- W empik go
Ostatni TECH-MAG. Exodus - ebook
Ostatni TECH-MAG. Exodus - ebook
Możesz uciekać bardzo długo i daleko, ale przed swoim przeznaczeniem ukryć się nie zdołasz.
Drake, młody mag z Zakonu Ognia, wkrótce będzie mógł się przekonać na własnej skórze, że im większą władzą dysponujemy, z tym większą odpowiedzialnością przyjdzie się nam mierzyć.
Nad Shyo nadciągają bowiem czarne chmury, niesione porywistym wiatrem zmian. Doświadczony król zmarł, a pomiędzy jego synami nastąpił rozłam. Poza tym bandy orków poczynają sobie coraz śmielej, atakując już nie tylko położone w górach wioski, ale i miasta.
Czy przeznaczenie jest klątwą, przed którą nie można uciec, czy też można wykuć je na nowo? Drake już niedługo pozna odpowiedź.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-872-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Elindar czujnym wzrokiem obserwował niewielką dolinę przed nim, skryty pośród konarów rozłożystego dębu. Na pozór spokojny krajobraz był w rzeczywistości idealnie zastawioną pułapką. Mroczny elf pociągnął lekko nosem, gdy delikatny wieczorny zefir poruszył liśćmi starego drzewa.
– Są tutaj. Wyraźnie je czuję – powiedział mentalnie do drugiego zwiadowcy, ukrytego pośród skał.
– Zgadza się. Wygląda na to, że złapały przynętę – odpowiedział tamten, z wyraźnie odczuwalną nutką satysfakcji, promieniującą z jego umysłu.
Elindar tymczasem przeniósł wzrok na centralną część doliny. Pagórkowate pokryte setkami gatunków kwiatów wzniesienia wypełniały wolną od drzew przestrzeń, pozwalając wszechobecnej roślinności czerpać do woli słońca, gdy tylko jego złota tarcza wzniesie się ponad górskie szczyty Cierniogórza, wielkiego pasma górskiego, wypełniającego swym ogromem całą północną część niziny. Mimo półmroku pochłaniającego wszystko dookoła widział doskonale każdy szczegół wokół siebie. Jego czarne jak onyks oczy pozbawione były tęczówek, co w połączeniu z bladą cerą, szlachetnymi rysami i wysoko umieszczonymi kośćmi policzkowymi nadawało mrocznemu elfowi nieziemskiego i zarazem przerażającego piękna. Zaczajony niczym pantera Elindar przygryzł dolną wargę; nienawidził tego przedłużającego się oczekiwania, wiedział jednak, że to konieczne. One są bardzo czujne i z łatwością zwietrzą podstęp, a cesarz Avgarn von Ashir nie brał pod uwagę porażki. W końcu jednak nadeszła upragniona chwila. Po nocnym niebie, niemal bezszelestnie, przemknęły gigantyczne cienie. Drzewa poruszyły się lekko, gdy istoty przepłynęły nad nimi, zmierzając w stronę centrum doliny.
– Już tu są – usłyszał głos swego pobratymca, tak jak on czekającego w napięciu pośród skał.
– Widziałem – odrzekł pospiesznie Elindar, po czym zwrócił się już bezpośrednio do cesarza:
– Panie, wszystko gotowe. Czekamy tylko na twój rozkaz.
Przez dłuższą chwilę nie było żadnej odpowiedzi.
– Zaczynamy – nakazał cesarz władczym tonem.
Elindar doskonale wiedział, co ma robić. Bezszelestnie zeskoczył z drzewa, lądując cicho na mchu porastającym gęsto jego prastare korzenie, i sprintem, chyżo niczym wiatr, pomknął w stronę kilku głazów usytuowanych kilkadziesiąt metrów dalej. Oddział mrocznych elfów już tam na niego czekał. Skryte między skałami sylwetki żołnierzy w czarnych zbrojach wtapiały się niemal w panujący tutaj mrok. Zwiadowca podszedł pewnie do schowanej pod gałęziami leszczyny machiny, składającej się z mnóstwa trybów i lin. Jej zadanie było proste: miała wystrzelić ciężką posrebrzaną sieć, by unieruchomić ich cel na ziemi. Po sprawdzeniu i upewnieniu się, że wszystko jest na miejscu, Elindar skinął na pozostałych żołnierzy, by byli w gotowości bojowej.
– Jesteśmy na pozycjach, gotowi do ostrzału wroga – przekazał cesarzowi, ale i pozostałym oddziałom, otaczającym polanę.
Stojący na sporym wzniesieniu, skąd roztaczał się widok na całą dolinę, Avgarn ścisnął mocniej dłoń na rękojeści zdobionej katany. Srebrne sięgające ramion włosy powiewały delikatnie na wietrze. Cesarz miał na głowie delikatną przypominającą diadem koronę wyobrażającą dwa połączone ze sobą łbami skrzydlate węże. Jego wzrok przeszywał ciemność niczym sztylety nagie ciało. Odwieczny wróg był w zasięgu ręki, ale jakże łatwo można byłoby pozwolić mu uciec przez najmniejszy choćby błąd. Cesarz odetchnął powoli, uspokajając umysł i ciało.
– Na mój rozkaz… – szepnął mentalnie.
Pętla zaczęła się powoli zaciskać.
***
Melvrok wylądował ciężko, uderzając szponiastymi łapami w twardą ziemię. Obok niego przycupnął Ashratos i Velfir, równie mocno jak on niezadowoleni z tego spotkania. Czerwony smok wyszczerzył ogromne kły w niemiłym pozdrowieniu, dając do zrozumienia, żeby tamci dwaj nie wchodzili mu w drogę. Zresztą i bez tego pozostałe smoki trzymały odpowiedni dystans od potężniejszego brata. Melvrok był największy spośród nich, dominując siłą i zręcznością pośród swoich pobratymców. Przewodził klanowi Brzytwozębnych – smoków, w których żyłach płynęła gorąca i szlachetna krew pierworodnych. Ashratos był liderem klanu Wiatroskrzydłych, a Velfir – Srebrnookich. Po chwili ciszy czerwony smok z gniewnym pomrukiem omiótł spojrzeniem szkarłatnych oczu dolinę, czując narastającą frustrację.
– Na kły wieczności, gdzie też ona się podziewa? Najpierw wzywa nas na spotkanie, a potem zwyczajnie lekceważy!
– Spokojnie Melvroku, jestem pewien, że zaraz się zjawi. Znasz ją przecież równie dobrze, jak my. Pewnie miała ważny powód, by się spóźnić – powiedział łagodnie Ashratos, poprawiając ułożenie szafirowych skrzydeł.
Czerwony smok warknął głucho, zatapiając głęboko w ziemi ostre szpony przedniej łapy.
– Oby to było coś naprawdę ważnego. Inaczej będę musiał nauczyć tę samicę większej pokory w stosunku do starszych. Nie mam czasu na te jej gierki.
W tym momencie wysoko nad nimi zadrgało delikatnie nocne powietrze, niewyczuwalnie dla jakiejkolwiek innej istoty poza smokiem.
– O wilku mowa – rzucił Velfir.
Cała trójka spojrzała w rozgwieżdżone nocne niebo, wysuwając czubki języków i smakując powietrze. Cicho jak duch czarnołuska smoczyca wylądowała przed zebranymi przedstawicielami smoczych klanów, sama będąc przywódczynią Staloszponów. W porównaniu do zwalistych i umięśnionych ciał samców, smoczyca wydawała się delikatna i smukła, choć były to tylko pozory. W rzeczywistości potrafiła być równie niebezpieczna co Melvrok, chociaż siłą znacznie mu ustępowała.
