- W empik go
Ostatni uśmiech - ebook
Ostatni uśmiech - ebook
16+ II część upiornych przygód bohaterów powieści „Śladami przodków” Czy może być coś gorszego, niż wesoła śmierć? Nikodem nie poddaje się w swoich poszukiwaniach. Razem z tajemniczą zaklinaczką Aleks i rozgadanym łowcą demonów Chryzostomem kontynuuje podróż po pieczęć proroctwa, po drodze odkrywając więcej, niż mógł się spodziewać. Tym razem nieustraszone trio trafia do legowiska jednego z najpotężniejszych demonów, jakiego niegdyś poznał świat… Poznał. Ale czy o nim pamięta?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-883-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krytyk
Pojawiają się u drzwi twojego domu, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Wyglądają jak białe manekiny bez twarzy. Jeśli do ciebie przyszły, nie widzisz ich, ale czujesz ich obecność i to, co ze sobą przyniosły — chorobę lub nieszczęście. Nazywa się ich białymi ludźmi. Chodzą za tobą krok w krok, lecz ani cię nie dotkną, ani nie odezwą się słowem. Po prostu są.
Pierwszym zwiastunem ich przybycia jest pukanie do drzwi. Zwykłe pukanie, niczym się niewyróżniające. Jednak, gdy otwierasz drzwi, nikogo za nimi nie ma. Wówczas wzrasta w tobie uczucie niepokoju i myślisz, że to zapewne ze zwykłego strachu przed jakimś niebezpiecznym nieznajomym, ale tak naprawdę to ich obecność tak na ciebie wpływa, bo właśnie nieświadomie wpuściłeś ich do swojego ogniska domowego. Do swojego bezpiecznego miejsca. Z czasem zaczynają się dziać wokół twojej osoby niefortunne rzeczy, co większość nazywa pechem albo dolegliwością. Biali ludzie zostają z tobą do końca życia albo do momentu, kiedy nieszczęście, które ze sobą przynieśli, doprowadza do wypadku z twoim udziałem.
Taki miałem dzisiaj sen. O białych ludziach. Wprawdzie poza kartami książek nigdy żadnego nie widziałem, oczami wyobraźni zobaczyłem ich tak wyraźnie, że pragnąłem o nich jak najszybciej zapomnieć… Każdy z nas ma coś, o czym chciałby zapomnieć albo coś, co chciałby sobie przypomnieć za wszelką cenę.
Sam należałem do tych drugich.
Zakręciłem wodę i oparłem czoło o ścianę, pozwalając sobie postać jeszcze chwilę w parującej kabinie prysznicowej. Wziąłem głęboki wdech, a następnie wydech. Pod dłonią, którą trzymałem pod żebrami, wyczułem nierówność, mającą dość nieprzyjemną historię. W końcu odgarnąłem mokre włosy z twarzy i wyszedłem spod prysznica. Podszedłem do lustra, wycierając je z pary. Już dawno uznałem, że większe nieszczęście niż to, czego od lat próbuję się pozbyć, nie może mnie spotkać.
Nagle usłyszałem pukanie.
Ciarki przebiegły mi po plecach, gdy spojrzałem na drzwi. Wprawdzie na korytarzu tuż obok łazienki naprawiłem już lampę, ale przez szparę między drzwiami a podłogą widziałem ciemność.
Pukanie powtórzyło się, o wiele głośniej niż przed chwilą, przez co wzdrygnąłem się i bezmyślnie chwyciłem szczoteczkę do zębów, powoli podchodząc do drzwi, a następnie je otwierając.
W ciemnym korytarzu, w piżamie z Grinchem, stała postać mojego wzrostu z tak sterczącymi włosami, jakby przed chwilą trafił ją piorun. Znajdowała się w pozycji, jak po oberwaniu czymś ciężkim w krocze.
— Kuuurwa, tak chce mi się sikać, że nawet sobie nie wyobrażasz! Co za bałwan wymyślił dom z jednym kiblem. Z drogi, z drogi!
Chryzostom Kamiński wypchnął mnie z łazienki i zatrzasnął za sobą drzwi. Potrząsnąłem głową, mając wrażenie, że to kolejny głupi sen, ale pięć dni później on wciąż tu był.
— Od jakiegoś czasu chcę zadać ci to pytanie — powiedziałem, kiedy znowu zastałem go przy stole w kuchni. — Czy ty jesteś bezdomny?
— Oczywiście, że nie! Skąd to pytanie?
— No nie wiem. Może z faktu, że cały czas jesteś TUTAJ?
— Masz może majonez? Musisz koniecznie kupić majonez.
Czułem się, jakby ktoś podrzucił mi do wychowania nieznośne dziecko. Obrzuciłem go tylko poirytowanym spojrzeniem i otworzyłem lodówkę, szukając sera żółtego.
Nagle zza moich pleców wyłoniła się ręka, która chwyciła słoik majonezu, schowany za sześciopakiem piwa. Odwróciłem się. Aleks mierzyła słoik uważnym spojrzeniem, jak gdyby zastanawiała się, jaką krzywdę mu wyrządzić.
— Ooooch, ratujesz mi życie! — Chryzostom pokazał na swoją kanapkę. — Daj mi tu trochę.
Zaklinaczka zmierzyła krótkim spojrzeniem jego kanapkę, po czym wyrzuciła na nią cały majonez ze słoika. Łowca poderwał się oburzony, ale Aleks nic sobie z tego nie zrobiła, uzupełniła puste naczynie solą i wodą, po czym wyszła z domu.
Od zapieczętowania jędzy minęły dwa miesiące. Nadal ciężko mi było uwierzyć, co mnie spotkało od kiedy tylko nabyłem ten dom. Wprawdzie od dziecka prześladują mnie istoty rodem z opowieści ludowych i inne koszmary, ale gdy tylko postawiłem tu stopę, miałem wrażenie, że z dnia na dzień wpakowywałem się w coraz to większe gówno, które do tej pory nie tyle nie rozwiązało moich wątpliwości i problemów, co wręcz ich dodało. W ciągu zaledwie miesiąca dowiedziałem się o tajemniczych pieczęciach, które mogą uratować mi życie i odkryłem przerażające tunele pod domem, które są tą częścią rodzinnej historii, której nie chciałem poznawać. A wszystko zaczęło się od jednego małego inkluza, który zakończył swój żywot po zapieczętowaniu jędzy, zostawiając po sobie jedynie papierowy żart.
Wyszedłem na tyły domu i zobaczyłem Aleks, krążącą przy studni. Po moim powrocie ze szpitala zniknęła bez śladu i wróciła jakieś dwa dni temu. Jak zwykle ciężko było z niej cokolwiek wydusić, więc nie poznałem powodu ani jej zniknięcia, ani tym bardziej powrotu.
