Ostatni trop Kopernika - ebook
Ostatni trop Kopernika - ebook
Kto by się spodziewał, że Mikołaj Kopernik, ten gruntownie wykształcony twórca teorii heliocentrycznej, wzgardził gościną na królewskim dworze i zaszył się na prowincji, by… no właśnie. Badać kosmos? Romansować? Spiskować?
Miłosz Erbacher, awanturnik pracujący dla jednego z najpotężniejszych handlarzy dziełami sztuki w Polsce, wyrusza w trasę tropem Kopernika. Towarzyszy mu córka Ewa, zwana Zakałą, piętnastolatka ze smartfonem w dłoni niezwykle pomocna w rozwiązywaniu zagadek.
Frombork, Olsztyn, Kraków, gorąca Hiszpania – czy nasi bohaterowie zdążą odnaleźć cenny artefakt przed konkurencją?
To śledztwo pochłonie cię bez reszty!
Wartka narracja, dynamiczna akcja , cięte, miejscami absurdalne dialogi, żywy język obficie okraszony młodzieżowym żargonem - to cechy tej niezwykłej powieści .
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-829-8 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dobry wieczór.
Naprawdę bardzo dobry wieczór.
W głośnikach blues. W szklance to, co lubię. Na koncie w banku też tak, jak lubię. Dobry finał trzech miesięcy pracy. W telewizji wicepremier i minister kultury, dwa w jednym. W warszawskiej galerii Stara Kordegarda puszy się do kamer na tle dwóch obrazów. Jedno dzieło przedstawia most, drugie – jakieś koszmarne bagniska. Jeśli coś łączy te malowidła, to historia. Oba zaginęły podczas drugiej wojny światowej, oba zostały właśnie odnalezione po prawie osiemdziesięciu latach.
– Bez współpracy z partnerami zagranicznymi odzyskiwanie zrabowanych dzieł sztuki nie byłoby możliwe. Naszym przeciwnikiem jest niestety ludzka chciwość – oznajmia minister.
Wręcza pamiątkowy dyplom dyrektorce londyńskiej organizacji Art Loss Register, która prowadzi największą na świecie bazę danych o skradzionych dziełach sztuki. Nie powiem, ładna scena i bardzo wzruszająca. Art Loss Register naprawdę przyłożyło się do tej sprawy. Nie ma co odmawiać im zasług. Ten dyplom im się po prostu należał.
– Czasami dzieła sztuki oddawane są dobrowolnie, innym razem musimy wstępować na drogę prawną. W Stanach Zjednoczonych to się zdarza, po prostu wchodzi do akcji FBI czy inna służba – plecie wicepremier i minister kultury, czyniąc do kamer marsowe miny.
Czasami też wchodzę do akcji ja. Miłosz Erbacher.
Mniej więcej było tak.
Energiczny niemiecki sześćdziesięciolatek wyglądający jak emerytowany oficer wojsk powietrznodesantowych wyszedł niespiesznym krokiem z gospody w małym miasteczku pod Bremen. Wsunął się do wielkiego białego audi z górnej półki. Statecznie, praworządnie, włączając kierunkowskaz, powolutku ruszył z parkingu.
Jakiś nieuważny kierowca z Polski wrzucił w tym samym momencie wsteczny. Z impetem opuścił miejsce parkingowe. Swój niecywilizowany manewr zakończył gwałtownie. Z przytupem lądując na tylnych prawych drzwiach i tylnym błotniku białej limuzyny. Blachy nadwozi odreagowały metalicznym dudnieniem ten abordaż połączony z taranowaniem. Prawe boczne poduszki w audi wystrzeliły do wewnątrz chmurę talkowego pyłu zgodnie z zaprogramowanym pakietem bezpieczeństwa. Potem zrobiło się naprawdę głośno. Niemiec słusznie i sprawiedliwie rugał Polaka, jednocześnie macając się po kieszeniach w poszukiwaniu iPhone’a.