– Rychło w czas, Iris – warknął na powitanie czerwony smok.
– Mnie także miło cię widzieć, Melvroku – odpowiedziała odważnie smoczyca, kipiącym od sarkazmu mentalnym głosem.
Ashratos i Velfir skinęli podłużnymi łbami w pozdrowieniu, nie wypowiadając jednak ani słowa.
– Koniec przedstawienia, Iris. Nie jestem skory do pogaduszek o błahostkach. Mów, dlaczego kazałaś nam się tu spotkać, i lepiej, żeby to było coś bardzo istotnego.
Onyksowa smoczyca zmierzyła swojego rozmówcę wyniosłym spojrzeniem, po czym wypuściła przez cienkie nozdrza niewielkie obłoczki dymu.
– Zapewniam cię, że powód, dla którego was tu zebrałam, jest bardzo ważny.
– W takim razie słuchamy – wtrącił Ashratos.
Iris pociągnęła lekko nosem, spoglądając na każdego smoka z osobna, jakby próbując przewidzieć ich reakcję na to, co za chwilę im przekaże.
– Wiem, jak szybko zakończyć nasz konflikt z mrocznymi elfami.
Zapadła całkowita cisza, o ile w tym przypadku można użyć takiego zwrotu. Między rozmawiającymi mentalnie istotami dla postronnego słuchacza i tak panowało werbalne milczenie, wypełnione jedynie przez cichy szum liści i koncert tysięcy świerszczy ukrytych pośród gęstych traw. Stojący naprzeciwko smoczycy Melvrok zmrużył wielkie ślepia, jakby próbując odgadnąć jej myśli.
– To… istotnie jest coś, co usprawiedliwia twoje zachowanie.
Pozostałe smoki potwierdziły myśli Melvroka pomrukami aprobaty.
– Nim jednak przejdę do szczegółów, muszę was ostrzec, że mój plan wymaga pewnych… poświęceń – powiedziała melodyjnie Iris, delikatnie się cofając.
Melvrok i pozostali nie zwrócili na ten ruch uwagi, w pełni pochłonięci oświadczeniem smoczycy.
– Przejdź do rzeczy. Co za „poświęcenia” masz na myśli? Jeśli mamy szansę raz na zawsze pozbyć się tej plagi, jaką są dla nas elfy, warto przyjrzeć się temu bliżej.
Iris uśmiechnęła się przebiegle, odsłaniając rzędy białych i ostrych zębów.
– Och, to nic wielkiego. Wystarczy, że… zginiecie.
Znaczenie ostatniego zdania nie dotarło jeszcze do końca do Melvroka i pozostałych, gdy powietrze przeszył cichy świst.
– Co ty…? – zdołało wypłynąć z oszołomionego umysłu Velfira, gdy z mroków nocy opadła na nich cienka srebrna sieć, uziemiając trzy wielkie gady.
Melvrok warknął wściekle, próbując się uwolnić, ale cienkie żyłki, z których składała się sieć, tylko bardziej oplątały ciało smoka.
– Zdradziłaś nas! Ty przebiegła żmijo, zdradziłaś własną rasę! – wrzasnął czerwony smok, szamocąc się w pułapce.
Kolejne sieci spadały z góry na uwięzione istoty, całkowicie pozbawiając je możliwości ucieczki. Iris przyglądała się temu beznamiętnie, pozbawionym wyrzutów wzrokiem.
– To niezbędna konieczność. Dzięki mnie nasza rasa zdoła uniknąć całkowitej zagłady, do której ty byś ją poprowadził.
– Pozostali zabiją cię, gdy tylko się dowiedzą, jak nisko upadłaś! Nie ujdzie ci to na sucho!
Melvrok warczał i wciąż się szamotał, bezskutecznie kłapiąc ogromnymi zębiskami. Sieć była zbyt mocna, by mogła powstać naturalnie, i zapewne została upleciona. Mroczne elfy były zdolne do wielu rzeczy.
– Ależ oczywiście, że się dowiedzą – żachnęła się Iris, wyczuwając powoli zbliżające się elfy.
– Spotkaliśmy się w miejscu, które sam wybrałeś. Wszyscy doskonale o tym wiedzą. Z oczywistych pobudek stwierdziłeś, że masz zamiar przejąć całkowitą władzę nad pozostałymi klanami dla „dobra” naszej rasy, kierując się złotą zasadą „cel uświęca środki”. Kiedy Ashratos i Velfir nie chcieli się na to zgodzić, czując żądzę krwi, zwyczajnie zaatakowałeś w napadzie szału, na który to gniew jesteś szczególnie podatny. Wraz z Velfirem próbowałam cię powstrzymać przed uśmierceniem Ashratosa, ale jego także zabiłeś, mnie poważnie raniąc.
Iris przerwała, napawając się bezsilną wściekłością promieniującą z umysłu Melvroka, a także rozpaczą i niedowierzaniem odczuwalnymi u pozostałych smoków.
– Zdołałam jednak uszkodzić ci bark, uniemożliwiając tym samym wzbicie się w powietrze. W tym momencie zaatakowały nas elfy, skupiając się na tobie, gdy tymczasem ja, choć poważnie ranna, uszłam z życiem. Reszty możesz się już chyba domyślić samodzielnie.
– Niezła bajeczka, ciekawy jestem tylko, kto będzie na tyle głupi, by w nią uwierzyć – rzucił Melvrok, chociaż chłodna logika podpowiadała mu co innego.
– Och, zapewniam cię, wielu. A za nimi podążą następni, bo jakiż wybór im pozostanie?
– Śmierć, Iris. To lepsze rozwiązanie niż układanie się z tymi… robakami. Stałaś się marionetką w ich rękach.
– Nigdy nie byłam i nie będę niczyją marionetką! – warknęła smoczyca, a jej oczy zapłonęły gniewnie.
– Zaprzeczasz sama przed sobą, chociaż dobrze wiesz, że jest inaczej. Głupota już stała się twoją panią, wiodąc cię w stronę najgorszej z dróg. Zdrady.
Iris syknęła wściekle, pokazując długie jak sztylety kły, po czym zwróciła smukłą głowę w stronę nadbiegających mrocznych elfów.
– Lepiej się przygotujcie – rzuciła do pozostałych smoków. – Śmierć jest już blisko.
***
Avgarn von Ashir spojrzał wyniośle na schwytane bestie, wciąż drapiące i szarpiące sieci, w których były uwięzione. Największy ze smoków miał ponad dziesięć metrów długości.
– Spisałaś się – rzekł, przenosząc wzrok na onyksową smoczycę.
– Zgodnie z naszą umową. Teraz twoja kolej – odpowiedziała zimno Iris.
Cesarz zasępił się, mocniej zaciskając dłoń na rękojeści katany, niczym na odpędzającym złe duchy talizmanie. Nie spodobał mu się jej ton, do którego zresztą nie przywykł, piastując tak wysokie stanowisko.
– Dobrze pamiętam warunki naszej umowy, smoku – rzucił, jakby wypluwając ostatnie słowo.
Smoczyca wyraźnie się zjeżyła, gdy jej łuski podniosły się delikatnie wzdłuż karku. Nie odpowiedziała jednak ani słowem.
Dobrze, i tak ma właśnie być – pomyślał Avgarn z satysfakcją.
– Przynieść skrzynię – rozkazał, pogrążony w myślach.
