omleta, ty gryziesz w ogóle?
– Gryzę, gryzę! Lecę! Pa!
Maryla zebrała słoiki z konfiturami i drobnymi kroczkami podeszła do lodówki.
– Pa, pa – rzuciła zatroskana. – I nie pal!
W odpowiedzi usłyszała tylko klekot zatrzaskujących się drzwi wyjściowych.
Dwadzieścia minut później Robert podjechał pod szlaban jednego z największych i najstarszych szpitali psychiatrycznych w Polsce. Łódzka Kochanówka. Portier nawet nie wyszedł ze swojej budki, rozpoznał złotego matiza Roberta po braku przednich kołpaków. Wcisnął przycisk i wysłużony szlaban się podniósł. Robert machnął ręką na powitanie, po czym ruszył z werwą aleją prowadzącą do głównego budynku.
Zahamował trochę za późno. Zderzak matiza przywitał całusem żywopłot, który otaczał parking. Robert chwilę siedział w samochodzie. Zawiązał but, przeczesał ręką włosy, wreszcie wygramolił się z kabiny, spojrzał w okna szpitala, wyjął paczkę papierosów z drzwi kierowcy i wsadził jednego między zęby. Odpalił i ciężko wypuścił dym. Zatrzymał wzrok na jednym z okien. Niemal od razu go zauważył. Poznał po charakterystycznym ruchu głowy. Kiedy Andrzeja Pajączkowskiego zalewała ekscytacja lub był czymś zdenerwowany bardziej niż zwykle, jego głowa zaczynała nieustannie przytakiwać. Ojciec Roberta, czterdziestopięcioletni wyłysiały mężczyzna, stał w oknie i dreptał nerwowo w miejscu.
Widać było, że oddycha coraz szybciej i ciężej. W końcu nie wytrzymał i pobiegł w głąb pomieszczenia, by po chwili wrócić do okna i raz jeszcze odbiec. I tak w kółko.
Robert, widząc w oknie pojawiającą się i znikającą postać ojca, zrozumiał, że nie może dłużej zwlekać. Zrobił dwa kroki w bok i zgasił peta o kosz na psie odchody. Trzasnął drzwiami matiza i szybkim krokiem pomaszerował w kierunku stalowych wrót szpitala, które zawsze przypominały mu drzwi chłodni w Pera Pizza.
– Dobry! – rzucił Pająk do znudzonego stróża. Ten z łaską dźwignął się zza biurka i pchnął przed Roberta plastikowy pojemnik.
– Metalowe, klucze, ostre.
– Tak, tak, nic nie mam.
– Wpisze, do kogo i numer dowodu. – Facet obrócił do Pająka zeszyt wizyt, obszedł kontuar i pomachał wokół gościa wykrywaczem metali. – Wchodzi.
Chwilę później Pająk stał przed ciężkimi skrzydłowymi drzwiami z przytwierdzoną wiekową plakietką „świetlica”. Wziął głęboki oddech, w końcu nacisnął klamkę i przekroczył próg sali zabaw dla schorowanych dorosłych. Zawiasy jęknęły głośno i twarze wszystkich pacjentów oraz personelu obróciły się do Roberta.
– Dzień dobry... – szepnął Pająk.
– Dzień dobry! Dzień dobry! Dzień dobry, paaani! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – zaczęli przekrzykiwać się pacjenci. Jedynie Andrzej Pajączkowski nie powiedział nic. Nerwy i ekscytacja kompletnie zablokowały mu gardło. Emocje, chcąc nie chcąc, wyrażał przez ruch. Wyglądał, jakby na egzaminie aktorskim starał się odegrać wesołego psa.
Robert też poczuł, że w gardle ma ciężką kulę. Przełknął ślinę, żeby przepchnąć ją do żołądka. W świetlicy panował zaduch pomieszany ze swądem spoconego ciała i fekaliów.
– Cześć, tata! – Robert ruszył w stronę ojca, który stał przy jednym z plastikowych ogrodowych stolików i kiwał głową tak mocno, że prawie się kłaniał.
– Papierki, papierki, papierki?
– Cicho, mam. – Pająk położył ojcu rękę na ramieniu, które nie wiedzieć czemu wciąż zdawało się umięśnione, silne.
– Przytuli, przytuli?
Andrzej, drobno drepcząc, przysunął się do syna i przytulił go o wiele za mocno.
– Udusisz mnie! – Robert się zaśmiał. – Siadaj. Jak się czujesz?
– Papierki? Papierki?
– Mam. Co u ciebie?
Andrzej unikał kontaktu wzrokowego, cały czas bujał się to w przód, to w tył.