Niestety wychodząc z gospody, pan poszkodowany minął się w szatni ze szczupłym uprzejmym młodym człowiekiem. Nieuważny gapcio potrącił go wtedy niechcący, wypuszczając z rąk trzy elegancko zapakowane prezentowe paczuszki. Niemiec chwycił dwie z nich, wykazując się godnym pochwały refleksem. Nie spostrzegł, że sympatyczny młodzieniec jednocześnie zakosił mu telefon z kieszeni, wykazując się refleksem jeszcze bardziej godnym podziwu. Młodzieniec ów zakończył tym konspiracyjnym występem swój pięciodniowy urlop w Niemczech. Zarobił na tym równowartość dwumiesięcznej pensji dyrektora szkoły. Smartfon _herr_ Niemca przydał się potem… i to jak! Ale już nie policji, tylko jednemu panu z Krakowa.
Teraz _herr_ poszkodowany i okradziony nie mógł oczywiście do nikogo zadzwonić. Przeklinał głupiego polskiego kierowcę od najgorszych. Zakazał mu odjeżdżać. Popędził do gospody w nadziei, że jego iPhone nadal leży na stoliku. Wystarczyło tylko uchylić zmasakrowane moim zderzakiem drzwi białej limuzyny. Szybko umieścić na tylnym siedzeniu małą srebrną ikonkę. Posypać ją szczyptą dziecięcego pudru. Po co ten puder? Skoro poduszki powietrzne sypnęły pyłem, to nieopylony obrazek na opylonym siedzeniu mógłby wzbudzić uzasadnione podejrzenia, _nicht war_? Pracując w kulturze, nie wolno zapominać o szczegółach.
Obrazek niedawno zginął w Grecji i jego przeznaczeniem było odnaleźć się cudownie na parkingu pod knajpą w małym niemieckim miasteczku.
_Guten Tag! Polizei. Ihre Fahrausweis bitte!_ Nieprzyjemnie mieć stłuczkę w Niemczech z szanowanym miejscowym obywatelem. Erbacher? Jest pan Polakiem czy Niemcem? Polakiem? No to będzie jazda. Alkomat, stan techniczny wozu. Co tu pan Polak robi i po co? Sprawdzanie w kartotekach. Przekopywanie auta. A kopcie sobie…
Drugi zielono odziany gliniarz metodycznie ocenia straty w uniwersum motoryzacji. Fotografuje. Zagląda do audi. Srebrnej ikony nie może nie zauważyć. Nie może pominąć jej istnienia. „Co to jest? To pana?” „Ależ skąd!” – dławi się z oburzenia praworządny Niemiec. „Ale auto pańskie, tak? Proszę otworzyć bagażnik!” Zonk! Tam jeszcze trzy obrazy. „A skąd one u pana?” „Jestem szanowanym marszandem dzieł sztuki!” „Sprawdzimy”. Sprawdzajcie, o to właśnie chodziło! Ja za pół godziny dyskretnie zatelefonuję do Art Loss Register, że skądinąd znany handlarz dzieł sztuki został właśnie przyłapany z nieco trefnym malarstwem w aucie, więc chyba można wystąpić o rewizję w jego domu. A tymczasem w domu, w klimatyzowanej piwniczce spoczywa sobie w licznym towarzystwie innych malowideł pejzażyk z drezdeńskim mostem. Tak normalnie nie dałoby się do tego dobrać. Cóż za zbieg okoliczności, nieprawdaż?
– No dobrze – spyta ktoś – ale kto to wszystko zorganizował?
Departament Dziedzictwa Kulturowego za Granicą i Strat Wojennych Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego? Departament Restytucji Dóbr Kultury? Polskie służby specjalne? ABW + CBŚP + CBA?
Śmieszny żart. Zorganizował to jeden pan z Krakowa, przypadkowo mój nieformalny szef.
– No dobrze – spyta znowu ktoś – i co, ten pan tak z miłości do Polski, filantropijnie wysyła „tajną agencję Erbacher” na zapewne kosztowną _mission impossible_? Żeby uratować obraz, który Niemcy zabrali podczas wojny z niemieckiego Breslau i wywieźli diabli wiedzą gdzie? A który teraz tryumfalnie wraca do polskiego Wrocławia? Ma to sens?
Sens można czasami dostrzec. Chodzi jednak o to, że trzeba obserwować zupełnie inne miejsca. Sens jest jak Duch Święty, polatuje, kędy chce.
Nieco później w Warszawie ktoś wstawił do domu aukcyjnego dość przaśny portret kobiecy. Obraz w badziewnych złotych ramach, dodatkowo ozdobionych trójkątnym daszkiem z ptakami. Całość miała chyba kojarzyć się z ozdobnym oknem florenckiej kamienicy.