Dwaj gwardziści z przybocznej straży cesarza natychmiast odwrócili się i zniknęli w półmroku. W tym czasie pozostali biorący udział w akcji żołnierze szczelnie otoczyli schwytane smoki, mierząc w ich kierunku długimi lancami ze srebrnymi grotami. Rozstawione tu i ówdzie żarzące się zimnym niebieskim blaskiem pochodnie rzucały nieco światła na całą tę scenerię, a ich chłodne płomienie odbijały się w wypolerowanej zbroi cesarza mrocznych elfów. Po kilku minutach gwardziści wrócili, taszcząc z wysiłkiem wielką hebanową skrzynię, zdobioną srebrnymi wzorami i runami. Gdy tylko, z wyraźną ulgą, ustawili ją przed cesarzem, pospiesznie wycofali się, zajmując miejsce na uboczu. Avgarn spojrzał na stojący przed nim kufer, wyciągając dłoń w jego kierunku, i mruknął kilka zdań pod nosem. W powietrzu rozeszło się coś jakby westchnienie i klamry srebrnego wymyślnego zamka opadły bezwolnie, uwalniając wieko skrzyni.
– Otwórzcie ją – polecił.
Stojący najbliżej Elindar bez wahania ruszył do skrzyni i dźwignął wielkie wieko, które otworzyło się cicho na naoliwionych zawiasach. Oczom wszystkich ukazał się piękny szmaragd osadzony w centrum sporego srebrzystego napierśnika, wzdłuż krawędzi którego ciągnął się rząd starożytnych run. Część zbroi z całą pewnością była zbyt duża dla konia, lecz wręcz idealna dla onyksowej smoczycy.
– Sillisen… – wyszeptał wyraźnie poruszony Elindar – klejnot klejnotów.
– Istotnie. Mroczny elf nigdy nie rzuca słów na wiatr – powiedział cesarz, odwracając się w stronę Iris. – Wypełniłem swoją część umowy. Z tym napierśnikiem żadna magia, ni smocza, ni elfia, nie będzie ci straszna. Twoi pobratymcy poddadzą się tobie, niczym suche liście tchnieniu cyklonu.
Iris podeszła bliżej, wpatrując się w gigantyczny klejnot, teraz lekko pulsujący wewnętrznym światłem.
Zupełnie jak serce – przemknęło jej przez myśl.
– Załóżcie go naszej sojuszniczce… albo raczej powinienem powiedzieć, przyszłej władczyni zjednoczonych klanów – kontynuował Avgarn zauważając, że Iris wydaje się być zadowolona.
Kilku żołnierzy wyciągnęło zbroję i skierowało się w stronę czekającej smoczycy. Iris odchyliła nieco głowę, by elfy mogły bez większych przeszkód zapiąć wzmocnione żelazne sprzączki, mocując napierśnik z wypolerowanym pulsującym delikatnym światłem Sillisenem w jego centrum. W chwili, gdy ostatnia z klamr zatrzasnęła się z cichym zgrzytem, rząd run wokół napierśnika zalśnił srebrną poświatą, po czym przygasł, wracając do poprzedniego stanu. Od tej chwili los Iris był już przypieczętowany, chociaż smoczyca jeszcze o tym nie wiedziała, zachwycając się przepięknym klejnotem.
– Skoro mamy już za sobą cały ten ceremoniał, pozostała nam jeszcze tylko jedna sprawa do rozwiązania.
To mówiąc, Avgarn wyciągnął z lekkim zgrzytem metalu o metal żelazną katanę, wskazując unieruchomione smoki.
– Zabić je, a truchła spalić – syknął, z okrutnym uśmiechem, który wpełzł mu na usta.
– Jakieś ostatnie życzenie, nim wstąpicie w otchłań? – spytała beznamiętnie smoczyca, gdy tymczasem mroczne elfy zwracały ku nim wielkie, przygotowane wcześniej balisty.
– Oby śmierć nigdy nie odnalazła do ciebie drogi, Iris – odpowiedzieli jednocześnie Melvrok, Velfir i Ashratos, przeklinając smoczycę prastarym zwyczajem.
– Za to waszą – właśnie stąpa – rzuciła, chociaż lekki dreszcz przebiegł przez jej ciało.
W momencie, gdy pierwszy z oficerów już miał opuścić dłoń, by dać sygnał do strzału, Elindar krzyknął, wskazując niebo:
– Panie, spójrz! Gwiazdy! Gwiazdy spadają!
Zgromadzone na polanie elfy jak jeden mąż spojrzały w nocne niebo. Na wielkim firmamencie leniwie mrugały do nich srebrne iskierki, tak jak zwykle, pozostając na swoich miejscach.
– Co to za bzdury, Elindar? Każę cię wychłostać za tę… – Cesarz przerwał, gdy w końcu dostrzegł to, o czym mówił zwiadowca.
Daleko na północnym nieboskłonie gwiazdy istotnie spadały. Tysiące małych iskierek przecinało niebo ognistymi rysami, rosnąc z każdą chwilą. Nie to jednak zaniepokoiło cesarza najbardziej. Zaraz za pomniejszymi fragmentami pojawił się większy, rozświetlający noc niczym drugie słońce.
– Na bogów, to zły omen! – krzyknął któryś z gwardzistów.
– Niepotrzebnie weszliśmy w konszachty z tymi bestiami! – dodał drugi, a Avgarn już widział rosnącą pośród elfów panikę, roznoszącą się jak zaraza.
– Cisza, pozostać na miejscach! – krzyknął cesarz, przerażony równie mocno jak jego żołnierze.
W tym momencie dotarł do niego narastający grom, a płonące gwiazdy były coraz bliżej. Straszliwa prawda sprawiła, że krew odpłynęła cesarzowi z twarzy.
One spadną na nas – stwierdził, momentalnie godząc się ze swoim losem.
Nie było już szans na ucieczkę. Pierwsze odłamki zaczęły uderzać w polanę, wzbijając tumany kurzu i pyłu, przy akompaniamencie huków eksplozji, i znacząc ją małymi kraterami. Zdezorientowane elfy próbowały uciekać, ale nie było dokąd. Otoczyło je morze ognia.
– Ty! – warknął cesarz, wskazując Iris.
– Zabierz mnie stąd, natychmiast!
Smoczyca, równie przerażona co pozostali, rzuciła mrocznemu elfowi wściekłe spojrzenie osaczonego zwierzęcia, po czym bez ostrzeżenia wystrzeliła w górę, ledwo unikając deszczu ognistych odłamków.
– Wracaj tu, ty… – zdążył krzyknąć Avgarn, nim jego słowa zagłuszył ogromny huk, a całą polanę rozświetlił niesamowicie jasny blask. Powietrze wypełnił nieprawdopodobny żar pochłaniający wszystko wokół. Cesarz mrocznych elfów, wraz ze swoimi żołnierzami i uwięzionymi smokami, dosłownie zniknął, w ciągu sekundy obracając się w popiół. Gigantyczny płonący obiekt nie uderzył jednak w ziemię, co doprowadziłoby do zagłady planety. Zamiast tego ostrym łukiem przepłynął zaledwie kilkadziesiąt metrów nad nią, po czym opadł pod znacznie łagodniejszym kątem, wytracając gwałtownie prędkość i pozostawiając za sobą pożogę i gigantyczny rów spalonej i roztopionej skały, zmieniwszy na zawsze bieg wydarzeń.