— Coś się stało? — zapytałem, zadrżawszy z zimna. Mimo że był czerwiec, pochmurna wiosna nie chciała odchodzić, przez co ogród ze studnią i nagrobkami wyglądał niezbyt zachęcająco. Podszedłem do studni, by zajrzeć do środka, ale Aleks odepchnęła mnie tak mocno, że prawie złamała mi żebro.
— Widziałam wcześniej ruch — oświadczyła spokojnie, podczas gdy ja z trudem zdusiłem jęk bólu.
— Ruch? — Ponownie poczułem ciarki na ciele, tym razem ze strachu. W momencie przypomniałem sobie komentarz łowcy, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy tę studnię. Czy faktycznie czaił się w niej jakiś demon?
Aleks wyprostowała się i zmierzyła mnie ponurym spojrzeniem.
— Najpewniej żmij. Polałam ściany studni słoną wodą. To powinno go zniechęcić do wyjścia.
Mimo że na żmija odstraszająco działał tylko ogień, słona woda faktycznie mogła go na jakiś czas zdezorientować. Tylko dlaczego miałby opuszczać podziemia, które należały do jego terytorium? Zaraz jednak sam sobie odpowiedziałem na to pytanie w głowie. Najprawdopodobniej powodem była moja wysoka energia duchowa, bardzo atrakcyjna dla duchów i demonów.
Spojrzałem na zegarek. Jutro o tej godzinie miałem pociąg do Wrocławia, gdzie znajdę to, czego potrzebuję. Taką przynajmniej miałem nadzieję. Może w końcu trafię w dobre miejsce. Ten liścik, który znalazłem w inkluzie, i który nazwałem papierowym żartem, miał tak oczywistą wskazówkę, gdzie powinienem się udać, że przez ostatnie dwa miesiące zjeździłem bezskutecznie niemal całą Polskę, klucząc między wykładami a spotkaniami naukowymi. Nie interesowałbym się tym liścikiem, ale w treści pojawiła się wzmianka o pieczęciach. Każda informacja o nich, nieważne jak błaha, była dla mnie istotna. A według wiadomości z inkluza, ważną informację o pieczęciach znajdę przy „drzewie życia”. Tylko że w Polsce takie drzewo ma prawie każde miasto, miasteczko, a nawet wieś. Wrocław miał być moją ostatnią szansą.
Kolejną zagadką był fakt, że list rzekomo napisał mój ojciec. Sam się przy tym uparłem, bo podpisał się inicjałami A.S., co dla mnie oznaczało nikogo innego jak Artura Szamańskiego, zwłaszcza, że inkluz był w naszym rodzinnym domu. Tylko dlaczego robił takie podchody, zamiast napisać konkretnie, o jakie miejsce chodzi? Uciekał przed czymś albo kimś? A może to wszystko było pułapką? Zakładając, oczywiście, że żył.
Od dłuższego czasu zastanawiało mnie, kim tak naprawdę był. Moja matka w przeszłości musiała mieć ogromną wiedzę demonologiczną, biorąc pod uwagę chociażby moje pierwsze wspomnienie sprzed rytuału, kiedy opowiadała mi historię stworzenia świata według mitologii słowiańskiej. Założyłem, więc, że musiała być demonolożką, tak jak moja babcia. Czy mój ojciec również należał do światka demonologicznego? Być może faktycznie odkrył coś na tyle niebezpiecznego, że musiał się ukrywać? Babcia mi przekazała, że zmarł niedługo po moich narodzinach i niechętnie o nim mówiła, ale patrząc na to, ile przede mną ukrywała, mogła i w tym kłamać.
Zawróciłem do domu, kiedy zobaczyłem zmierzającego ku nam Chryzka. Obejrzałem się powoli na Aleks, która tym razem zainteresowała się jednym z nagrobków. Wtedy uderzyło mnie, dlaczego mogli tu być.
— Wiecie, że jutro znowu jadę, prawda? — powiedziałem kilka minut później, gdy weszliśmy do środka.
Kamiński próbował udawać zdziwienie, a Aleks nic nie próbowała i wpatrywała się obojętnie w przestrzeń przed sobą.
— Wiecie, że szukam pieczęci.
On był łowcą demonów, ona zaklinaczką. Na pewno chcieli wykorzystać pieczęcie do swoich własnych celów, ale nie mogłem na to pozwolić, a przynajmniej nie z pieczęcią proroctwa, na której MI zależało. Do tej pory nie angażowali się w moje podróże, dlatego wydało mi się podejrzane, że teraz znaleźli się we właściwym miejscu o właściwym czasie.
— Przecież mówiłem ci, że nie wierzę w te śmieszne kamyczki.
— To dlaczego tu wróciłeś?
— To wolny kraj! Ej, a jej nie atakujesz!
— Próbowałeś wyciągnąć z niej informacje na temat CZEGOKOLWIEK? Ja z kolei nie wierzę w zbiegi okoliczności. Dlaczego akurat teraz tu jesteście?
Kamiński westchnął i rzucił Aleks poirytowane spojrzenie, jakby była winna jego sytuacji. W międzyczasie sam zerknąłem na okno i zauważyłem, że pogoda zaczynała się psuć. Oby tylko jutro nie padało.
— Wiesz, nie tylko ty jesteś zarobiony. A teraz mam kiepski czas, więc potrzebuje forsy.
— Co mam wspólnego z twoją forsą?
— Wisisz mi jeszcze demony.
— Zabiłeś Babę Jagę, zyskałeś jędzę i pozbyłeś się co najmniej dwunastu chochlików. Zaliczyłeś te dziewięć demonów, które ci obiecałem, a nawet więcej — powiedziałem zdenerwowany.
Chryzostom milczał chwilę.
— Teoretycznie.
— Teoretycznie?
— Chochlik nie jest wart więcej niż łapiduch. Te dwanaście to powiedzmy takie dwa solidne demony, plus dwa za jędzę i tę leśną paskudę. Czyli wychodzi, że wisisz mi jeszcze pięć sztuk.
— Jak zawsze kręcisz.
— A jak myślisz, jak odniosłem taki sukces?
Już miałem go wywalić z domu, kiedy usłyszałem kroki i odwróciłem się, ledwo powstrzymawszy się od krzyku.
— Kim jesteś? — wypaliłem zszokowany.
Naprzeciwko mnie stał wysoki mężczyzna, ubrany w czarny płaszcz i czapkę z daszkiem. Najwyraźniej zestresował się moim pytaniem, bo drżącą ręką zdjął nakrycie głowy i skinął mi na powitanie.
— Drzwi o-otwarte — wymamrotał. — Stwierdziłem mogę wejść.
Od kiedy to był argument, żeby wejść do czyjegoś domu? — pomyślałem.
— Kim pan jest?
