Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Ostatni z listy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni z listy - ebook

Oparta na prawdziwych wydarzeniach historia chłopca, o którego dalszym życiu zadecydował przypadek oraz historia matki, która dla upamiętnienia córki dokonała niemożliwego.

Władysław każdą wolną chwilę spędza z dziewczyną, którą spotkał na dworcu w czasie ewakuacji. Aniela ucieka z Warszawy nie z powodu nadciągającej armii wroga, a z powodu zbrodni, której się dopuściła. Dziewczyna nie spodziewa się, że szukając bezpiecznego schronienia, odnajdzie także miłość. Do Łomży na prośbę matki powraca Irena wraz z mężem i synem. Kobieta nie chce siedzieć bezczynnie, dlatego organizuje tajne nauczanie. Życie Tosi i Mariana Smurzyńskich wywraca się do góry nogami. Ich sklep przejmują Niemcy i teraz jest Nur für Deutsche, a mężczyzna musi pracować dla okupanta.

Wszyscy na pozór przystosowali się do wojennej rzeczywistości, jednak za plecami wroga robią wszystko, aby go osłabić. Gdy pewnego lipcowego poranka, niemieccy żandarmi pukają do drzwi ich mieszkań, dochodzi do tragedii. Okazuje się, że każdy z nich znajduje się na liście… Liście, która na zawsze odmieni ich los.

Był to czwartek, 15 lipca 1943 roku. Nie wiedziałem, że było to apogeum „czarnego lipca” na ziemi łomżyńskiej. Nie wiedziałem też, że już nigdy Ich nie zobaczę, że już nigdy nie przekroczę progu naszego domu, że zamknął się pierwszy rozdział mojego życia.
Jerzy Smurzyński – ostatni ocalony z listy.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8402-026-5
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Łomża, 28 lutego 2024 roku

Po raz dziesiąty przeczytałam treść wiadomości, którą zamierzałam wysłać do pana Jerzego – człowieka, którego nigdy nie poznałam, a którego miałam zachęcić do opowiedzenia mi historii swojego życia. Stresowałam się, że moje słowa zabrzmią zbyt formalnie. Z drugiej strony chciałam, żeby zobaczył we mnie prawdziwą pisarkę.

Co prawda, pan Jerzy został uprzedzony, że do niego napiszę. Jednak mojego e-maila spodziewał się od października ubiegłego roku, kiedy to pozwolił swojej znajomej – pani Beacie, obecnej na spotkaniu autorskim w Piątnicy – udostępnić mi kontakt do siebie. Niestety, jak to bywa w życiu, ciągle było coś ważniejszego do zrobienia, coś do dokończenia, coś co nie mogło dłużej czekać. Tak było i tym razem. Niemniej przez ten cały czas SMS z adresem mailowym pana Jerzego nie dawał mi spokoju. W końcu naszedł ten dzień, gdy stwierdziłam, że pora się przywitać i zobaczyć, dokąd nas ta wymiana wiadomości zaprowadzi.

Bez przekonania kliknęłam „wyślij” i szybko wróciłam do swoich codziennych zajęć. Byłam sceptycznie nastawiona do tej formy komunikacji, bo z moich obliczeń wynikało, że pan Jerzy ma obecnie dziewięćdziesiąt sześć lat, i z tego też względu nie nastawiałam się, że otrzymam od niego jakąkolwiek odpowiedź.

Godzinę później rozbrzmiał dzwonek mojego telefonu, a na wyświetlaczu pojawił się nieznany numer.

– Tak, słucham?

– Pani Ania? – zapytał mężczyzna po drugiej stronie.

– Przy telefonie. W czym mogę pomóc?

– Nazywam się Jerzy Smurzyński i właśnie otrzymałem pani e-mail.

– Pan Jerzy? – powtórzyłam szczerze zaskoczona. – Prawdę powiedziawszy, nie spodziewałam się, że pan się ze mną skontaktuje, i to jeszcze w tak krótkim czasie. Bardzo mi miło, że pan dzwoni.