Iris mknęła przed siebie poważnie ranna i przerażona, zmierzając w dobrze sobie znanym kierunku. Niosła wieści, które musieli usłyszeć pozostali. W Shyo nastała nowa era.ROZDZIAŁ I Szpony ciemności
(Shyo, 672 lata później)
Ostatnie promienie zachodzącego słońca przebłyskiwały przez gęste korony drzew porastających licznie Dolinę Cienia. Dziwna cisza, która panowała w tym miejscu, zdawała się złowróżbną. Ferlin przechadzał się tam i z powrotem, niespokojnie wpatrując się w ciemniejące niebo, i z każdą chwilą odczuwał coraz większy niepokój. Przebywanie w Dolinie Cienia po zmroku nie było najlepszym pomysłem i Ferlin doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Pasący się nieopodal kary koń jakby podzielał zdanie swojego pana, rżąc cicho i strzygąc co chwila uszami. Mężczyzna kopnął z rozmachem leżący na drodze kamyk i zaklął w duchu. Miał czarne zmierzwione lekko włosy sięgające ramion. Pociągła twarz znaczona była licznymi bliznami. Wyraźnie zarysowujące się kości policzkowe nadawały mu przystojnego wyrazu. W brązowych oczach widać było przebiegłość i spryt. Ferlin podrapał się po krótkiej brodzie porastającej mu podbródek i westchnął cicho. Skórzana zbroja, którą nosił, lekko go uciskała, ale szczególnie nie zwracał na to uwagi. Podszedł do pasącego się konia i poprawił siodło na jego grzbiecie, po czym sprawdził, czy może bez większych trudności dosięgnąć miecza, gdyby okazja ku temu sprzyjała. Z każdą minutą wokół robiło się coraz ciemniej. Ferlin rzucił ostatnie rozpaczliwe spojrzenie na wijącą się przed nim drogę, która niknęła wśród wznoszących się wzdłuż granicy gór, po czym wskoczył na siodło i obrócił konia w kierunku zachodnim. Sharr się nie zjawił, a on nie zamierzał dać się rozszarpać zamieszkującym dolinę bestiom. Ruszył stępa, kierując się na zachód. Koń ostrożnie przebierał smukłymi nogami, poruszając się po zdradliwym, osypującym się zboczu. W chwili, gdy mężczyzna miał już zagłębić się w las rozciągający się przed nim, tuż koło jego ucha śmignęła czarna strzała z białą lotką wykonaną z łabędziego pióra.
– Szlag! Kiedyś mnie w końcu trafisz! – warknął, zatrzymując wierzchowca i odwracając się.
W miejscu, w którym jeszcze przed minutą czekał Ferlin, teraz stał czarny koń, a na jego grzbiecie siedział jeździec w długim ciemnogranatowym płaszczu. Jego twarz skryta była w głębokim kapturze. W lewej dłoni trzymał cisowy łuk, który w tym momencie zakładał z powrotem na plecy. Koń zarżał donośnie, gdy jego pan uderzył go pod boki, zmuszając do szybkiej jazdy w dół zbocza.
– Tak ci śpieszno do domu, Ferlinie? – spytał jeździec, gdy znalazł się tuż obok mężczyzny.
– Spóźniłeś się. Miałeś tu być przed zachodem słońca.
– I jestem. Zapominasz przecież, że Dolinę Cienia otaczają góry. Słońce jeszcze nie skryło się w otchłani oceanu.
Mężczyzna na karym koniu burknął coś w odpowiedzi, sięgając do juków wierzchowca. Po chwili odwrócił się, trzymając w dłoni skórzany mieszek.
– Miejmy to już za sobą, Sharr. Nie chcę przebywać w tym przeklętym miejscu dłużej niż to konieczne.
Sharr sięgnął po woreczek, szybko go otworzył i wysypał na dłoń jego zawartość. Wewnątrz małej sakiewki znajdował się złoty pierścień z dużym pięknie oszlifowanym rubinem. Jeździec ściągnął lewą dłonią kaptur, by lepiej przyjrzeć się klejnotowi. Słabe światło padło na blade oblicze mrocznego elfa, podkreślając jego szlachetne i delikatne rysy. Długie, czarne jak węgiel włosy spływały kaskadą na plecy, niknąc pod płaszczem. Elf miał haczykowaty nos, wysokie kości policzkowe i wąskie brwi. Najbardziej jednak w oczy rzucały się właśnie… oczy. Mroczny elf nie miał w ogóle tęczówek, a jego wzrok sprawiał, że Ferlin czuł spływający po plecach dreszcz. Sharr kilka razy obrócił pierścień w długich palcach, przyglądając mu się badawczo z każdej strony. Po chwili chrząknął z aprobatą.
– W porządku. Wszystko się zgadza. Oto twoja zapłata.
Elf wyciągnął rozdęty woreczek i podał go Ferlinowi, który natychmiast przywiązał go do pasa. Widząc to, Sharr uniósł znacząco brew.
– Nie przeliczysz?
– Nie muszę, ufam ci.
Sharr zaśmiał się, kręcąc głową.
– W tym zawodzie nie ma takiego słowa, ale jak chcesz. Skontaktujemy się z tobą, jeśli będziesz jeszcze potrzebny.
Po tych słowach Sharr zarzucił na głowę przepastny kaptur i uderzając konia pod boki, pomknął z powrotem ku zboczu, niknąc w ciemnościach. Ferlin bez namysłu uczynił to samo, pragnąc jak najszybciej opuścić dolinę. Mknąc przez las, wrócił myślami do tamtej chwili, kiedy wbił sztylet w plecy temu sędziwemu magowi i skradł ów pierścień z jego dłoni. Z pewnością posunął się już za daleko. Tak wielka zbrodnia przeciwko Płonącemu Bractwu na pewno nie zostanie szybko zapomniana, lecz Ferlin akurat tym przejmował się najmniej. Zastanawiał się, po co mrocznym elfom jeden z pierścieni bractwa. Czy chciały odgadnąć tajniki ich potęgi? A jeśli tak, to czy mają zamiar wykorzystać to przeciwko ludziom w Ignis? W końcu mężczyzna pokręcił głową i ponaglił konia do galopu.
Każdy myśli tylko o sobie, a ci, co rozumują inaczej, mają pstro w głowie – przypomniał sobie słowa rymowanki swojego starego przyjaciela.
– I tego należy się trzymać… – szepnął.
Jaka szkoda, że jego również musiał zabić.
***
Światło słońca padało na złociste pola pszenicy, na których uwijali się zręcznie chłopi z pobliskiej wsi. Ciepły wiatr niósł ze sobą woń skoszonej trawy, wprowadzając w lekkie i przyjemne oszołomienie. Drake odetchnął głęboko. Radowało go, że jest coraz bliżej domu. Młody mag był mężczyzną o jasnej cerze i niebieskich oczach. Gęste ciemnobrązowe włosy miał krótko przystrzyżone. Patrycjuszowski nos podkreślał jego szlachetne rysy twarzy. Szlachcic ponaglił wierzchowca do dalszej drogi, rozglądając się z zaciekawieniem wokół.
Ostatni raz jechałem tym gościńcem siedem lat temu – pomyślał, przyglądając się załadunkowi snopków na jeden z wozów.