— Nikodem Szamański… prawda? — upewnił się mężczyzna. Unikał mojego wzroku, jakby się mnie bał. — Twoja p-praca. Nie podoba się.
Krytyk? Cudownie. Jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby krytycy moich prac zaczęli nachodzić mnie w moim własnym domu.
W kwietniu wziąłem urlop naukowy, a to oznaczało, że przed powrotem na uczelnię musiałem oddać owoc tego czasu. Napisałem więc krótką pracę na temat jędzy i zwiastunów jej nawiedzania. Co innego może dostarczyć więcej szczegółów niż doświadczenie własne? Praca została pozytywnie przyjęta przez krytyków i środowisko znawców folkloru, więc zdziwiłem się tą niezapowiedzianą wizytą.
— Skąd pan wiedział, że tu mieszkam?
Mężczyzna niespodziewanie uśmiechnął się szeroko. Poczułem dreszcz niepokoju i nie było to spowodowane tylko jego upiornie bladą skórą.
— Zastrzeżenie — powiedział cicho, a jego głos stał się nagle nienaturalnie niski. Następnie podniósł na mnie wzrok. Zmroziło mnie ze strachu. Oczy miał czarne, jakby wylał na nie atrament. — Dlaczego piszesz?Rozdział 2
Przeklęte runy
Czytałem o demonach, które były na tyle długo w naszym świecie, że przez krótki czas potrafiły udawać człowieka. Nigdy jednak nie sądziłem, że takiego spotkam, a zwłaszcza takiego, który sam do mnie przyjdzie.
Cofnąłem się gwałtownie, a demon otworzył paszczę o dziewięćdziesiąt stopni, co w przypadku człowieka oznaczałoby pękniętą szczękę i czaszkę. Tym samym jednak pomógł mi dojść do tego, czym był.
W tym momencie srebrny nóż myśliwski przebił tors demona, przez co ten zamknął paszczę, spojrzał na ostrze wystające z jego piersi, a następnie na mnie, po czym zamienił się w proch. Aleks zakręciła nożem i oddała go Kamińskiemu, który zamarł w takiej pozycji, jakby szykował się do ucieczki.
Rokitnik — krwiożerczy demon, którego przybycie jest zwiastowane załamaniem pogody. Nie zdążyłem się przyjrzeć jego plecom, ale byłem pewien, że gdyby mnie dopadł, rozwinąłby swoje nietoperze skrzydła. Co najmniej pięciuset letnie rokitniki, które już mogą przybierać ludzką postać, specjalizują się w zwabianiu ofiary w odludne miejsce, żeby ją pożreć. Taka chora demoniczna uczta. Gdy demon już pojmie swoją zdobycz, albo jeśli odkryje ona wcześniej jego tożsamość, zrzuca ludzką powłokę i jego twarz „otwiera się” o dziewięćdziesiąt stopni, ukazując masę ostrych zębów. Na szczęście można te stwory zabić srebrem, jak to zrobiła przed chwilą zaklinaczka.
Wyjrzałem znowu przez okno. Czyli to dlatego pogoda tak nagle się zmieniła.
— Uuff, ale niespodzianka! — odezwał się Chryzostom, opadając na kanapę.
— Zaskakująco szybko chciałeś spieprzyć, co niespodzianką nie jest — zauważyłem.
Kamiński wyglądał, jakby miał na to przygotowaną odpowiedź, ale w tym momencie zamarł, po czym uderzył się dłonią w okolicach mostka. Uniosłem brwi.
— Sorki, telefon służbowy — odparł z uśmiechem i wybiegł przed dom.
Telefon służbowy? Od łowców?
Nagle doznałem nieodpartego wrażenia, że powiało chłodem po mojej prawej stronie i spojrzałem tam, napotykając niezwykle chłodne spojrzenie Aleks.
— Dzięki, za wcześniej — powiedziałem, uznając, że jest w złym humorze dlatego, że jej nie podziękowałem za zabicie demona.
Ale dziewczyna nie zmieniła nastawienia, cały czas przewiercając mnie wzrokiem.
— Musisz jechać? — zapytała nagle, gdy nie znalazłem w pamięci innej sytuacji, w której mogłem ją urazić.
Milczałem chwilę. Zbiła mnie trochę z tropu.
— Nie jedziesz ze mną? — odpowiedziałem pytaniem.
Milczała, więc uznałem, że typowa dla niej krótka wymiana zdań dobiegła końca, ale ona kontynuowała.
— Wierzysz w to?
— W istnienie pieczęci?
— Czy wierzysz, że autorem wiadomości jest twój ojciec?
Nie odpowiedziałem od razu.
— Coś sugerujesz?
Aleks skrzyżowała ręce na klatce piersiowej i oparła się o ścianę kuchni.
— Bajki o przeklętych pieczęciach znane były od wieków, jeszcze zanim powstała o nich powieść, która je rozsławiła. Zaczęto się nimi szerzej interesować po wydaniu zakazu przeprowadzania procesów o czary w XIX wieku.
Niemal spadłem z kanapy, kiedy przestała mówić. Właśnie w XIX wieku powstała ta powieść o pieczęciach.
— Czekaj, czekaj… Ty wiesz o pieczęciach? Wiesz, gdzie można je znaleźć?!
Zaklinaczka pokręciła głową.
— Wiem tylko to, co usłyszałam od ludzi. Każdy rejon ma swoją wersję bajki. Nie wiadomo, ile prawdy jest w każdej z nich. Kiedyś najprawdopodobniej istniało tyle pieczęci, ile znano run słowiańskich, więc możliwe, że zaczęto je tworzyć już w okolicach VIII wieku.
— Każda pieczęć od zawsze miała swoją funkcję?
— Najpewniej tak. Jednak ich właściwości były jedną z przyczyn rozpoczęcia łapanek szeptuch i zaklinaczy. Rzadziej guślarzy. Jako że niewierzący nie rozróżniali ich, określali ich ogólnie mianem czarownic.
— Polowania na czarownice… — wyszeptałem zszokowany.
Pieczęcie były powodem, dla którego niewierzący w drugi świat zaczęli prześladować tych, co w ten świat wierzyli. Sprowadzało się to do tego, że były one nie tylko niebezpieczne w działaniu, ale i miały zły wpływ na człowieka znajdującego się w ich pobliżu.
— Co próbujesz mi powiedzieć?
— Do czego potrzebujesz pieczęci?
Nie odpowiedziałem. Mimo że znaliśmy się bardzo krótko, razem sporo przeszliśmy i uratowała mnie nie raz, ale tak naprawdę nic o niej nie wiedziałem. Tu nie chodziło o jej ciche, czasem złowieszcze, usposobienie, które samo w sobie mogło odpychać. Bardziej miałem na myśli dowód, że przynajmniej w jakimś zakresie mogłem jej zaufać. A w tym momencie czułem, że nie mogłem.