– Lepiej śpisz?
– Na papierka, na papierka?
Robert zwrócił się do oddziałowej:
– Możemy wyjść na spacer? Taka pogoda...
– Nie ma pozwolenia od lekarza prowadzącego – rzuciła sucho.
– Schowasz? – spytał znów ojca.
– Papierki, papierki, papierki. – Andrzej bujał się jeszcze mocniej, teraz chyba rzeczywiście przytaknął głową. Robert założył nogę na nogę, spojrzał dyskretnie na oddziałową i pozostałych pacjentów, podciągnął lekko nogawkę dresów i wysunął zza skarpety paczkę mocnych w miękkim opakowaniu. Podał ją pod stołem ojcu. Andrzej chwycił łapczywie paczkę fajek i wrzucił ją w swoje czarne rajtuzy, jakby parzyła go w dłonie.
– Oszczędzaj, tak?
Zdawało się, że Andrzej przytakuje.
– Postaram się załatwić, żebyśmy następnym razem się przeszli, tylko nie możesz robić żadnych numerów...
– Zabierze? Zabierze, zabierze, zabierze?
– Nie mogę cię zabrać, tato. – Robert zmrużył oczy, jakby poczuł ból.
– Chodź, chodź. – Andrzej powoli wstał z plastikowego krzesła.
– Gdzie mam iść?
Ojciec przysunął się do Pająka, wziął jego dłoń i odwracając się, wsadził ją sobie pod pachę. Robert poczuł wilgoć potu, ale nie wyrwał ręki, tylko drobił za ojcem, który holował go do kąta świetlicy. Mrugnął do oddziałowej, dając jej znać, że wszystko w porządku. Andrzej zaczął grzebać w swoich zmechaconych rajstopach: w okolicach bioder, pachwin i pośladków. W końcu wyciągnął zwinięte wycinki gazet, które rozmiarem przypominały banknoty. Znowu dreptał w miejscu, jego klapki cicho mlaskały, odrywając się od lepkiego linoleum. W końcu wepchnął plik powydzieranych gazet w dłoń syna. Zamknął ją i popchnął za plecy jak policjant, który ma go zaraz zakuć w kajdanki.
– Coś sobie kupi, coś kupi, coś kupi, coś kupi!
Chyba się uśmiechał, ale mięśnie żuchwy sugerowały raczej szczękościsk.
Pająk schował gazety do kieszeni dresu.
– Dzięki. Będę leciał, tata.
– Zabierze, zabierze, zabierze?
– Nie, nie mogę. – Pająk ruszył do drzwi, uśmiechając się serdecznie do pozostałych pacjentów, ale ci zdawali się już w ogóle go nie dostrzegać. Andrzej dreptał kilka centymetrów za synem, cały czas mlaskając klapkami. Oddziałowa szła powoli za Pajączkowskimi. Kiedy Andrzej zrozumiał wreszcie, że Robert wychodzi, ponownie przytulił go z całych sił. Puścił Pająka nagle i skierował się do tego samego okna, w którym kilkanaście minut temu zobaczył jego samochód. Robert wyjął z kieszeni bluzy długą czekoladę i kolejną paczkę mocnych. Podał je oddziałowej.
– Będzie mu pani wydzielać, pani Zosiu?
– Dobrze. – Oddziałowa uśmiechnęła się sztucznie.
– Jest dzisiaj lunch?
– Niby jest... – Teraz jej uśmiech stał się naturalny.
– To przyślę. Na siedemnastą?
– Może być na siedemnastą.
– Do widzenia. – Pająk spojrzał jeszcze raz na plecy ojca. Znowu przełknął ślinę i zmusił się do uśmiechu. – Tata? – Andrzej przestał dreptać i delikatnie obrócił głowę w lewo, jakby nadstawiał ucha. – Wszystkiego najlepszego, na razie.
Z emocji wciąż szumiało mu w uszach, gdy usłyszał z parteru niepokojące odgłosy szarpaniny. Zwolnił kroku.
– Spokój! Spokojnie!
Dwóch pracowników szpitala niemal położyło się na pacjencie, który najwyraźniej właśnie został przywieziony. Facet był przywiązany do łóżka i obezwładniony kaftanem bezpieczeństwa, a mimo to sprawiał wrażenie, że zaraz się uwolni.
– Relanium, dwadzieścia miligramów! – polecił jeden z leżących na pacjencie ratowników.
Pająk bardzo powoli podszedł do kontuaru, za którym siedział gruby ochroniarz. Atak pacjenta nie robił na cieciu najmniejszego wrażenia.