Istotnie, Drake skończył w tym roku dwadzieścia lat, co pozwoliło mu również na ukończenie nauki w klasztorze Płomiennego Bractwa. Był więc w pełni uprzywilejowanym magiem, jednak wraz z tą godnością spadły na niego nowe obowiązki. Jak każdy mag, Drake musiał zgłosić się do samego króla, by osobiście podpisać zobowiązania, jakich wymagała od niego służba królestwu, a zaliczały się do nich posłuszeństwo, pomoc w przypadku zbrojnego konfliktu i tym podobne. Pakt ten nie był zwyczajną umową. Złożona przysięga wiązała na całe życie, a jej złamanie kończyło się śmiercią. Drake jednak nie martwił się tymi ograniczeniami, gdyż całym sercem chciał służyć królestwu. Wiedział też, jak niebezpiecznymi osobami są niekontrolowani magowie, którym dodatkowo uderzyła do głowy władza, jaką daje kontrola energii. Tacy delikwenci byli oczywiście natychmiast ścigani i unicestwiani przez wyspecjalizowane w takim działaniu organizacje.
Po parunastu minutach jazdy Drake dostrzegł na drodze niewielkie poruszenie. Gdy się zbliżył, zobaczył kilku chłopów, którzy, rzucając przekleństwami, starali się wyciągnąć załadowany snopkami wóz z wielkiej kałuży błota. Wóz jednak był widocznie zbyt ciężki, gdyż pomimo ich wysiłków nie chciał nawet drgnąć.
– Wystarczy! – krzyknął jeden z nich. – Burtin nam zaraz padnie.
Mówiąc to, pogładził po szyi zmęczonego konia, któremu z pyska kapała już piana.
– Trza rozładować, ino na pusto go wyciągniemy – odrzekł zrezygnowanym głosem wysoki mężczyzna o potężnej posturze, też już wyraźnie zmęczony.
Gdy właśnie mieli zabierać się do rozładunku wozu, dostrzegli jadącego w ich stronę Drake’a.
– Cóż to, panowie? Widzę, że macie spory problem – powiedział spokojnym wzrokiem, spoglądając z grzbietu konia na czterech wieśniaków.
Jeden z nich podszedł do Drake’a, niepewny tego, jak powinien się zachować w obecności maga, a że Drake jest magiem, nietrudno było rozpoznać. Świadczył o tym haftowany na tunice symbol oka, z którego wychodziło siedem promieni. Blondwłosy mężczyzna przełamał wreszcie niepewność, uznawszy chyba, że lepiej coś w końcu odpowiedzieć.
– Wybb… – zająknął się lekko. – Wybacz nam, panie. Zaraz usuniemy wóz z drogi. Musimy go wpierw jednak rozładować, coby Burtin, nasz koń, nie wyzionął ducha. To dobre zwierzę, ale ma już niestety swoje lata, a to zadanie najwyraźniej go przerosło.
Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej – zauważył Drake, ale zachował tę myśl dla siebie.
– Poczekajcie – rzekł, widząc, że tamci faktycznie chcą zamienić swoje słowa w czyn. – Myślę, że obejdzie się bez tych dodatkowych komplikacji.
Mag zsiadł z wierzchowca, sprężyście lądując na ubitym gruncie. Wiatr szarpnął lekko bordowym płaszczem na plecach Drake’a, gdy ten przyglądał się krytycznie unieruchomionemu wozowi.
Zima za pasem – przemknęło mu przez myśl.
Podszedł bliżej i pociągnął z siłą drewnianą burtę, sprawdzając solidność całej konstrukcji. Razem z ładunkiem wóz musiał ważyć ponad dwie tony. Tylna ośka była niema całkowicie zatopiona w gęstym błocie.
– Jak to się stało, że nie zauważyliście tego bagna?
Chłopi spojrzeli po sobie, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Mówiłem Jake’owi, żeby je ominął, ale nie. „Przejedziemy”, mówił. No i tak przejechaliśmy.
Barczysty mężczyzna burknął jeszcze coś pod nosem pod adresem Jake’a, po czym umilkł zupełnie. Reszta chłopów z lekkim onieśmieleniem przyglądała się poczynaniom Drake’a.
Niezwykle rzadko zdarzało się, by ktoś ze szlachty, zamiast okładać ich batem, ofiarował swoją pomoc. W dodatku ktoś będący magiem.
– No dobrze, to nie powinno długo potrwać.
Drake spojrzał na stojący przed nim wóz, po czym odwrócił się w stronę chłopów i dodał:
– Lepiej się trochę odsuńcie, może nim lekko rzucać.
Mężczyźni jak na rozkaz rozpierzchli się, zostawiając magowi sporo miejsca. Drake wyciągnął przed siebie prawą dłoń i wskazując wóz, wykonał nią gest, jakby podnosił coś w górę. Poczuł, jak niewidzialna siła chwyta za podwozie i boki pojazdu, po czym złożył palce do wewnątrz. Wóz z lekkim skrzypnięciem uniósł się, a Drake mentalnie skierował go na bezpieczne podłoże, po czym powoli opuścił, by ośki nie złamały się przy zbyt gwałtownym uderzeniu o ziemię. Kiedy skończył cały manewr, uradowani chłopi zakrzyknęli radośnie, podbiegając do wozu i sprawdzając, czy wszystko z nim w porządku.
– W imieniu nas wszystkich, chciałbym ci serdecznie podziękować, czcigodny przedstawicielu zakonu – powiedział blondyn, gdy jego towarzysze zaprzęgali Burtina i szykowali się do dalszej drogi.
Drake uśmiechnął się, lekko masując nadgarstek prawej dłoni, w której wciąż czuł nieznaczne mrowienie, będące skutkiem ubocznym używania mocy.
– Cieszę się, że mogłem pomóc – odrzekł, przyglądając się ich pracy.
– A tak przy okazji, nazywam się Drake – powiedział, wyciągając rękę w stronę blondyna.
– Jake – przedstawił się tamten, dziarsko ściskając magowi dłoń. – Tam po lewej stoi Jenis i Tom, a ten za wozem to Rix.
Towarzysze Jake’a skinęli krótko Drake’owi.
– A więc, Jake, może teraz to wy mi pomożecie?
Jake sprawiał wrażenie zachwyconego możliwością zrewanżowania się.
– Oczywiście, jeśli tylko będę w stanie.
– Dawno już nie byłem w tych stronach i nie jestem pewny, czy jadę w dobrym kierunku. Możesz mi powiedzieć, gdzie znajdę miasto Azrok?
– Wybrałeś dobrą drogę – Jake podrapał się po kilkudniowym zaroście – jednakże ten trakt prowadzi do rozstai, a stamtąd są trzy możliwe kierunki i pewnikiem mógłbyś zabłądzić.
– Na rozstajach zazwyczaj są drogowskazy – odpowiedział Drake, patrząc na niknący w dali szlak.
Jake zaśmiał się, ale widząc pytające spojrzenie maga, natychmiast spoważniał.
– Cóż, „zazwyczaj” jest dobrym słowem na określenie stanu tych dróg. Te trakty już dawno nie były odnawiane. Przydrożne drogowskazy po prostu rozsypały się ze starości i już nie posłużą wędrowcom. Na szczęście mieszkający tu ludzie znają te tereny jak własną kieszeń.
Jake wypiął dumnie pierś, jakby chcąc podkreślić swoje pochodzenie, po czym kontynuował.
– By dotrzeć do Azrok, musisz wybrać szlak prowadzący ku północnemu wschodowi. Niestety wątpię, byś dotarł do miasta przed zmrokiem.
– Możesz zatrzymać się u Ralfa – powiedział nagle Rix, podchodząc bliżej.
– Ralf prowadzi przydrożną gospodę „Pod Błędnym Ognikiem” – wyjaśnił Jake, nim Drake zdążył zadać jakiekolwiek pytanie.
– Można u niego bezpiecznie przenocować.