Dzień później prokuratura w Warszawie otrzymała w prezencie na walentynki dokładne informacje z Krakowa: kiedy i skąd obraz został skradziony podczas drugiej wojny. Jak się wówczas nazywał? Jak zatytułowano go dla zmyłki obecnie? Śledczy odnotowali więc, dzięki poufnym informacjom od pana z Krakowa, kolejny spektakularny sukces. W dodatku bez ruszania tyłków z krzeseł. Wkroczyli z nakazem do domu aukcyjnego i – w tej samej chwili – do mieszkania człowieka, który zaoferował obraz na aukcję. Człowiek został zawieziony na wielogodzinne nieprzyjemne rozmowy do prokuratury. Razem ze śledczymi do mieszkania wszedł niepozorny pan z Krakowa i coś sobie w nagrodę wziął, czego nikt nie zauważył, bo wszyscy przez pięć minut patrzyli w inną stronę.
Czego nie rozumiecie?CV
Miłosz Erbacher
Lat: 35
Stan cywilny: kawaler (z odzysku)
Zamieszkały: Warszawa
Wykształcenie: wyższe
Licencjat z dziennikarstwa – Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej; magisterka z historii sztuki – Uniwersytet Warszawski; podyplomowe dwuletnie studia z kryminalistyki i kryminologii – Wyższa Szkoła Kształcenia Zawodowego.
Doświadczenie zawodowe:
Nauczyciel w liceum ogólnokształcącym
Dziennikarz prasowy
Specjalista PR w muzeum
Autor przewodników po Europie (nikt jeszcze żadnego nie wydał, ale to dobry powód do podróżowania, prawda?)
Ostatnio: freelancer
Języki obce:
Komunikatywny – angielski
Prymitywny – rosyjski i niemiecki
Trzy słowa na krzyż – hiszpański
Umiejętności dodatkowe:
Prawo jazdy A+B+C
Operator dźwigu
Fotografowanie w każdych okolicznościach oświetleniowych
Komputer MS Office, Corel, Photoshop, inne programy
Lewy prosty i prawy _uppercut_, czyli podbródkowy
WytrychyJAKA SIŁA TKWI W CZAKRAMACH?
Kraków znany jest z tego, że tkwi w nim czakram, akurat na Wawelu, żeby nie trzeba było za długo szukać.
Czakram, jak wiadomo, to miejsce mocy. Hindusi wierzą, że na Ziemi jest siedem takich miejsc, siedem centrów ziemskiego magnetyzmu. Inna wersja legendy wiąże się z pradawnym podaniem o hinduskim bogu Sziwie. Miał on rozrzucić siedem magicznych kamieni na siedem stron świata. Jednym z nich akurat przycelował w Kraków.
W efekcie mnóstwo ludzi wierzy w magiczne i uzdrawiające moce snujące się po wawelskim dziedzińcu. Przybywają więc tam, by połączyć się z energią Ziemi i doznać pozytywnych emocji i wibracji. Czakram działa najskuteczniej w okolicy jednej ściany, w której lub pod którą miał być zamurowany przed wiekami.
Jeśli o mnie chodzi – nie mam zastrzeżeń. Każdy szuka pozytywnych wibracji tam, gdzie mu się podoba. Ważne, żeby wierzyć, że zadziałało.
Poza czakramem wawelskim Kraków ma jeszcze Czakrama podwawelskiego. Ten przynajmniej nie jest bytem z legendy. On tam mieszka.
Wieczór był dobry i oto się skończył.
Dostałem esemesa: _Weź fona 31._
Wiem, co to znaczy.
Mam wyjść z mieszkania, iść do miejsca, gdzie jest telefon stacjonarny, i zadzwonić pod inny numer stacjonarny zapisany na mojej liście pod pozycją drugą.
Czakram ma paranoję na punkcie podsłuchów. Skoro jednak przeżył zamach na życie, a na co dzień dokonuje zadziwiających transakcji na rynku dóbr kultury, trudno się dziwić, że jest trochę za bardzo zapobiegliwy. Podsłuchy i inne programy typu Pegasus zakłada się wybranym ludziom w telefonach komórkowych, ale raczej nie w telefonie stacjonarnym w sklepie mięsnym czy w bibliotece publicznej. Telefony stacjonarne. Kto by przypuszczał, że się jeszcze mogą przydać?