— Jedziesz ze mną, czy nie?
Aleks wpatrywała się we mnie jeszcze chwilę, po czym odwróciła się do wyjścia i odparła krótko:
— Nie.
Gdy wyszła z domu, poczułem lekki zawód. Może i jej nie ufałem do końca, ale do pewnego stopnia na niej polegałem.
W tym momencie wrócił Chryzostom. Zakładałem, że zacznie kwestionować moją decyzję o podróży, ale i tu myliłem się.
— Sorki, psorze. Trafił mi się naprawdę klejnocik, za którym każą mi jechać do Katowic. Dacie sobie radę beze mnie?
Prychnąłem, z jakiegoś powodu zły.
— Od kiedy to słuchasz innych?
— Ja tylko słucham innych! Jestem posłuszny jak piesek.
To mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że zostałem na lodzie. W każdym razie nie przyznałem się, że będę sam jechał do Wrocławia.Rozdział 3
Podróż
Droga do Wrocławia zapowiadała się spokojnie, dopóki nie chciałem zająć swojego miejsca w pociągu.
Mając w pamięci ostatnią podróż tym środkiem transportu, myślałem o samolocie, a nawet autobusie, jako że moja choroba lokomocyjna nieco złagodniała, ale ostatecznie zdecydowałem się ponownie na pociąg. Tym razem trafiłem na wagon bezprzedziałowy, co uznałem za dobry znak, bo gwarantowało to lepszą widoczność nie tylko na demony, ale i ewentualnych tropicieli.
Tego dnia w wagonie poza mną znalazło się starsze małżeństwo, dwie nastolatki, elegancka kobieta w okularach przeciwsłonecznych oraz jakiś ponury jegomość, siedzący na samym końcu. Zatrzymałem się w przejściu, patrząc zdumiony na swój bilet. Miałem miejsce numer siedemdziesiąt sześć, ale właśnie tam siedział ten jegomość w garniturze. Głowę miał spuszczoną, z rondem kapelusza zasłaniającym część jego twarzy, więc musiał spać. Uznałem, że nie powinno być problemu, żebym usiadł gdziekolwiek indziej, jako że było nas stosunkowo mało, a pociąg już ruszył.
— Dzień dobry — usłyszałem po chwili i uniosłem głowę. Starszy mężczyzna, który był ze swoją żoną i do tej pory układali bagaże, stał nade mną z biletami. — Muszę pana przeprosić. To nasze miejsca.
Postanowiłem się z nimi nie kłócić i ustąpiłem.
— Przepraszam, na moim miejscu też ktoś siedzi, dlatego usiadłem tutaj.
— A jaki ma pan numer?
— Siedemdziesiąt sześć. Tam, gdzie siedzi ten pan w kapeluszu.
Starszy mężczyzna spojrzał we wskazanym przeze mnie kierunku, po czym wrócił na mnie wzrokiem, zmieszany. Wtedy zrozumiałem i dostałem gęsiej skórki na rękach.
— Tam nikogo nie ma — oznajmił niepewnie pasażer i usiedli z żoną na swoich miejscach, więcej się do mnie nie odzywając.
Spojrzałem niepewnie na jegomościa w garniturze. Głowę miał cały czas spuszczoną, a nie było opcji, żeby mnie nie usłyszał. Zrobiłem kilka kroków ku niemu i wyłapałem wzrokiem jego złożone na kolanach dłonie. Faktycznie, śmiertelnie blade. Jak u ducha. Zerknąłem na pozostałych pasażerów, ale nikt nie zwracał na niego uwagi poza mną. Położyłem dłoń na drewnianym relikcie, który znalazłem na strychu dwa miesiące temu. Nie miałem pojęcia, czy miał jakieś anty-demoniczne moce, ale byłem pewien, że należał do przyroków i czułem się z nim bezpieczniej. Mimo że duch ostatecznie nie zainteresował się mną, resztę podróży postanowiłem spędzić w innym wagonie.
Po dwóch godzinach pociąg zaczął zwalniać, więc przeniosłem się pod drzwi wyjściowe. Według rozkładu powinniśmy być w okolicach Oławy. Zmarszczyłem brwi, widząc po prawej stronie opuszczony tunel. Dlaczego mnie to zaniepokoiło?
Nagle sobie przypomniałem. Trasa Wrocław — Oława z XIX-wiecznego rękopisu guślarza!
Notatnik, który był w tunelu przy jednym z ciał, okazał się być nie ręcznie napisaną wersją powieści o trzech pieczęciach, tylko brudnopisem, w którym autor zawarł jedynie niektóre ze swoich myśli w postaci opowieści. Wielu stron albo brakowało, albo były pokreślone bądź zachlapane tuszem. Do tej pory zdołałem kilkanaście razy przewertować notatnik, ale nic pożytecznego nie znalazłem. Najbardziej w głowie utkwiły mi słowa autora z początku brudnopisu mówiące o tym, że nie dotarł on do prawdziwych korzeni pieczęci, ale był pewien, że nie powinien iść śladami ludzi, tylko demonów.
Odwróciłem się od okna i znieruchomiałem, stając twarzą w twarz z jegomościem w garniturze.
Staliśmy tak naprzeciwko siebie przez kilka sekund. Zdawało mi się, że duch mnie nawet nie widział. Bardzo możliwe, że za życia to był jego przystanek i po prostu po śmierci utknął w tym świecie, przemierzając taką samą trasę w nieskończoność. Przesunąłem się ostrożnie w bok, w razie czego zacisnąwszy dłoń na relikcie.
Gdy miałem ducha minąć, ten niespodziewanie chwycił mnie za ramię, zatrzymując.
Odruchowo zamachnąłem się kijem, ale zamiast w ducha, trafiłem nim w metalowe drzwi za mną, które wydały przeciągły głęboki dźwięk, podobny do dźwięku gongu. Następnie poczułem znajomy ból w okolicach potylicy. To samo odczułem przy walce z upiorem i potem jędzą.
Nagłe szarpnięcie zaparło mi dech w piersiach. Po chwili otworzyłem niepewnie oczy, nie czując już uścisku ducha. Wyprostowałem się zdumiony.
Nie znalazłem się ani w lesie, ani na strychu. Wciąż byłem w pociągu, przy drzwiach wyjściowych. Różnicą było to, że stałem w nieruchomym wagonie, zupełnie sam. Zrobiłem kilka kroków przed siebie, które rozbrzmiały delikatnym echem. Zerknąłem w dół. Na wysokości moich kostek unosiła się, gdzieniegdzie przerzedzona, mgła.