Wdzięczny za zdobyte informacje młody mag dosiadł zręcznie wierzchowca, który zatańczył lekko w miejscu, po czym skierował go ponownie na północ.
– Dziękuję za pomoc, panowie – rzekł, nim odjechał.
– My również dziękujemy! – odkrzyknął Jake, wdrapując się już na wóz.
– Pomyślnej drogi! – krzyknął jeszcze Rix, nim Drake zniknął za wzniesieniem.
Niech i wam szczęście sprzyja – pomyślał, ponaglając konia do szybszego biegu.
Dostał go w prezencie od zakonu, jednak jak dotąd nie zastanawiał się nad imieniem dla niego.
– Przydałoby się ciebie jakoś nazwać – powiedział, gładząc zwierzę po szyi.
Nagle do głowy wpadła mu świetna myśl.
– Nadaję ci imię Slepnir, co w starożytnym języku znaczy „sprawiedliwy”. Będziesz przypominał mi o dniu, w którym jako mag po raz pierwszy pomogłem ludziom w Ignis.
Slepnir w odpowiedzi zarżał cicho.
***
Kilka godzin później Drake dotarł do opisywanych wcześniej przez Jake’a rozstai. Trakt w tym miejscu rozwidlał się w trzech kierunkach, lecz nigdzie nie było śladu drogowskazu, informującego gdzie dana droga prowadzi. Gdyby więc nie pomoc chłopów, Drake mógłby faktycznie zabłądzić.
– To się musi zmienić – powiedział do siebie, dostrzegając teraz szczątki znaku, które porastała gęsta trawa. Uderzył konia pod boki i zgodnie z radą Jake’a wybrał szlak prowadzący na północny wschód. Słońce zbliżało się już do linii horyzontu i Drake był pewien, że i w kolejnej kwestii Jake i jego kompani byli nieomylni – nie zdąży dotrzeć do Azrok przed zmrokiem, a podróżowanie nocą nie było rozsądne. Jedynym wyjściem był więc nocleg w tawernie Ralfa. Godzinę później, gdy słońce niemal już zaszło, pozwalając nocy okryć świat swoim płaszczem, Drake dostrzegł majaczące w oddali rysy budynku, a w chwilę później także niebieskie światło.
Istotnie, wygląda jak błędny ognik – pomyślał mag, zbliżając się do karczmy.
Budynek był bardzo stary, ale niezwykle zadbany i odnowiony. Pełen nadziei, Drake zsiadł ze Slepnira i przywiązał go do słupa podtrzymującego wymyślny daszek przed wejściem do tawerny, po czym pchnął lekko drzwi, wchodząc do środka. Wewnątrz panował hałas i zaduch, powietrze przesycała woń tytoniu. Gdy Drake stanął w wejściu, rozmowy gwałtownie ucichły.
A miałem nie zwracać na siebie zbytniej uwagi – pomyślał z ironią, gdy mijał przyglądających mu się ciekawie przejezdnych.
Po chwili dotarł do dużego dębowego baru, za którym uwijał się przysadzisty mężczyzna. Jego łysina lśniła w blasku lamp oliwnych, rozwieszonych po całej karczmie. Karczmarz szybko zorientował się, że ma nowego klienta. Gdy się jednak odwrócił, zamiast lekkiego szoku Drake dostrzegł na jego twarzy szeroki uśmiech.
– Witam waszmość! – rzekł głośno głębokim basem. – W czym mogę pomóc?
Drake przyglądał mu się przez chwilę, nieco zbity z tropu zachowaniem mężczyzny.
– Zapewne ty jesteś Ralf? – zapytał w końcu, nie chcąc dłużej przeciągać milczenia.
– Tak, to ja. – Karczmarz z zaciekawieniem spojrzał na maga.
– Rix polecił mi tę tawernę, twierdząc, że mogę tu bezpiecznie przenocować. Od niego również znam twoje imię.
Za plecami maga powoli zaczęły na nowo rozbudzać się przerwane rozmowy, a po chwili w gospodzie ponownie zapanował przyjazny hałas.
– Ach, Rix. – Mężczyzna podrapał się po podbródku. – Poczciwy z niego chłop. Dobrze zrobił, doradzając szanownemu panu nocleg tutaj. Mam kilka wolnych pokoi na górze, ale w szczególności polecam południowy, z widokiem na jezioro.
– Z miłą chęcią skorzystam – odrzekł spokojnie Drake, sięgając do sakwy. – Ile mnie to wyniesie?
– Dla szanownego przedstawiciela Płonącego Bractwa jedynie dziesięć srebrników.
– Masz, reszta dla ciebie – powiedział, wręczając karczmarzowi dwa złote dukaty.
Ralf wytrzeszczył oczy na widok złota wręczonego mu przez Drake’a.
– Nie mogę tego przyjąć – zaczął, ale widząc spojrzenie maga, schował szybko pieniądze do kieszeni.
– Zechciej nalać mi wina. Po podróży zaschło mi w gardle – powiedział Drake, odchodząc do najbliższego pustego stolika.
Gdy usiadł, rozejrzał się po tawernie. Większość gości stanowili stali bywalcy, ale było także kilku przejezdnych, do których w większości należeli wędrowni trubadurzy. Drake dostrzegł też ukrytego w cieniu jednego ze słupów podtrzymujących strop królewskiego gońca, spokojnie popijającego piwo i najwyraźniej zamyślonego.
– To mój najlepszy rocznik – rzekł karczmarz, przerywając obserwacje Drake’a.
Zręcznie odkorkował butelkę wina, po czym nalał trunek do szklanego pięknie zdobionego kufla, którego ścianki przedstawiały wymyślne postaci stworów i bożków. Drake skinął mu w podzięce i wziął łyk zimnego wina.
– Naprawdę wyśmienite – rzekł z wyrazem uznania do czekającego w napięciu Ralfa.
– Gdybyś, panie, czegoś potrzebował, wystarczy skinąć na mnie.
– Na razie będę się raczył tym wybornym winem, możesz odejść.
Karczmarz skłonił się, po czym skierował się w stronę baru.
Złoto i władza – pomyślał z goryczą Drake – potrafią zdziałać cuda. Ciekawe jak zostałbym przyjęty, będąc zwykłym wędrowcem z pustą sakiewką, albo jak ci tam, trubadurem.
Z zamyślenia wyrwała go zażarta kłótnia kilku z przejezdnych, siedzących przed Drake’em. Mag wytężył słuch, by przez ogólny harmider zrozumieć, o czym mówią tamci.
– …i nie tylko to, łżesz jak zwykle, Arliku – powiedział jeden z nich, chudy i wysoki mężczyzna z gęstym zarostem, najwyraźniej myśliwy, sądząc po ubiorze i orężu, który stanowił łuk i skórzany kołczan.
– Mówię tylko, co słyszałem – odpowiedział mu szybko człowiek o szczurzej twarzy i wodnistych oczach, obracając w palcach srebrną monetę.
– Po śmierci Tergora Noksanie się ostatnio rozzuchwalili. Otwarcie już żądają oddania im wschodniej marchii wraz z przyległościami. – Niebieskooki pochylił się nad stołem i dodał konspiracyjnym tonem: – Mówię wam, dni pokoju i dobrobytu są policzone.
– Bzdura! – żachnął się trzeci z kompanów, otyły i łysy mężczyzna, prawdopodobnie kupiec, sądząc po herbie na tunice, na którym widniały trzy złote monety.
– Noksanie są od nas zbyt mocno uzależnieni ekonomicznie, nie wygraliby wojny, bo po kilku miesiącach starć skończyłyby im się zapasy i pieniądze na utrzymanie wojsk, a ich gospodarka legła by w gruzach.