– Dużo takich przyjeżdża? – Robert powoli składał swój podpis w księdze wizyt.
– Odkąd są te dopalacze, to co i rusz.
– Kurwa, palę się! Palę się! Polejcie mnie wodą, bo się palę! – wył pacjent.
Pająk bał się odwrócić do wyjścia, bał się, że spotka jego wzrok.
– O, nawącha się jakiegoś świństwa i mu bije! – ciągnął ochroniarz. – Ja to bym od razu go na uśpienie, a nie użerać się z ćpunami.
Robert w końcu się odwrócił i ruszył do metalowych drzwi, ale miał wrażenie, że brodzi w bagnie. Ciekawość zwyciężyła, spojrzał na pacjenta, któremu właśnie wstrzykiwano relanium.
– Kurwa, pomóż mi, człowieku, pomóż mi, bo oni mnie zabiją, rozumiesz, zabiją mnie! – krzyknął do niego facet. Miał mokrą głowę, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. Zdawało się, że jego oczy wystrzelą za moment z orbit. Spierzchnięte wargi zlewały się z białą twarzą.
Robert szybko odwrócił wzrok. Kiedy chwytał za klamkę drzwi, zerknął jeszcze raz, tylko na bose stopy. Ich podeszwy były poparzone albo pocięte, na pewno bardzo brudne. Pchnął drzwi i wyszedł na zewnątrz, głęboko zaciągnął się świeżym, letnim powietrzem. Całe plecy pokryte miał zimnym potem.
Gdy przechodził obok karetki, usłyszał, jak kierowca rozmawia z kimś przez telefon i jednocześnie podpala sobie papierosa.
– ...pierdolony, po torach kolejowych biegał i chciał się rzucić pod pociąg, bo mu się faza wkręciła, że się pali. Wczoraj inny myślał, że ma wiewiórkę w żołądku i cały się pokroił...
Pająk zwolnił kroku, żeby usłyszeć jak najwięcej, ale kierowca się odwrócił i zaczął spacer w przeciwną stronę. Robert spojrzał jeszcze w okno świetlicy. Ojca nie było.
Pająk wyciskał z maleńkiego silniczka daewoo, co tylko się dało. Mknął przez Łódź, łamiąc większość przepisów ruchu drogowego. Z nieproporcjonalnie wielkich głośników wmontowanych w drzwi Donguralesko rapował o „manewrach”. Prowizoryczna tuba basowa, którą Pająk zrobił sam i wpakował do bagażnika, wprowadzała tylną klapę w takie drgania, że tablica rejestracyjna stukała metalicznie o karoserię.
Robert jeszcze raz przekręcił potencjometr w prawo. Chciał zagłuszyć myśli, wyzerować mózg. Szpital tak naprawdę nie istnieje, jest snem. Sennym koszmarem. A teraz Pająk się obudził i znowu jest okej. Jeszcze trzy minuty i będzie na miejscu. Może matki Poli nie ma w domu i będą mogli się pobzykać? To byłoby teraz zbawienne. Szybki numerek w środku dnia. Spojrzał na zegarek, dwunasta osiem, może jeszcze jej nie ma?
Matka Poli była nauczycielką, potrafiła wrócić do domu nawet przed trzynastą, więc Pająk i jego dziewczyna nie mieli dla siebie zbyt dużo czasu. Kilka razy Robert musiał się ubrać w dwanaście sekund albo wychodził z mieszkania z prezerwatywą pełną nasienia w kieszeni dżinsów, co prawda zawiniętą w chusteczkę, ale to nie zmniejszało poczucia wstydu i zażenowania. Kiedyś, gdy wychodził spod prysznica, nagle usłyszał klucz w zamku. Łazienka była zaraz przy drzwiach, miał więc cały przedpokój do pokonania – na bosaka, mokrymi stopami po wypolerowanych płytkach. Przewrócił się gdzieś w połowie i zanim się zebrał, matka Poli była już w środku. Miał do wyboru – albo pokazać się przyszłej teściowej w całej okazałości, albo wskoczyć do szafy. Wybrał to drugie. Zanim Pola zorientowała się, co się z nim stało, Pająk stał w szafie czterdzieści minut. Czekał, aż pani Ratajczakowa pójdzie do łazienki, kuchni lub zajrzy do pokoju córki. Ale ona, jak po złości, zaczęła oglądać Rozmowy w toku. I to na stojąco, z przedpokoju. Pająk widział to w szczelinie przesuwnych drzwi. Kurwa, kto ogląda Rozmowy w toku na baczność? Chyba tylko Ewa Drzyzga! Przez te czterdzieści minut nawet ubrał się na wszelki wypadek w jeden z kożuchów pani domu. Wreszcie Pola domyśliła się, że ukochany kwitnie w szafie, i wyciągnęła matkę na promocje do Lidla. Co jak co, ale matka Poli promocje Lidla lubiła prawie tak jak Rozmowy w toku.