Co to za miejsce…? Czy to był wciąż pociąg, czy…
Zrobiło mi się gorąco ze strachu. A może umarłem? Może ten duch zabił mnie na miejscu? Czy w takim razie to były zaświaty? Istniała jeszcze opcja snu, do którego z sekundy na sekundę coraz bardziej się przekonywałem, jako że zarówno atmosfera, jak i uczucie ociężałych nóg bardzo przypominały koszmar senny. Dźwięki wokół mnie również zdawały się być nieco przytłumione.
Zatrzymałem się pośrodku wagonu, wyglądając przez okno. Na zewnątrz nic nie odbiegało od normy, poza mgłą i poszarzałym zachmurzonym niebem. To tak jakby ktoś przyciemnił barwy świata do tego stopnia, że przypominał stare zdjęcia. Podszedłem bliżej szyby, wytężając wzrok, ale im dalej chciałem zobaczyć, tym miałem wrażenie, że więcej mgły się tam gromadziło.
W pewnym momencie usłyszałem trzaśnięcie. Spojrzałem niżej, w róg szyby. Na moich oczach pojawił się tam odcisk dłoni. Cofnąłem się gwałtownie. Zaraz po tym, wraz z kolejnymi stukotami, zaczęło pojawiać się więcej takich śladów, kierujących się ku dachowi, jakby jakaś niewidzialna istota wspinała się po wagonie. Po tym zapadła cisza. Wyciszyłem własny oddech, szukając miejsca pobytu tego czegoś, ale zamiast kolejnego uderzenia, usłyszałem za plecami szept.
Zadrżałem, ale nie odważyłem się odwrócić. Szept był wyraźniejszy niż dotychczas w tym „świecie” i mógłbym przysiąc, że powiedział do mnie „hej”.
Gdy kolejny rozbrzmiał tuż przy mojej stopie, podskoczyłem przestraszony. Po nim dobiegło do mnie kilkanaście szeptów, nakładających się na siebie, jak gdyby każdy z nich chciał się wybić i zostać wysłuchanym. Zacząłem się rozglądać gorączkowo, ale nikogo ani nic nie dostrzegłem. Po chwili powrócił ból głowy, który niemal zwalił mnie z nóg. Zachwiałem się i podtrzymałem siedzenia, ale nagle opadłem na kolana, kiedy moja ręka „przeszła” przez oparcie. Zerknąłem na nie zszokowany. Miejsce, które przed sekundą dotykałem zamieniło się w szary dym, który zaraz z powrotem ukształtował się w oparcie siedzenia, jak gdyby było to tylko błędem w systemie i właśnie się naprawiło. Otworzyłem usta, żeby zakląć, ale ze strachem zdałem sobie sprawę, że żaden głos się ze mnie nie wydobywa. Krzyknąłem, ale też nic. Cisza.
Cisza przerywana szeptami.
— HEJ — usłyszałem nagle głośny szept tuż przy uchu i spojrzałem w lewo, widząc zniekształconą ludzką twarz, wykrzywioną w przerażającym, nienaturalnym uśmiechu.
Odskoczyłem i rzuciłem się w kierunku wyjścia, ale zahamowałem gwałtownie, napotykając kolejną przeszkodę.
Jegomościa w garniturze.
Stał naprzeciwko drzwi, dokładnie tak, jak go zostawiłem na jawie. Nagle podniósł rękę i otworzył drzwi. Gdy wyszedł z pociągu, niewiele myśląc pobiegłem za nim, byle jak najdalej od szeptów i niezidentyfikowanych istot.
Po przejściu kilku kroków obejrzałem się. Wagon pociągu stał przy tunelu. Nie kojarzyłem jednak, żebyśmy przez niego przejeżdżali. Gdy zacząłem się zastanawiać, dlaczego z całego pojazdu został tylko jeden wagon, mgła podniosła się, chowając go za sobą. Potrząsnąłem głową i wróciłem wzrokiem na jegomościa, ale nigdzie go nie widziałem. Podbiegłem do ściany, która musiała być pozostałością po posterunku dróżnika przejazdowego. W oddali dostrzegłem gąszcz roślinności pokrywający tory. To tam guślarz musiał spotkać strzygonia. Skierowałem wzrok na miejsce obok zarośli i przełknąłem głośno ślinę.
Duch znajdował się przy kontenerze na śmieci, wpatrując się w niego. Wtedy podniósł głowę na mnie. Czy on… czekał na mnie? Ruszyłem powoli w jego stronę. Gdy upewnił się, że za nim podążam, minął śmietnisko i zniknął w kolejnej ścianie.
Doszedłem zaledwie do połowy, kiedy mój oddech stał się cięższy i zaczęły mi się trząść ręce. Opadłem na kolana, nagle widząc podwójnie. Potrząsnąłem głową. Kiedy niewidzialna siła zaczęła mi ściskać płuca, coś szarpnęło mnie do tyłu i upadłem na plecy, łapiąc spazmatycznie powietrze i natychmiast siadając.
Od razu wiedziałem, że obudziłem się z koszmaru. Powietrze tutaj było rześkie i nie czułem już ciężaru na nogach. Zmrużyłem oczy od słońca. Tak… to bez wątpliwości była rzeczywistość. Zaraz jednak znowu uderzył mnie niepokój, kiedy zorientowałem się, że siedziałem dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed chwilą znajdowałem się we śnie. Odwróciłem się w stronę tunelu. Nie był zamglony, ale był na pewno opuszczony i pociąg tu zdecydowanie nie dojeżdżał. Być może chodziłem we śnie i wysiadłem na najbliższej stacji. Tylko skąd wiedziałem, żeby przyjść akurat tutaj?
Wstałem i oparłem się o ścianę, czekając aż dojdę do siebie do końca. Gdy zawroty głowy minęły, spojrzałem na kontener na śmieci, za którym zniknął duch. Postanowiłem sprawdzić, co się tam znajdowało.
Za nim była faktycznie ściana, która, tak jak pozostałe, nie kryła za sobą nic poza gruzami. Po jegomościu nie było śladu. Wątpiłem, żeby w ogóle opuścił pociąg, choć nie miałem pojęcia, dlaczego miałby pojawić się w moim śnie i mnie tu przyprowadzić.
Przeszukałem okolicę, ale nic nie znalazłem, dopóki nie przewróciłem się o stertę zużytych kubków jednorazowych i równie zużytego papieru toaletowego.
— Szlag… — warknąłem, wycierając dłonie o spodnie i już miałem odejść, kiedy nadepnąłem na coś szeleszczącego. Spojrzałem w dół i podniosłem kartkę. Wyglądała na wyrwaną z jakiegoś zeszytu i zaczynała się zdaniem, któremu brakowało początku.
_dzie największe cierpienie. Wskazane przez płomienie najdroższej rzeczy ludowego koszmaru._
Zmarszczyłem brwi. Brzmiało to znajomo, ale jednocześnie obco.