– Tak by było, gdyby nie anektowali królestwa Ash i księstwa Lurb. – Chudy mężczyzna o wodnistych oczach spojrzał na trzymaną w dłoni monetę. – I zrobili to właśnie dzięki ekonomii i sile propagandy. Teraz są dość potężni, by nie tylko wysuwać roszczenia terytorialne, ale i otwarcie nam grozić.
– A ja wam dalej mówię, że to wszystko kupy się nie trzyma. – Mężczyzna z łukiem pociągnął łyk piwa, po czym spojrzał lekceważąco na swojego kompana. – Za dużo żeś się piwa opił, Arliku, i nasłuchałeś się jakichś bredni, co to je powsinogi roznoszą dla sensacji.
Jego towarzysze poszli za przykładem i jeden po drugim osuszali powoli drewniane kufle.
– Informacją znaną wszystkim jest przecież, że jakieś pięć miesięcy temu cesarz Noks, Satarius, będąc na pogrzebie króla Tergora, ogłosił wieczną przyjaźń i pomoc w potrzebie królestwu Ignis. Miałby może teraz sam sobie w gębę napluć i wszystko odwołać? Wszyscy dobrze wiedzą, że mroczne elfy mają kodeks honorowy i właśnie złamanie danej obietnicy jest u nich najwyższą zbrodnią.
Arlik ponownie zaczął szybko obracać w palcach srebrną monetę.
– Dimra, skoro tak dobrze znasz się na polityce i zwyczajach mrocznych elfów, dlaczego nie zostałeś królewskim doradcą, tylko babrzesz się przy skórach?
– Zamknij tę swoją parszywą gębę! Może tyś lepiej w życiu wyszedł, a?! Już wolę w ciszy na zwierzynę polować, niż być parobkiem u jakiegoś chłopa – odgryzł się Dimra, z satysfakcją patrząc, jak twarz Arlika robi się lekko czerwona.
Zanim jednak tamten zdołał otworzyć usta dla udzielenia zapewne wyjątkowo wulgarnej odpowiedzi, głos zabrał ponownie kupiec.
– Kamraci, nie warto sobie głowy zaprzątać takimi rzeczami, co i dalekie nam są i mało nas obchodzą. Wypijmy zatem za zdrowie naszego króla Oliviera. Niech mu szczęście w rządach sprzyja, coby i nam się lepiej żyło.
Cała kompania przytaknęła, po czym zakrzyknęła chóralnie „Za króla Oliviera!” i temat rozmów zszedł na mniej interesujące Drake’a kwestie.
Olivier został królem? A to ci dopiero! – pomyślał mag, pociągając z rzeźbionego kufla łyk zimnego wina.
Znał Oliviera, gdyż w dzieciństwie często widywał go na królewskim dworze. Byli dobrymi przyjaciółmi, ale z oczywistych względów Drake musiał wyjechać, by móc opanować swoje psioniczne zdolności. Nim jednak to się stało, razem z Olivierem zdążyli porządnie narozrabiać, a że pasowali do siebie tak bardzo, uważano ich niemal za braci. Jednak poza Olivierem król Tergor miał jeszcze dwóch synów, Filipa i Marzala, którzy mieli największe szanse na koronę. Dlaczego więc Tergor wskazał na swojego następcę Oliviera? Drake przeciągnął się na drewnianej ławie, spoglądając w okno. Wieczór już dawno przerodził się w noc, piękną i gwiaździstą, nawołującą cichym szeptem do snu. Młodzieniec wypił do końca wino i czując, jak przyjemne ciepło rozchodzi mu się po żołądku, gestem wezwał karczmarza.
– Szanowny pan życzy…?
– Wskaż mi mój pokój – rozkazał Drake, któremu już nie chciało się słuchać zalewającego go uprzejmościami Ralfa.
– Oczywiście, proszę za mną.
Ralf pomaszerował w stronę drewnianych schodów w północnej części budynku.
Drake podążył za nim, czując, jak wino powoli zaczyna uderzać mu do głowy. Przyjemne uczucie euforii pozwoliło szybko pokonać rząd drewnianych stopni i po chwili obaj mężczyźni stali przed hebanowymi drzwiami. Ralf sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej mały srebrny klucz z przymocowanym do niego drewnianym kółkiem, na którym wygrawerowana była cyfra „2”. Taka sama znajdowała się na środku hebanowych drzwi. Karczmarz przekręcił kluczyk w zamku, a metaliczne kliknięcie zaświadczyło o poprawnej pracy mechanizmu. Po chwili obaj mężczyźni weszli do przestronnego pokoju. Na ścianach znajdowało się kilka przepięknych malowideł przedstawiających przyrodę i górskie krajobrazy. Drewnianą podłogę zaściełały miękkie i puszyste dywany. Pokój wypełniało kilka poręcznych mebli. Większość, tak jak drzwi, była z hebanu, jednak pod ścianą Drake dostrzegł wyraźnie spory dębowy regał, którego półki uginały się pod ciężarem znajdujących się na nich książek. Całość była delikatnie oświetlona blaskiem księżyca, wpadającym przez dwa okna znajdujące się naprzeciw drzwi. Przy południowej ścianie stało łóżko, lub raczej łoże, zdobione płaskorzeźbami latorośli, a nad nim wisiał baldachim.
– Iście książęca komnata – powiedział Drake, podchodząc do jednego z okien.
Księżyc odbijał się w lekko pomarszczonej tafli jeziora, czyniąc wszystko nierealnym, wyimaginowanym wręcz przez wyobraźnię.
– Sporo funduszy przeznaczyłem właśnie na ten pokój – rzekł Ralf, uśmiechając się do maga.
– Moje rzeczy zostały na dole, przydałoby się też zaprowadzić konia do stajni. – Spojrzał na karczmarza. – O ile macie tu stajnię.
– Oczywiście, że mamy stajnię – obruszył się Ralf – małą, co prawda, ale pięć koni spokojnie pomieści. A nawet, jeśli nie byłoby już miejsca, to z pewnością znalazłbym jakieś dla pańskiego wierzchowca.
Drake skinął w odpowiedzi, po czym wrócił do oględzin pokoju-komnaty. Gdy karczmarz wyszedł, mag usiadł na wielkim łóżku, które – co wzbudziło w nim zachwyt – było miękkie jak puch, po czym wyciągnął z jednej z kieszeni na piersi, ukrytej po wewnętrznej stronie tuniki, starą i pożółkłą mapę. Ostrożnie rozłożył ją na stoliku stojącym tuż obok łoża i przyjrzał się jej uważnie. Mapa przedstawiała podział terytorialny Shyo. Kontynent na północy osłonięty był przez rozległy łańcuch górski nazywany Cierniogórzem. Daleko na wschodzie, na ziemiach elfów, Cierniogórze łączyło się z Górami Magnetycznymi, których szczyty niknęły w sklepieniu nieba. Całą centralną część Shyo stanowiły rozległe równiny bogate w żyzne ziemie uprawne. U stóp Cierniogórza, rozdzielając cesarstwo elfów od królestwa, ciągnęła się Wschodnia Marchia, tereny jałowe i skaliste, w dużej mierze skolonizowane przez orkowe klany. Nieco niżej znajdowała się Dolina Cienia, otoczona niewielkim pierścieniem górskim. Była to ziemia niczyja, spowita przez trujące opary i stanowiąca ostoję dla krwiożerczych istot oddanych ciemności. Za doliną ciągnęły się Upiorne Bagna, na które nie zapuściłby się z własnej woli nikt o zdrowych zmysłach. Cała południowa część kontynentu stanowiła główny ośrodek handlu z mrocznymi elfami, ze względu na łatwy dostęp do oceanu i liczne manufaktury, trudniące się wyrobem ubrań z owczej wełny. Niestety sama mapa była nieaktualna od bardzo wielu lat. Większość z widniejących na niej państw już dawno nie istniała bądź zmieniły się ich granice. Drake nie przejął się tym zbytnio i sięgnął do kieszeni po niewielki flakonik atramentu. Z przedniej kieszeni w tunice wyciągnął piękne pawie pióro, które dotychczas służyło za ozdobę. Szybko odkorkował flakonik, po czym zanurzył w nim delikatnie koniec pióra i zaczął nanosić zmiany na mapę.