O tej porze została mi już tylko kawiarnia przy głównej ulicy. Szatniarz lubi, kiedy dzwonię, bo zawsze dostaje do ręki miły abonament. Nie, jednak nie. Ostatnio dzwoniłem od niego dwa razy. Na razie wystarczy. Spróbuję w szpitalu. Raz się już udało.
– Przepraszam panią najmocniej, ukradli mi telefon. Czy mógłbym zadzwonić od państwa? Rozmowa krajowa, pokryję koszty, to dosłownie trzy minuty… macie państwo jakiś telefon, który akurat nie służy do ratowania życia?
Dyżurująca pielęgniarka była diabelnie zmęczona, a jednak na jej twarzy pojawił się szczery uśmiech. Rozczochrany, lekko przemoczony deszczem młody człowiek w wielkich okularach zwiastujących lekko odklejonego od rzeczywistości inteligenta… jednocześnie taki gość, z którym można by się bez wstydu umówić do klubu. Tak, to ja, Miłosz Erbacher w wersji „jesienny safanduła z dobrego domu”.
– Proszę skorzystać z aparatu za tymi drzwiami. Ma pan dwie minuty. Potem nadejdzie moja szefowa i oboje nas wyrzuci. Pana z pokoju, a mnie z pracy.
– Przysięgam. Dwie minuty – kładę rękę na sercu i nurkuję w czymś w rodzaju zapasowej dyżurki. Tu się zapewne przysypia na nocnych dyżurach. Banał. Służba zdrowia, metalowe meble, wspólny bałagan na krawędzi chaosu.
Dzwonię.
– Cześć. Mam dwie minuty. Klar na fonie.
– Co wiesz o Mikołaju Koperniku? – pytanie bez zbędnych wstępów. Znaczy się, spieszymy się obaj.
– Tyle, co wszyscy. Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, bronił, odkrył… przewidział… w sumie dużo wiem. Ze siedem książek o nim przeczytałem.
– Trzeba znaleźć, co Mikołaj zostawił.
– Tak? Super. Wiesz co? Zostawił coś pięćset pięćdziesiąt lat temu. To kawał czasu w kraju najeżdżanym z regularnością faz Księżyca przez ruskich, Szwedów, Niemców, Francuzów, a niekiedy też Węgrów i czasami przez własne wojska, które musiały się jakoś wyżywić… Naprawdę myślisz, że zostawił i to dalej tam leży?
– Leży, bo się nie znalazło przez pięćset lat.
– To akurat można powiedzieć o stu tysiącach rzeczy.
– Ale to się znajdzie, bo mam wskazówki. Jest robota dla ciebie. Piszesz się?
– Nie.
– Dwa razy tyle co ostatnio.
– Ustatkowałem się ostatnio. Jedenaście godzin na niemieckiej komendzie to nie był czas rozrywki.
– Trzy razy tyle plus wydatki. Na koniec premia ekstra.
– No dobrze. Może aż tak bardzo się nie ustatkowałem. Jaka to ma być robota?
– Jutro o dziesiątej rano weź fona 72. I spakuj się do drogi.
No i proszę. Wyszło mniej niż półtorej minuty.
Podziękowałem sympatycznej pielęgniarce. Wracam do domu. Trzeba się spakować, a jutro wykręcić numer piąty z listy. Zadzwonię ze spożywczaka, jeśli będzie mieć akurat zmianę ta starsza kierowniczka, która uwielbia zagadywać ludzi na śmierć. Ostatecznie szybka kawa i pół godziny wysłuchiwania zakręconych opowieści rodzinnych to nie wyrok. To koszty uboczne współpracy z Czakramem podwawelskim.
Wyobraźcie sobie pana około sześćdziesiątki. Wygląda jak własny portret pamięciowy. Ubiera się w szmateksach. Jeździ kilkunastoletnim autem w kolorze beżowosrebrnym, zawsze przykurzonym i strasznie zaniedbanym w środku. Gdybyście w ogóle zauważyli jego istnienie, zwłaszcza gdy wraca z warzywniaka z wymiętą torbą z logo popularnej sieci handlowej, wasz mózg dokonałby błyskawicznej oceny: emerytowany nauczyciel. Albo: pracownik techniczno-konserwacyjny w Instytucie Badań Niepotrzebnych i Zaniechanych. W ostateczności: szatniarz w bibliotece wojewódzkiej.