Nagle poczułem dreszcz na plecach i odwróciłem się. Poczułem się obserwowany. Czy to był strzygoń albo inny demon?
Schowałem szybko kartkę i ruszyłem w stronę tunelu, za którym powinna znajdować się ostatnia stacja przed Wrocławiem.Rozdział 4
Poszlaka
Koniec końców, podróż do Wrocławia okazała się bezowocna. Nie znalazłem żadnej informacji o pieczęciach.
Przed wyjazdem poszukałem informacji o wrocławskim „drzewie życia”, którym okazał się Dąb Jana Dzierżonia. Miałem też wrażenie, że drzewo to było owiane złą sławą, bo ludzie omijali je, jakby było dziurą pośrodku ścieżki. W dodatku jawnie mnie ignorowali, gdy samotnie pod nim stałem. Być może w wiadomości chodziło jednak o inne drzewo. Dlaczego tak łatwo w to wszystko uwierzyłem? Byłem bardziej zły na siebie niż na to, że nic pożytecznego z wyprawy nie wyniosłem, poza dodatkowym stresem.
Pukanie w szybę wyrwało mnie z zamyślenia. Ostatnio często siadam na kanapie w holu na parterze i pogrążam się w rozmyślaniach. To było najbezpieczniejsze miejsce w tym domu, żeby móc na dłużej odpłynąć myślami. Podniosłem wzrok i ujrzałem przyklejoną do okna koło drzwi gębę bałwana, który nie potrafił zapukać do drzwi jak normalny człowiek.
— Szybko ci poszło — powiedziałem, wpuszczając Chryzostoma do środka.
— Nie mów, że we mnie wątpiłeś. — Rozejrzał się, chyba zdezorientowany wyglądem holu. — Zwolniłeś tę nawiedzoną sprzątającą babkę?
— Nie jest nawiedzona — prychnąłem. — Też lubię jak jest wszystko na swoim miejscu. I nie zwolniłem jej, przychodzi jutro.
— Czyli mam rozumieć, że to nowy wystrój wnętrza? — Wskazał na porozrzucane wokół kanapy książki i papiery.
Przeczesałem dłonią włosy i wtedy dotarło do mnie, że ostatnio kąpałem się po powrocie z Wrocławia, czyli cztery dni temu. Nie kojarzyłem też, żebym od tamtej pory szedł na noc do swojej sypialni.
— Nie wiem… — westchnąłem wyzuty z sił, kiedy nagła świadomość mojego stanu i bałaganu mnie przytłoczyła. Opadłem na kanapę, masując skronie.
— Oj, to niedobrze. Jeśli ty czegoś nie wiesz, to musi być straszne.
Znałem ten jego ton, który nie był kpiną, ale mimo wszystko sypał sól na ranę. Ale miał rację. Byłem naprawdę poirytowany, że utknąłem w jednym punkcie, bez perspektywy progresu. Gdybym chociaż wiedział, od czego zacząć albo do czego wrócić!
Po raz kolejny otworzyłem brudnopis guślarza, kartkując go bez entuzjazmu.
— Myślałem, że już go przeczytałeś — zagadał Kamiński, wychodząc z kuchni z garścią kabanosów.
— Znam go na pamięć. Po prostu nie wiem już, gdzie szukać. — Zacząłem kartkować od tyłu, kiedy coś zmusiło mnie do zaprzestania tego. Wyprostowałem się, wracając na ostatnie kartki.
To nie była żadna nowość, że niektóre strony notatnika były wyrwane, z większą lub mniejszą umiejętnością, ale teraz lampka mi się zaświeciła w głowie, kiedy zobaczyłem pozostałość po jednej z nich.
_Pieczęcie zawsze znajdą się tam, g_
Tutaj urywało się zdanie. Sięgnąłem do portfela i wyjąłem z niego kartkę, którą znalazłem na stacji-widmo, po czym przyłożyłem ją do fragmentu z notatnika. Serce zabiło mi mocniej.
Pasowała idealnie.
_Pieczęcie zawsze znajdą się tam, gdzie największe cierpienie. Wskazane przez płomienie najdroższej rzeczy ludowego koszmaru._
Teraz miało to sens! Czy guślarz z rozmysłem ukrył fragment zdania na stacji-widmo, bojąc się, że brudnopis wpadnie w niepowołane ręce?
— Mam! — krzyknąłem, zrywając się na nogi, czym wystraszyłem Chryzka, który upuścił kilka kabanosów na podłogę. Zaraz jednak opanowałem się i usiadłem z powrotem.
Mimo że zdanie teraz miało sens, wciąż go nie rozumiałem. Czyje największe cierpienie? Co za ludowy koszmar?
— O? — Wzdrygnąłem się. Kamiński zaglądał mi przez ramię. — Dlaczego to brzmi znajomo?
— Naprawdę?
— Ludowy koszmar… O, czekaj. Czy tu nie chodzi o dziady?
— Dziady? — Wzmianki o nich pojawiają się raczej w literaturze niepoświęconej demonologii.
— Taa, często słyszałem o tym w domu. Jedną z podstaw dziadów jest ognisko, w którym pali się całe zło świata, cokolwiek to znaczy.
Zerknąłem na kartkę. Dziady, hm?
— Kamiński, mam prośbę.
— Chcesz spotkać moich starych? — Kiwnąłem głową. Miałem wrażenie, że się zawahał. Czy trafiłem na nieprzyjemny dla niego temat? — Jasne. Możemy nawet jechać dzisiaj.
*
Kilka godzin później staliśmy przed wielką bramą, prowadzącą do parku na obrzeżach Krakowa.
— Nie zabłądziłeś przypadkiem? — upewniłem się. — Kiedy ostatnio byłeś w swoim domu?
— Czy to ma znaczenie? Chodźmy. — Kamiński bez chwili zawahania wpisał kod na blokadzie bramy.
Na pierwszy rzut oka wejście na teren posiadłości wyglądało jak wejście do parku: dużo zieleni, mnóstwo ścieżek żwirowych odchodzących od głównej, wyłożonej kamieniem, drogi, a nieopodal znajdowała się dość kontrowersyjna fontanna przedstawiająca sikającego półnagiego mężczyznę. Natomiast w oddali dostrzegłem majestatyczny dworek. Przy nim mój dom wyglądał jak rozpadająca się nawiedzona kawalerka.
— Ktoś mi kiedyś mówił, że brakuje mu pieniędzy na życie — skomentowałem.