Już dawno powinienem był to zrobić – pomyślał, starając się nie zrobić kleksa na starym pergaminie.
Mapę tę dostał od głównego zarządcy biblioteki zakonnej i chociaż była bardzo stara, Drake był mu wdzięczny. Choć nie przedstawiała aktualnej sytuacji politycznej w Shyo, mapa zawierała bardzo wiele dokładnych informacji o położeniach podziemnych tuneli i korytarzy wiodących przez Cierniogórze. Niewielu żyjących ludzi o nich wiedziało, a jeszcze mniej mogło dokładnie powiedzieć, gdzie się znajdują. Drake pociągnął ostatnią kreskę pawim piórem i odetchnął lekko. Udało mu się zarysować wyraźne granice obecnych królestw bez większego uszczerbku dla samej mapy.
Aktualnie w Shyo istniały dwa potężne mocarstwa. Królestwo Ignis i cesarstwo Noks. Cesarstwo było znane ze swojej agresywnej polityki ekspansji – to dzięki niej zbudowało swą obecną potęgę. Drake poświęcił wiele miesięcy na studiowanie pism traktujących o polityce i ustrojach, toteż bez trudu orientował się, gdzie i jakie są obecne granice cesarstwa. Gdy skończył modyfikację mapy, przyjrzał się krytycznie swojemu dziełu. Nie był może pedantem, ale chaos wprowadzony przez niego na kawałku starego papieru niezbyt mu się spodobał. Zerknął szybko na lekko uchylone drzwi i zaczął nasłuchiwać. Gdy tylko upewnił się, że Ralfa na pewno za nimi nie ma, wyciągnął prawą dłoń nad mapę i skupił się na starych liniach i nieprawidłowościach. Energia przepełniła mu umysł i spłynęła po dłoni wprost na pożółkły papier. Po chwili wszelkie zbędne linie zamigotały i zaczęły blednąć, aż całkowicie znikły. Drake ponownie przyjrzał się swojemu dziełu i odchrząknął usatysfakcjonowany. Mając już wszystko, co trzeba, zastanowił się nad tym, o czym rozmawiali tamci przejezdni. Kiedy jednak zaczął analizować wszystkie informacje, usłyszał dochodzące z korytarza kroki. Pośpiesznie schował mapę i podszedł do uchylonych lekko drzwi. Tak jak się spodziewał, zobaczył zmierzającego w jego kierunku Ralfa taszczącego cały dobytek maga.
– Koń jest już w stajni – wydyszał mężczyzna – nakarmiony i napojony. Oto pański bagaż.
Karczmarz postawił na zasłanej dywanami podłodze dwie skórzane torby, które pomimo małych rozmiarów były naprawdę ciężkie.
– Powinieneś zatrudnić kogoś do pomocy – rzekł Drake, patrząc, jak Ralf, po chwili odpoczynku, przenosi z wysiłkiem bagaże w stronę łóżka.
– Też o tym myślałem, ale na razie muszę spłacać dług, który zaciągnąłem, żeby odremontować tę gospodę.
Ralf odetchnął głęboko, po czym ruszył w stronę wyjścia.
– Czy szanowny jegomość ma jeszcze jakieś życzenie? – spytał zmęczonym głosem, stojąc w progu.
– Tylko jedno. Prosiłbym o nie niepokojenie mnie więcej. Jutro mam przed sobą długą podróż i muszę trochę odpocząć.
– Oczywiście, zadbam o to, by nikt panu nie przeszkadzał.
– Hej, Ralf – Drake pstryknął palcami, a w dłoni karczmarza zmaterializowała się złota moneta – to za pomoc z pakunkami.
Gdy mężczyzna otwierał już usta w odpowiedzi, Drake przerwał mu uniesieniem prawej ręki.
– Dobrej nocy – rzekł, a Ralf pośpiesznie, lekko się kłaniając, zamknął za sobą drzwi.
Gdy tylko w pokoju zapanowała cisza, mag odetchnął z ulgą. Podszedł do drewnianego stolika i ponownie przyjrzał się mapie.
Zgodnie z tym, o czym mówili ci podróżni – podjął w myślach – Noks wchłonęło całe królestwo Ash, podzielone przez domowe konflikty na wschodnie i zachodnie.
Drake zagryzł dolną wargę i na niewielkim zwoju pergaminu zapisał pawim piórem parę spostrzeżeń.
Następnie, w wyniku zręcznej prowokacji ze strony cesarstwa, upadło także księstwo Lurb. Dzięki temu Noks całkowicie uniezależniło się od Ignis, co spowodowało narastające napięcie polityczne.
Drake sięgnął do jednej ze skórzanych toreb i wyciągnął z niej mały połyskujący w świetle naftowej lampy złoty sygnet. W rubinowym kamieniu zdobiącym pierścień wyryty został symbol przedstawiający skręcony biały płomień. Była to Aureum Animae. Drake delikatnie odłożył pierścień na stół, po czym zamyślił się na chwilę. Dzięki Aureum Animae każdy mag w Ignis mógł być w razie potrzeby namierzony i wezwany przed oblicze rady Płonącego Bractwa. Oznaczało to z jednej strony częściowe ograniczenie wolności, ale było niezbędne dla prawidłowego funkcjonowania zakonu i magów. Drake doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Od momentu wzrostu swej potęgi, cesarstwo wysuwa coraz ostrzejsze roszczenia terytorialne względem królestwa Ignis. Jednocześnie nakłada wysokie cła na eksportowane dobra – zanotował Drake, skrobiąc piórem po pergaminie.
– Jest niedobrze – stwierdził, przyglądając się leżącej przed nim mapie.
Naturalna granica w postaci gór i Doliny Cienia stała się nagle bardzo krucha. Rządy w Noks objął nowy cesarz, Satarius. To właśnie jego genialna strategia pozwoliła cesarstwu stanąć na nogi po okresie wojen domowych. A teraz, gdy na wschodzie wszystko zostało już zdobyte, Noks z nienawiścią spogląda na zachód i czeka.
Drake sięgnął po złoty pierścień i obrócił go w palcach. Blask lamp oliwnych zatańczył na krzywiznach rubinu. Chociaż mag nie aktywował jeszcze Aureum Animae przeczuwał, że jego los będzie niezwykle mocno związany z tym pierścieniem. Z westchnieniem podniósł jedną ze stojących na stoliku świec i przechylił ją na złożony już pergamin, po czym przyłożył do krzepnącego wosku sygnet, zapieczętowując dokument.
Na królestwie zaciskają się żelazne czarne szpony Noks… – przemknęło mu jeszcze przez myśl, nim pstryknięciem palców zgasił lampy, po czym pogrążył się w sennych marzeniach.
Szpony ciemności.