Gdybyście natomiast odwiedzili jego mieszkanie… lub mieszkania. Lub podmiejski magazyn, zwany oficjalnie „budynkiem gospodarczym murowanym”… Zaczęlibyście podejrzewać, że wasz mózg was oszukał. Pan Czakram podwawelski może wygląda jak cieć i może jada kiełbasę podwawelską, nie tracąc czasu na jej pokrojenie w plasterki. Z całą jednak pewnością był, jest i pozostanie największym macherem na rynku antyków i tu, i w wielu miejscach skromnie oznaczonych jako „tam”. Czakram ma wtyczki wszędzie. Jestem jedną z wtyczek. Jestem siódmym ramieniem w osiemnastoramiennej ośmiornicy. Dobrze z tego żyję. Nie wstydzę się. Robię w kulturze.
Dlatego czasem muszę dzwonić ze spożywczaka albo ze szpitala. Normalni ludzie nie używają szyfrowanych telefonów satelitarnych. Takie rzeczy tylko u Toma Cruise’a.CZEGO NIE WPISAŁEM DO CV
O dziesiątej byłem już bogaty w kasę i wiedzę. Kasa na wydatki czekała w skrytce pocztowej. Wiedza szalała właśnie jak wicher pod sklepieniem czaszki. I nie chodziło o najnowsze ploteczki z życia freakowej rodziny kierowniczki spożywczaka.
Frombork. Szpital Świętego Ducha. Jeden z nielicznych w tym malutkim miasteczku obiektów, który od czasów Kopernika nie został zmieciony z powierzchni ziemi. Czakram uważa, że jego informator uważa, że w piwnicy pod najstarszą częścią szpitala jest miejsce, które mogłoby być potencjalną skrytką. Czyli mam się zapewne przebrać za ekipę remontową i poprosić o otwarcie piwnicy… a może mam tam założyć czujkę dymu? To się zdecyduje na miejscu.
Druga część komunikatu brzmiała lepiej.
Dostać się do Sądu Rejonowego w Braniewie. To niedaleko, chyba z dziesięć kilometrów za Fromborkiem. Prawie pod ruską granicą. Znaleźć asesora Roberta albo urzędnika kancelarii Macieja. Dotrzeć do wydziału depozytów, czarując wszystkich po drodze legitymacją rzeczoznawcy. Rzeczy tam złożone rzeczoznawczo przejrzeć i raportować Czakramowi. W ostateczności rzeczoznawczo zagubić wskazany dokument w podwójnym dnie mojej rzeczoznawczej teczki. W sumie – bułka z masłem.
W samo południe bułka straciła masło i zrobiła się czerstwa, a nawet niestrawna. W progu mego mieszkania stanęła ta, której nie wpisałem w CV. Czemu nie wyruszyłem wcześniej? Już by mnie teraz nie było w domu i…
– Cześć, Ded!
– Słuchaj, Miłosz, nie mam czasu na wstępy ani w ogóle nie mam na nic czasu! Oto twoja córka. Oto jej rzeczy!
– To jakiś żart?
– Muszę wyjechać na jakiś tydzień. Moi rodzice są w sanatorium, a tobie nie odebrano praw rodzicielskich. Więc przypomnij sobie łaskawie, że masz córkę. Tu stoi, pamiętasz ją…?
– Chwilę! Halo! Proszę! – usiłowałem przerwać słowotok wylewający się z ust wysokiej, ciemnowłosej, wciąż bardzo atrakcyjnej Weroniki Walo. Jeszcze dwanaście lat temu przedstawiała się jako „Weronika Erbacher”, ale to już historia, która na szczęście nie ma szansy na powtórkę.
– …że masz córkę, którą zaniedbujesz, więc teraz sobie o niej przypomnisz. Bo ja wyjeżdżam!
– Ale ja też wyjeżdżam i nie mam jej…
– Nie słuchasz mnie. To ja nie mam jej z kim zostawić!