Chryzostom nie odgryzł się, co zazwyczaj robił. Minę miał poważną, a może i wręcz zniesmaczoną. Nagle zatrzymał się, wpatrując się w rządek róż, tuż koło wejścia do rezydencji. Podążyłem za jego wzrokiem. Patrzył na starszego mężczyznę w garniturze, podlewającego kwiaty. W pewnym momencie mężczyzna ten zaprzestał czynności i odwrócił się, również się w nas wpatrując. Po chwili skierował się do drzwi wejściowych. Pomyślałem, że postanowił nas zignorować, ale on otworzył drzwi i stanął obok nich, jakby zapraszając nas do środka.
Nie wiedziałem, dlaczego to mnie zaniepokoiło. Być może dlatego, że pierwszy raz spotkałem się z tak dziwnym sposobem przyjmowania gości. Gdy mijaliśmy mężczyznę w drzwiach, kiwnąłem mu głową na powitanie, ale on nie zareagował, cały czas przewiercając mnie wzrokiem. Miał tak niezadowolony wyraz twarzy, że ostatecznie chciałem jednak wrócić do ogrodu, ale drzwi się już za nami zamknęły i nie pozostało mi nic innego, jak z otwartą gębą rozejrzeć się po holu.
Do tej pory myślałem, że to mój dom był w oryginalnym XIX-wiecznym stylu, ale możliwe, że zakładałem to z uwagi na jego wiek i charakterystyczny obraz na półpiętrze. Ta rezydencja była ewidentnie nowsza i urządzona w bogatym wiktoriańskim stylu, gdzie przeważały marmur, drewno i złoto, czyniąc dom o wiele jaśniejszym, niż się spodziewałem.
Gdy tylko weszliśmy do środka, dobiegły do mnie różne odgłosy z różnych części domu: radosne rozmowy, czyjeś uwagi, szuranie krzesłami i przesuwanie naczyniami. Zacząłem się stresować. Ile osób było w tym domu? Po chwili uderzył mnie również fakt, że nikt nas nie oczekiwał.
— Czy ty im w ogóle powiedziałeś, że przyjeżdżamy? — burknąłem do Chryzostoma, który stał oparty o ścianę koło drzwi do najbliższego pokoju.
— Nie.
— A mogę wiedzieć DLACZEGO? Bo mnie zaraz szlag trafi, jak nie wyjaśnisz, co się tutaj dzieje.
Kamiński westchnął i zmierzwił swoje i tak już rozstrzelone we wszystkie strony włosy.
— Nie byłem w domu od trzynastu lat, okej?
Od trzynastu lat. Czego innego mogłem się po nim spodziewać?
— Słuchaj. Nie interesuje mnie… Nie, nie. Mam W DUPIE twoje relacje z rodziną. Naprawdę mi zależy na informacji o dziadach. Także rusz się i przekonaj kogokolwiek z tego domu, żeby mi o nich opowiedział.
Łowca zawahał się.
— To nie będzie takie proste. Fakt, moja rodzina ma fioła na punkcie obrzędów… tyle że jest to bardziej w sekciarskim sensie.
Ogarnął mnie nagły strach, zanim zrobiła to złość. Z jakiegoś powodu sekty religijne przerażały mnie bardziej niż demony.
— Ale bez obaw! — dodał szybko, widząc moją minę. — Nigdy nie interesowałem się tą sektą, ale nie sprali mózgów mojej rodzinie… przynajmniej nie wszystkim.
— Ale mimo wszystko nie widziałeś ich trzynaście lat. Skąd mam wiedzieć, że tobie też nie chcieli sprać mózgu? — O ile już tego nie zrobili — pomyślałem.
— Okej, uciekłem! Uciekłem, bo… miałem ku temu powody. A potem pokomplikowało się i ciężko mi było już wrócić. Sekta ta działa jak sztywno trzymająca się swoich zasad szkoła. Jest bardzo konserwatywna i, wbrew pozorom, nie wierzy w zaświaty. — To mnie zaskoczyło. Byłem pewien, że skoro Chryzek jest łowcą demonów, to jego rodzina będzie miała do czynienia albo z demonami, albo chociaż z duchami. — Ale wierzą w istnienie duchów w sensie religijnym, mimo że ich nie widzą. Dlatego lubią organizować dziady.
— Ale w takim razie to mogą być dziady, które nie mają nic wspólnego z naszą profesją — powiedziałem, lekko poirytowany.
— Nie, nie. Dziady są tylko jedne. To nie ma znaczenia, czy są odprawiane przez demonologiczny światek, czy zwykłych ludzi. Obrzęd i efekt jest zawsze taki sam. Choć na przestrzeni wieków niekoniecznie wszystko na ich temat zostało zawarte w książkach.
— Myślałem, że nie jesteś typem czytelnika.
— Wierz mi, nie jestem. Ale to nie zmienia faktu, że moja babcia jest molem książkowym. I dom kipi od książek.
Ucieszyłem się na wzmiankę o książkach, ale zaraz przypomniałem sobie, że nie było na to czasu. Chryzostom jednak zdołał wychwycić wzrokiem moją chwilową zmianę nastroju.
— Możemy tu zostać kilka dni, jak chcesz. Każdy ma dostęp do domowej biblioteczki.
Oj kusiło, ale nie. Otworzyłem usta, żeby odmówić, kiedy dostrzegłem otwierające się drzwiczki szafki, tuż koło nogi łowcy. Następne wychynęła z nich chuda ręka, chwytając go za łydkę.Rozdział 5
Rezydencja Kamińskich
Zanim zdołałem go ostrzec, Kamiński westchnął z irytacją i złapał rękę, wyciągając z szafki jej właściciela, którym okazało się dziecko. Zdecydowanie nie wyglądało na ducha i dodatkowo było usmarowane na buzi czymś brązowym, co miałem nadzieję było kremem czekoladowym. Łowca puścił chłopca, który uciekł, a sekundę po tym drzwiczki szafki obok również otwarły się i wypadła z nich bardzo podobna do niego dziewczynka, która pobiegła w ślad za chłopcem.
— Twoje rodzeństwo? — zapytałem niepewnie.
— Chyba tak. Mam wybiórczą pamięć.
Nagły huk otwieranych drzwi wejściowych sprawił, że ugryzłem się w język z zaskoczenia.
— Tobiasz! Na litość boską, czyś ty do reszty zdurniał? — Elegancko ubrana blond włosa kobieta wpadła do holu, prawie najeżdżając walizką na moją stopę. — Tyle razy mówiłam, żebyś postawił w ogrodzie coś normalnego!! Rzygającą dziewczynkę zamieniłeś na sikającego półnagiego faceta?! W tym domu są dzieci!
— Matka rozrządza ogrodem! — rozległ się głęboki męski głos od strony pomieszczenia bez drzwi. — Poza tym twoje dzieciaki mają już po dziesięć lat, wyjmij je w końcu spod klosza!
— JAK ŚMIESZ UCZYĆ MNIE WYCHOWYWAĆ DZIECI!