Mój rozmówca roześmiał się serdecznie, a mi przemknęło przez myśl, że może rozmawiam z synem pana Jerzego, który nomen omen nazywa się tak samo i o czym może nie zostałam poinformowana przez panią Beatę. Przecież głos, który słyszałam, był pełen życia! Nie mógł należeć do starszego pana! Postanowiłam jakoś to dyskretnie zweryfikować.

– To mi miło, że pani do mnie napisała!

– Jest pan pewien? Nie chciałabym pana zamęczyć swoimi pytaniami. Zrozumiem, jeśli nie będzie pan na siłach…

– Nonsens! – przerwał mi. – Na wszystkie odpowiem! I to z pełną satysfakcją!

– Jeśli jest pan pewien, że dla pana to nie będzie zbyt wiele.

– Pani Aniu, proszę się nie przejmować, tylko pisać do mnie e-maile z pytaniami. Postaram się odpowiadać na nie jeszcze tego samego dnia. Chociaż ostatnio większość swojego czasu poświęcam żonie i może się tak zdarzyć, że odpowiem dopiero następnego – tłumaczył, jakby zbyt długie oczekiwanie na odpowiedź było czymś nagannym. W tym momencie ogarnął mnie wstyd, że sama tak długo zwlekałam z napisaniem tej pierwszej wiadomości.

– Mnie się nie śpieszy – zapewniłam. – Proszę odpowiadać w wolnej chwili. Żona jest najważniejsza.

– Ma pani rację. Żona jest najważniejsza, zwłaszcza kiedy ktoś żyje w trzeciej Polsce z pierwszą żoną siedemdziesiąt trzy lata! – zażartował, a ja nie mogłam się nie uśmiechnąć. Teraz miałam już pewność, że rozmawiam z właściwym panem Jerzym, a o żadnej pomyłce nie może być mowy.

– Panie Jerzy, w takim razie niech mi pan powie, jaka jest pana historia? Pani Beata mówiła mi, że koniecznie muszę się z panem skontaktować w kwestii zbrodni w lesie jeziorkowskim, że muszę napisać książkę o losach pana i pańskiej rodziny. Jednak nie zdradziła mi żadnych szczegółów. O czym mógłby mi pan opowiedzieć?

– Pani Aniu… Opowiem pani o czarnych latach. Opowiem pani o liście pięćdziesięciu osób skazanych na śmierć. I opowiem pani, jak „piętnaście minut” uratowało moje życie – powiedział tajemniczo, nie ujawniając mi tak naprawdę niczego. Postanowiłam drążyć dalej.

– Ale kim pan tak naprawdę jest, panie Jerzy?

– Ja? Ja jestem ostatnim z listy…ROZDZIAŁ 1

Łomża, 6 marca 1945 roku

Władysław

Zdezelowany rower piszczał za każdym razem, gdy dociskałem mocniej pedały. Nic nie mogłem poradzić na to, że podświadomie chciałem już być na miejscu. Od niespełna dwóch lat wszystkie moje myśli uciekały właśnie tam. Nic więcej nie miało już znaczenia, tylko ten niewielki skrawek ziemi. I nawet gdybym ze wszystkich sił starał się o nim zapomnieć, nie potrafiłem. Niczego w życiu już nie pragnąłem, o niczym nie marzyłem. Nic już nie miało większego znaczenia. Żyłem z dnia na dzień. Żaden wschód słońca czy jego zachód nie mógł tego zmienić. Nie, gdy moje serce skrywała tamta ziemia.

Ukrywałem się, walczyłem, pracowałem, bo musiałem przeżyć na tyle długo, aby móc tu powrócić. Odnaleźć miejsce, które mi ją zabrało. Uklęknąć i prosić o przebaczenie, że nie zdołałem jej ochronić. Nie potrafiłem ocalić. Że tamtego dnia stchórzyłem.