– Otwarte! – Robert usłyszał niewyraźny głos Poli zza drzwi, które od wewnątrz były wytłumione pikowanym skajem.
– Miałaś nie siedzieć przy otwartych – bąknął pod nosem, zdejmując najki, w których chodził już drugie lato, i ruszył długim korytarzem do pokoju Poli. Jego dziewczyna siedziała na łóżku po turecku w oversizowym T-shircie, oprócz niego miała na sobie tylko majtki. Wzrok Pająka zawisł na chwilę na odznaczających się pod sitodrukiem sutkach. Dookoła Poli leżały porozrzucane notatki, kodeksy prawa cywilnego w różnych wydaniach i morze papierków po cukierkach. Pola miała skrzywioną minę i patrzyła pustymi oczami w dywan. Wyglądała, jakby od rana nie była pod prysznicem, jej włosy błyszczały związane w kucyk, odsłaniając wysokie, pokryte młodzieńczym trądzikiem czoło.
– Co jest? – zapytał Pająk, odsuwając szerzej harmonijkowe drzwi.
– Nie wiem. – Pola wzruszyła ramionami, przekładając językiem cukierka z jednego polika do drugiego.
– Czego nie wiesz?
– Nie wiem, co ze sobą zrobić. Najchętniej nie robiłabym nic. Nic mi się nie chce.
– No, ale uczysz się, czy jak?
– Nie wiem, mam wszystkiego dosyć!
Robert podszedł i usiadł obok na rozgrzebanym łóżku.
– Mam dosyć tych studiów, tego pokoju, tego bloku, matka mnie wkurwia, i ciebie też mam dosyć. – Pola spojrzała na Pająka rozgniewanymi oczami.
– A co ja zrobiłem?
– Właśnie nic. Nie wiem. Żartuję.
– Aha. Fajny żart. Jak tu jest duszno. – Pająk sięgnął do klamki okna, pod którym stało łóżko.
– Zostaw! – Pola pociągnęła jego rękę z powrotem w dół. Pchnęła go na łóżko, wsiadła na niego okrakiem i oparła się dłońmi o jego klatę. – No i co? – zapytała zalotnie.
– No i nic. – Pająk włożył ręce pod jej T-shirt, pobłądził chwilę po żebrach i złapał za ciepłe, jędrne piersi. Poczuł, że jej sutki stwardniały. Pola docisnęła krocze do penisa Roberta, którego wyraźnie czuła przez bawełniane dresy.
– Nie kąpałam się jeszcze...
– Dlaczego?
– Nie chciało mi się.
– Trudno. – Pająk złapał ją za pośladek, zsunął dłoń trochę głębiej i palcami pociągnął za czarne majtki, zbierając ich środkową część w lewej pachwinie. Pola zdarła z niego dres i niewielką dłonią chwyciła jego gotowego kutasa, lekko uniosła biodra i zaczęła pocierać nim swoją cipkę. Wypuściła głośno powietrze.
– Zdejmuj to! – Robert podciągnął jej luźną koszulkę, a kiedy ta zahaczyła o brodę dziewczyny, w ciszy panującej w mieszkaniu rozległ się klekot klucza w zamku.
– Ja pierdolę! – Pola zeskoczyła z Roberta, cały czas walcząc z koszulką zaplątaną wokół głowy. Robert poczuł, że serce wali mu jeszcze mocniej niż przed chwilą, podciągnął dres i usiadł przy biurku przed uśpionym laptopem.
– No pomóż mi! – Pola szamotała się z bluzką, wiercąc się na plecach. Pająk doskoczył do niej i pociągnął za materiał, strzeliło kilka szwów. Sekundę później matka Poli stanęła w drzwiach pokoju.
– Dzień dobry! A co państwo porabiają? – Żaneta Ratajczak jak zwykle tryskała dobrym humorem, zupełnie inaczej niż jej jedyna córka.
– Uczę się tych bzdur – mruknęła Pola, gładząc włosy.
– Bzdur, bzdur... Ucz się, ucz!
– Tak jest! – Potwierdził Robert, czując, że jego poliki płoną.
– No, to bawcie się. – Żaneta zamknęła harmonijkowe drzwi i ruszyła do kuchni, pogwizdując jakąś wesołą melodię.