Chryzek szarpnął mnie za ramię, najpewniej chcąc uciec zapowiadającej się kłótni.
— To Aurelia, siostra mojego ojca — burknął po drodze. — Nie pałamy do siebie sympatią.
— Ile was w ogóle jest? Od kiedy tu wszedłem, czuję się jak na wykładzie.
— Och, moja babcia miała tylko dwójkę dzieciaków, mojego ojca i ciotkę Aurelię. Tyle że moja matka ma rodzeństwo, więc wielodzietność jest w mojej rodzinie na topie. A z jakiegoś powodu wszyscy traktują ten dom jak hotel.
W międzyczasie weszliśmy do jadalni, gdzie znajdowała się chyba cała jego rodzina. Na wykładach jednak miałem spokojniej.
Długi stół, ciągnący się prawie przez całe pomieszczenie, kończył się wielkim krzesłem, przywodzącym na myśl tron. Domyśliłem się, że należał do głowy rodziny, czyli ojca Chryzka, który aktualnie na nim siedział i przeglądał jakieś papiery. Kilka krzeseł od niego siedziała nastoletnia dziewczyna, czytając książkę. Mężczyzna, który nas wpuścił do domu, właśnie szedł w kierunku ojca Chryzostoma z dzbankiem wody z cytryną. Skierowałem wzrok na lewo. Przy jednym z okien stały dwie kobiety, dyskutując o czymś z zaciekłą gestykulacją. Obok jednej z nich znajdował się wózek z kilkumiesięcznym dzieckiem.
Aurelia wparowała do salonu, tym razem skutecznie najeżdżając mi walizką na stopę i zmierzając w kierunku Tobiasza. W międzyczasie została prawie przewrócona przez biegające wokół stołu dzieci: bliźniaki, które widziałem przed chwilą, dwóch innych chłopców i rudowłosą dziewczynkę, która wydawała się być najstarsza z biegającego towarzystwa.
— Nie, nie, nie słuchasz mnie! — wzdrygnąłem się, słysząc ostry głos, po czym wyszedł zza mnie mężczyzna rozmawiający przez telefon. — Mam widzieć ten raport jutro na moim biurku. Nie, nie obchodzi mnie, że twoja żona rodzi. Gdybyś to ty rodził, może bym się nad tym zastanowił!
Skrzywiłem się. Chryzek to zauważył i parsknął śmiechem.
— To wuj Sebastian, jeden z braci mojej matki. Kawaler i pracoholik. Nawet sobie nie wyobrażam, jak patologiczna musiałaby być jego rodzina, żeby mu dogodzić. Ale poza tym ma słabość do gier na telefonie, co zawsze w dzieciństwie wykorzystywałem. — Następnie machnął ręką w różnych kierunkach, przedstawiając pozostałą rodzinę. — Adama poznałeś, to nasz lokaj. Ten gbur, któremu serwuje wodę, to mój ojciec. Przy oknie plotkują moje dwie ciotki, ta z dzieckiem to Gemma, a ta machająca łapami jak wiatrak to Lena. Są siostrami byłego męża ciotki Aurelii, Stephena. Ogólnie nie polecam dyskusji z ciotką Leną. A w rękach Gemmy jest najpewniej jej osobisty ostatni nabytek. — Rozejrzał się. — Ten rudzielec, co biega z innymi dzieciakami, to Anna, młodsza córka Leny. A przy stole siedzi jej najstarsza córka, Sabrina.
Potrzebowałem chwili, by to wszystko przetrawić. Za dużo informacji naraz.
— Podobno nie było cię tu trzynaście lat?
— Mam na tyle duże wpływy, że nie muszę gdzieś być osobiście, żeby zdobyć informacje, psorze.
Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na jasnowłosą nastolatkę czytającą książkę. Minę miała wyniosłą i nieco zniesmaczoną, jakby treść lektury jej nie zadowalała. Gdy odwróciłem się z powrotem twarzą do jadalni, z trudem powstrzymałem przekleństwo.
Przede mną zmaterializowała się Lena i wpatrywała się we mnie podejrzliwie, z rękami umiejscowionymi na biodrach, jakby ostro mnie oceniała. Następnie skierowała wzrok na Chryzostoma, który z kolei odwrócił głowę.
— No ładnie — powiedziała nagle. — Nie widzieliśmy się kilka miesięcy, a ty z takim czymś wyskakujesz, Chryzostomie Kamiński.
Łowca wzdrygnął się, jakby nie spodziewał się, że zwróci się bezpośrednio do niego.
— Co? — zdołał tylko palnąć.
— Nie oceniam, naprawdę nie oceniam. Ale tyle razy ci mówiłam, że mogę cię poznać z jakąś uroczą dziewczyną. A ty… — Wróciła na mnie wzrokiem, cmokając z niezadowoleniem i dopiero wtedy zrozumiałem, o czym mówiła.
— Nie, my nie…! — zacząłem, ale najwyraźniej ze słuchaniem innych też miała problemy.
— Kilka miesięcy? W jakich czasach utknęłaś, kobieto? Nie było mnie tu pół życia. Dziwię się, że w ogóle mnie rozpoznałaś.
— Rozpoznałabym cię nawet, gdyby zdeptał cię słoń — odparła wyniośle Lena, po czym znowu rzuciła mi karcące spojrzenie, zacmokała i wyszła.
Nabrałem powietrza, żeby znowu zaprzeczyć, ale już zniknęła na schodach prowadzących na pierwsze piętro.
— Mówiłem, lepiej nie wdawać się z nią w dyskusje — powiedział łowca.
Najwyraźniej brak umiejętności słuchania był cechą charakterystyczną jego rodziny.
W tym momencie poczułem mocny uścisk na nadgarstku i odwróciłem się gwałtownie.
Stało się to w mgnieniu oka, ale zdołałem uchwycić wzrokiem pomarszczoną rękę, usuwającą się w cień korytarza po tym, jak wsunęła mi coś w dłoń. Bez większego namysłu rozwinąłem zmiętą kartkę papieru i przeczytałem to jedno zdanie, które sprawiło, że nie po raz pierwszy zmieniły mi się plany.
— Zmieniłem zdanie — powiedziałem na głos, kiedy Chryzostom planował wdać się w dyskusję tym razem z Sebastianem, któremu wytrącił przypadkiem telefon z ręki.
— Co? Chyba nie masz zamiaru rozmawiać z ciotką Leną?
Rzuciłem krótkie spojrzenie na korytarz za mną, gdzie ciemność prowadziła do wnęki pod schodami.
— Chcę tu zostać dzień dłużej.
Gdy to powiedziałem, miałem wrażenie, że spod schodów wyleciał kłębek pary, jakby faktycznie ktoś tam siedział, w zimnie, i chciał mi odpowiedzieć.