Wolno przejeżdżaliśmy przez drewniany most zbudowany zaledwie dwa miesiące wcześniej – jedyną przeprawę łączącą miasto z sąsiednią Piątnicą. Spojrzałem w bok i w oddali dostrzegłem resztki żelaznej konstrukcji mostu wysadzonego przez Niemców w czterdziestym czwartym roku, gdy ci wycofywali się z Łomży. Rozerwana na strzępy przeprawa przez Narew była żywym przypomnieniem tego, jak wiele przeszło to miasto, jak wielka trawiła go wojenna pożoga. Gdybym był poetą, w ten sam sposób opisałbym swoje życie. Lecz nim nie byłem. Zresztą nie wiedziałem już, kim tak naprawdę jestem. Kiedyś, gdy ją poznałem, byłem uciekającym przed Niemcami urzędnikiem Oddziału Banku Polskiego w Łomży. A gdy widziałem ją po raz ostatni, byłem pracownikiem Auffanggesellschaft für Kriegsteilnehmerbetriebe des Handels im Gau Ostpreussen GmbH Lomscha skrywającym się niczym tchórz za niewielkim murem ogrodzenia. Zarówno pierwszego, jak i ostatniego dnia moje serce przepełniał strach. Najpierw przed wojną, potem o jej życie. Tymczasem ona każdego dnia była po prostu sobą. Była moim aniołem. Była moją Anielą…

W tej samej chwili mój wzrok przykuła postać nad brzegiem rzeki, a dokładniej dziewczyna o jasnych włosach. Niosła dwa blaszane wiadra, uginając się pod ciężarem znajdującej się w nich wody. Coś ścisnęło mi płuca, pozbawiając możliwości wzięcia oddechu, bo zdawało mi się, że to… ona.

– Władek, uważaj! – Usłyszałem ostrzeżenie i w porę zorientowałem się, że jadę wprost na wyrwę w deskach. Skręciłem sterem w ostatnim momencie, unikając zapewne przedziurawienia dętki. – Jezu, chłopie, patrz, jak jedziesz! – skarcił mnie mój siedemnastoletni towarzysz. Zamiast rozgniewać się za te słowa, uśmiechnąłem się pod nosem, przypominając sobie, że jeszcze kilka lat temu to ja uczyłem tego smarka jeździć, a teraz to on śmiał pouczać mnie.

Raz jeszcze pozwoliłem sobie spojrzeć na jasnowłosą dziewczynę. Wiedziałem, że nie było najmniejszej możliwości, żeby to była ona. Jednak rozum mówił jedno, a serce podpowiadało drugie. Dwa lata temu czułem się podobnie. Wtedy też nie uwierzyłem, gdy mówiono, że było nas więcej. Nas – ocalałych. Że nie tylko mnie, Jurkowi Smurzyńskiemu i Piotrkowi Figurskiemu udało się przeżyć. Rozsiewane przez Niemców plotki miały nas wywabić z kryjówek, a tak naprawdę jedynie dodawały nam sił, żeby wytrzymać w nich jak najdłużej. I właśnie to sprawiło, że już na zawsze porzuciłem wszelką nadzieję. Bo chociaż zdarzało mi się słyszeć jej śmiech. Na ulicy. W sklepie. W tramwaju. Chociaż były dni, że widziałem ją w przechodzącej obok mnie dziewczynie, to nigdy nie była ona.

Zjechaliśmy z mostu i podążaliśmy w kierunku Jeziorka. Mieliśmy do pokonania zaledwie dziesięć kilometrów. Pół godziny jazdy rowerem. Tymczasem miałem wrażenie, że ta droga nigdy się nie skończy. Że jedziemy i jedziemy, a mijane pola i drzewa zapętlają się i ukazują nam się na nowo. Chciałem już być na miejscu. Na własne oczy zobaczyć ślady ich bestialstwa. Bestialstwa, które Niemcy nazwali odwetem, środkiem zaradczym, który miał jedynie zapewnić spokój na okupowanych przez nich ziemiach.