– Bawcie się? – Robert uśmiechnął się krzywo do Poli. – Myślisz, że ogarnęła?
– Nie wiem, mam to gdzieś. – Pola zerwała się z łóżka. – Robimy coś wieczorem?
– Na szesnastą idę do roboty.
– Jezu! Czy ty kiedyś nie będziesz szedł do roboty?
– No co mam zrobić? Muszę.
– To idź, a ja będę tu kwitnąć jak zwykle.
– Za dwa tygodnie mam wolną sobotę, chyba.
– Super. Natalia z Danielem idą dziś na kręgle, a potem coś zjeść. Pytała, czy też idziemy.
– No to idź sama.
– Sama? A oni razem. I ja jak jakiś debil? Dobra, idę się kąpać. Chyba że może...
– Co może?
– Nie, nic... – Pola niby się jeszcze wahała. Wreszcie zaproponowała: – Może pójdziemy na kręgle, a potem wpadniemy do Pery, a ty zrobisz nam pizzę i na chwilę z nami usiądziesz?
Doskonale wiedziała, że Pająk wstydzi się swojej pracy.
– Dobra, idź się lepiej myć – rzucił.
Pola otworzyła drzwi z impetem i zniknęła w korytarzu.
– Jezu, Pola! – Jej matka najwyraźniej usłyszała trzask aż w kuchni. – Ktoś chce kawkę?
– Nie – mruknęła Pola, mijając kuchnię.
– A ja bym poprosił! – Robert ruszył z werwą do kuchni.
– To robię dwie. Robert, jak babcia?
– Dziękuję, dobrze.
– A w robocie?
– Też w porządku.
– A co ona taka nabzdyczona? – Żaneta skinęła głową w stronę korytarza.
– Nie wiem. Chce wyjść wieczorem, a ja muszę pracować.
– O masz! Wielka tragedia! Biedny chłopak musi pracować, a gwiazda niezadowolona. Rozpuszczone to dziewuszysko, naprawdę! Ojciec, jakby żył, toby ją utemperował. Babcie ją tak rozpuściły, a mówiłam: „Nie psujcie dziecka”.
Ratajczakowa chwyciła za paczkę slimów leżących na parapecie oraz filiżankę z kawą i poszła do dużego pokoju, skąd było wyjście na maleńki balkon. Robert został w kuchni sam. Wziął swoją filiżankę i wrócił do pokoju Poli, dość dziecinnego jak na studentkę pierwszego roku prawa. Bladoróżowa tapeta na ścianach, bibeloty i zdjęcia z koleżankami chyba jeszcze z czasów gimnazjum. Odpalił jej laptop i włączył portal z ogłoszeniami. Błyskawicznie znalazł się w kategorii „motoryzacja, samochody osobowe”, wklepał parametry filtrowania wyników. Cena do piętnastu tysięcy złotych. I kliknął „szukaj”. Po kilkunastu minutach Pola wróciła do pokoju owinięta ręcznikiem.
– Jezu, jaki tu zaduch! – sapnęła.
– Mówiłem wcześniej. Zobacz. – Pająk przekręcił laptop w jej stronę. Na ekranie było zdjęcie golfa wypucowanego do sprzedaży. – Zoba, jaki dzik!
– Stary rupieć. – Pola tylko rzuciła okiem na monitor i zaczęła szukać bielizny w szufladzie szafy.
– A tam, co ty mówisz! Dwutysięczny rok, szyby przyciemnione, fela, dwa litry w benzynie. Ty wiesz, jak to idzie!? Rakieta! Tylko gaz by trzeba mu dołożyć.
– Super. – Pola głośno ziewnęła.
– A ty kiedy idziesz na to prawko?
– Nigdy.
– Dlaczego?
– A po co mi? Tylko kłopot. I tak nie będę miała czym jeździć, matki auto nawet nie ma wspomagania, nie wiem, jak ona kręci tą kierownicą.
– Dam ci matiza od czasu do czasu.
– Weź przestań.
– Co? Chyba lepiej matizem niż tramwajem?
– Chyba wolę tramwajem.
– Dobra, idę do roboty! – Pająk znowu się wkurzył.
– A idź.
– Napisz albo zadzwoń, czy wychodzisz wieczorem. Jak coś, to mogę cię zgarnąć, jak będę wracał z pizzerii.
– Dobra tam.
Pająk wstał od biurka, zrobił dwa kroki i nachylił się nad Polą, żeby dać jej całusa. Dziewczyna zamknęła oczy i z łaską złożyła usta w dzióbek.