– Właśnie o tym mówię! Wpadasz tu jak dron kamikadze i co? Mam teraz odwołać wszystkie plany, bo…?
– Bo masz córkę. Przypomnij sobie o tym!
– Takie rzeczy się uzgadnia, wiesz?
– Właśnie uzgodniłam.
– Nie możesz tak po prostu…
– Pa, Ewciu! Na razie zamieszkasz z tatusiem! Zaistniej w jego nędznym życiu. Tylko nie prasuj mu koszul. Nie warto.
– Do jasnej…
– Nie mam czasu! Pa! Pa! Pa!
Weronika Walo wykonała taneczny półobrót i dosłownie zwiało ją z progu mieszkania i w ogóle ze schodów.
– Nic się nie zmienia. Rozmawiacie krótko, głośno i bez sensu – powiedziała osoba, której tymczasem nie zwiało z progu i która nie wylądowała na parterze klatki schodowej w imponującym telemarku jak przed chwilką jej matka.
Wzięła plecak zwalony u stóp i bardziej stwierdziła niż spytała:
– Mogę wejść, no nie?
– Ewa? – Chciałem ją przytulić, ostatecznie tylko czule chwycić za ramię, ale piętnastoletnia dziewczyna z czarnymi i wiśniowymi włosami z pomarańczowym pasemkiem i kolczykiem w nosie zręcznie mnie wyminęła i weszła do mieszkania.
– Coś się nie cieszysz, Ded, z mojej wizyty? Pół roku nawet nie zadzwoniłeś.
– Po pierwsze, jestem deko zaskoczony. Po drugie, przestań mówić do mnie „ded”. Wciąż żyję.
– Widzę, Ded. Gdzie mogę spać?
Nie odwracając się, poszła do pokoju, zwanego salonem, i umościła się w moim fotelu.
– Ja naprawdę muszę wyjechać! – westchnąłem.
– Powiedz to mamie – wzruszyła ramionami niespodziewana przybyszka.
– Dzięki za radę! – żachnąłem się i w złości wywróciłem taboret. – W ogóle dzięki!
No bo co? Tak, mam córkę, piętnastoletnią, właśnie siedzi w moim fotelu i nastawia muzę w smartfonie. To jednak nie znaczy, że prowadzę hostel dla nastolatek, z którymi chwilowo nie ma co zrobić!
Ewa Zakała Walo. Mamusia zmieniła jej nazwisko z mojego na swoje w ramach odwetu za rozwód. Dlaczego Zakała? Bo tak ją nazywam. Dlaczego tak ją nazywam? Muszę teraz sięgnąć do mojego ulubionego autora Antoniego Słonimskiego i jego felietonów pisanych do gazet w latach dwudziestych dwudziestego wieku. Tak, dokładnie, sto lat temu, konkretnie. A jakież to aktualne…
_Dzieci są zakałą ludzkości. Jest to klasa nieprodukująca, pasożytnicza, uprzywilejowana, chorowita, samolubna, pozbawiona wychowania i wykształcenia, niegrzeczna i brudna. Małe nawet dziecko pozwala sobie na takie rzeczy w towarzystwie, przed którymi cofamy się nawet na ulicy. Dla dziecka skłamać lub ukraść to tyle co zapalić papierosa lub gwizdnąć. Wszystkie nasze drobne wady wyolbrzymiają się w naszych potomkach. Nie znam ludzi tak łakomych i tak samolubnych jak dzieci…_ i tak dalej jeszcze przez trzy strony, za to bez jednego fałszywego osądu.
Zakała po raz pierwszy została Zakałą, gdy jako trzylatka podpaliła kanapę. Trzy lata później zaopiekowała się na krótko papugą mojej ciotki. Papuga była nałogowcem – pasjami uwielbiała ziarna kawy i kardamonu oraz brandy. Ponieważ to wszystko jej szkodziło, ciotka częstowała swoją pupilkę homeopatycznymi, minimalnymi dawkami przysmaków, wyłącznie w niedziele. Zakała była pełna szczerych chęci dogodzenia ptaszysku domagającemu się: „Jeszcze raz! Jeszcze raz!”. Zadbała o komplet przysmaków i urządziła mu ucztę życia. Wiekowy ptaszor nie przetrwał festiwalu rozkoszy kulinarnych i ku rozpaczy ciotki odszedł do ptasiego raju, nie odzyskawszy przytomności. Od tej pory Ewa została Zakałą – przynajmniej dla mnie oraz nieutulonej w żalu ciotki staruszki.