Wróciłem myślami do niej i do tego, co nam obojgu odebrano. Mimowolnie spiąłem wszystkie mięśnie, a dłonie zacisnąłem tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. Pedałowałem z całych sił, chcąc uciec od własnych wspomnień. Gdy zorientowałem się, dokąd tak naprawdę uciekam – do miejsca, które było moim i jej końcem – zwolniłem. Na powrót zrównałem się z chłopakami.

Jechaliśmy we czterech. Na przodzie trójka ocalałych. Przynajmniej tak o nas mówiono, chociaż ja tego tak nie widziałem. Ocalały? Może i rzeczywiście uniknąłem śmierci, ale moje życie skończyło się tamtego dnia. Życie nas wszystkich. Tego byłem pewien. Bardziej określiłbym siebie mianem oszusta. W końcu oszukałem przeznaczenie, oszukałem śmierć. A wystarczyło po prostu wyjść trochę wcześniej z domu. To nie było nic wielkiego. Nie dokonałem spektakularnej ucieczki z więzienia, nie wyskoczyłem z pędzącej niemieckiej ciężarówki, nie uniknąłem wystrzelonej w moim kierunku kuli. Ale czy było warto? Wielokrotnie zadawałem sobie to pytanie, a potem spoglądałem w niebo, szukając odpowiedzi. I zawsze ją znajdowałem. Odpowiedzią była ona. Patrzący na mnie z góry mój anioł. Moja Aniela…

Czwartym towarzyszem naszej dzisiejszej wędrówki był urzędnik wysłany do pomocy przez władze miasta. I to ze względu na niego mieliśmy takie ślimacze tempo. Mimo swojego młodego wieku miał wyjątkowo mało sił, przez co jechał jako ostatni. Dosłownie jakby trudy okupacyjnego życia całkowicie go wyczerpały. Ale czy to nie tyczyło się nas wszystkich?

– Kurka wodna! – Jurek po raz kolejny tego dnia złorzeczył na swój rower.

– Co tym razem? – zapytałem, odwracając głowę w jego stronę, i zanim zdążył wyjaśnić cokolwiek, już wiedziałem, a raczej zobaczyłem łańcuch ciągnący się po ziemi.

Zatrzymałem się, a jadący za mną urzędnik o mały włos by na mnie nie wpadł.

– Nie tak szybko! Panie! Mów, jak chcesz się pan zatrzymać! – wysapał, próbując przełożyć nogę przez ramę roweru, co przy jego niskim wzroście było nie lada wyzwaniem.

Puściłem jego uwagę mimo uszu. Narzekał, odkąd tylko pojawiliśmy się w ratuszu, jakby przeczuwając, że to na niego spadnie ta niewdzięczna rola pilnowania nas w jeziorkowskim lesie. I nie mylił się. Gdy po raz kolejny pojawiliśmy się w urzędzie miasta, prosząc o pomoc burmistrza, ten nie mając już żadnej wymówki, zgodził się nas wesprzeć. Przy czym zastrzegł, że urzędnik odpowiedzialny za dokumentowanie hitlerowskich zbrodni wyruszy razem z nami. Tym człowiekiem był właśnie nasz obecny towarzysz.

– Pomóc ci? – zaoferowałem.

– Nie trzeba. Dam sobie radę – stwierdził Jurek, kucając przy rowerze. Palce miał czarne od smaru, bo już po raz drugi ten nieszczęsny łańcuch mu zleciał.

– Mogę na niego spojrzeć, jeśli chcesz – ponowiłem swoją propozycję.

– Poradzę sobie sam. Nie jestem dzieckiem – odpowiedział z naciskiem na ostatnie słowo, nie przerywając tego, co robił.

Wiedziałem, że sobie poradzi. Tak samo jak wiedziałem, że nie przyjmie mojej pomocy. Przez ostatnie dwa lata zmienił się nie do poznania. Ja zresztą też. Gdy się ukrywaliśmy, musieliśmy nieustannie na kimś polegać. Kogoś wciąż prosić o pomoc, wiedząc, że za każde okazane nam wsparcie czeka tych ludzi śmierć. Teraz gdy niebezpieczeństwo minęło, chcieliśmy radzić sobie sami. Musieliśmy, a wręcz pragnęliśmy wziąć los we własne ręce.