Tymczasem jednak należało jakoś poskładać ten niespodziewanie rozbity na kawałeczki plan działania.
– Zakała, czy ty musisz być w szkole przez najbliższy tydzień?
– Co? – Ponieważ córka dostrzegła ruch moich ust, wyjęła z ucha jedną bezprzewodową słuchawkę.
– Pytałem, czy musisz być w szkole przez najbliższy tydzień?
– Muszę, ale nie chcę.
– To odpal Librusa, napiszę ci usprawiedliwienie.
– A co, nie znasz hasła do konta dla rodziców? – Pogardliwy grymas.
– Zapomniałem.
– Masz! – podała mi swój smartfon. – To nawet fajnie, Ded, bo mam pojutrze sprawdzian z histy i słabo ogarniam.
– Dam ci korki po drodze – odpowiedziałem, pląsając palcami po klawiaturze. „Uprzejmie proszę o usprawiedliwienie… nieobecności… Ewy Walo… tratata… tururu. Miłosz Erbacher, ojciec”.
Ojciec Erbacher. Gdybym poszedł do zakonu, jak jeden mój kolega ze studiów, tak by do mnie teraz mówiono. I nie podrzucano by mi nastolatek do domu.
– Zakała, nie rozpakowuj się. Jeśli chcesz jeść albo pić, to wiesz, gdzie jest kuchnia. Za dwie godziny jedziemy w Polskę.
– Super! – uniosła kciuk do góry. – Będziemy spać w hotelach i jadać w Makach?
– Mniej więcej tak.
– Baza! Tylko jeden warunek. Nie wychowuj mnie! Okej?
– Nie dawaj mi powodów do wychowywania cię, to nie będę. Okej?PO CO NAM W OGÓLE KOPERNIK?
Po co ci właściwie ten Kopernik, Ded? Nie napisali już o nim wszystkiego, co się dało?
Zakała pochłonęła powiększony zestaw i z entuzjazmem brała się do lodów. Byliśmy w połowie drogi do Fromborka. Przez prawie cały czas Zakała zajmowała się aktywnością towarzyską w sieci, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Po pierwszej irytacji zachowaniem Zakały już mi to nie przeszkadzało. Lubię jechać w milczeniu i słuchać swojej muzy.
– Najfajniejsze w Koperniku jest to, że wciąż niewiele o nim wiemy – wyjaśniłem pomiędzy przedostatnią a ostatnią frytką.
– Śmieszny żart. Przecież wiadomo, co odkrył i dlaczego to było takie ważne, że pochodził z Torunia, że był tym tam, kanonikiem, i że potem jego książka była zakazana przez Kościół, bo odkrycie naukowe nie zgadzało się z _Biblią_ – pochwaliła się swoją wiedzą pannica z ósmej klasy z kolczykiem w nosie.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_POWIEŚCI SENSACYJNE DLA CZYTELNIKÓW ŻĄDNYCH PRZYGÓD!
Akcja książki pędzi błyskawicznie. Detektywistyczne zacięcie dziecięcych bohaterów sprawia, że czytelnik truchta ich tropem i z chwili na chwilę staje się coraz bardziej zaskoczony. (...) Tak sprawnie napisana intryga, tak przemyślane i niebanalnie poprowadzone wątki, tak wiele mylnych tropów to rzadkość w powieściach detektywistycznych kierowanych do dorosłych czytelników
_z recenzji Granice.pl_
Tomek wyjeżdża na wakacje do babci. Jest nieco niepewny, ale ciepłe przyjęcie ze strony babci dodaje mu otuchy. Mieszkając u niej, Tomek odkrywa wiele tajemnic, tych najważniejszych, czyli rodzinnych, ale również tych związanych z miejscowością, w której mieszka babcia. Akcja rozwija się w niesamowitym tempie, chłopak nie ma chwili na odpoczynek. Na swojej drodze spotyka dobrych i złych ludzi, z jedynymi się zaprzyjaźnia, innym chciałby utrzeć nosa.
_z recenzji Tosimama.pl_
WWW.WYDAWNICTWOLITERATURA.PL