– Dorosłym też nie jesteś. Masz dopiero siedemnaście lat – wytknąłem mu jego wiek. Ale sam w to nie wierzyłem. Jurek już dawno przestał być dzieckiem. Stało się to dokładnie 15 lipca 1943 roku, gdy stracił rodziców. A nie mając ani matki, ani ojca, nie mógł być już dłużej dzieckiem.

– Panowie! – przerwał nam czerwony na twarzy urzędnik. Wyjął z kieszeni złożoną chusteczkę i przetarł nią spocone czoło. – Jeśli mamy tu częściej przyjeżdżać, musimy znaleźć jakiś inny środek transportu. Te rowery do niczego się nie nadają.

– To może miasto coś załatwi – rzucił gniewnie Piotrek. – Jak do tej pory niewiele mieliście nam do zaoferowania.

– Czasy mamy ciężkie.

– Nie oczekujemy wiele – zaoponował. – To nie musi być samochód. Wystarczyłaby nam zwykła furmanka.

– Urząd nie ma…

– Furmanka? – dopytałem, przerywając tę wymianę zdań. Nagle w głowie zaświtała mi pewna myśl.

– Tak, a co? Masz jakąś?

Prychnąłem w odpowiedzi. Tak samo jak oni, ja również tamtego dnia straciłem cały dorobek życia, skonfiskowany niespodziewanie przez Niemców.

– Ja nie – wyjaśniłem. – Ale wiem, kto może mieć furkę zaprzężoną w jednego kasztanowego konia. – Uśmiechnąłem się na wspomnienie mojej Anieli, czule głaszczącej bujną czuprynę Kasztanka. – Pani Szczecińska… – dodałem. – Pogadam z nią, bo te rowery i tak się za chwilę rozpadną. Wydaje mi się, że z mojego już schodzi powietrze. – Przyjrzałem się tylnemu kołu, które na moje oko wyglądało podejrzanie.

Miałem ochotę rzucić w cholerę ten złom i pokonać dalszą drogę pieszo, jednak nie byłem tu sam. Byliśmy drużyną. Drużyną oszustów…ROZDZIAŁ 2

Łomża, 2 września 1939 roku

Władysław

Szybkim krokiem pokonywałem kolejne schody prowadzące na piętro banku. Nie mogłem oderwać wzroku od trzymanych w ręce dokumentów. Co prawda, każdy z nas przeczuwał, że wojna zbliża się wielkimi krokami, a ogłoszona trzydziestego sierpnia powszechna mobilizacja tylko te przeczucia potwierdziła, niemniej nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Że wojna rzeczywiście wybuchła, i że dotarła tu, do naszej małej, spokojnej Łomży.

Jedną ręką poluzowałem krawat, który po raz pierwszy w czasie mojej bankowej kariery zaczął mnie dusić. Miałem na sobie, jak zawsze, swój ciemny garnitur. Każdy pracownik naszego oddziału Banku Polskiego musiał taki nosić. Dziś jednak ten strój wyraźnie mnie uwierał. Może podświadomie czułem, że powinienem nosić na jego miejsce inny, ten zielony?

Minąłem stojącego przed drzwiami do głównej sali woźnego. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak zwykle – miał na sobie granatowy mundur i krawat. Jednak coś w jego zachowaniu mi nie pasowało. Dopiero po chwili zrozumiałem, co – nerwowe przekładanie z ręki do ręki pęku kluczy. Pan Filoda był „bankowym klucznikiem”. To on odpowiedzialny był za otwieranie i zamykanie banku, a dodatkowo tylko on mógł używać specjalnego zegara, na którego tarczy odbijał godziny kontrolowania poszczególnych pomieszczeń w trakcie wieczornych obchodów. Ten zegar to była dla niego nie lada gratka, swoiste wyróżnienie, bo drugi woźny był starszy i wiekiem, i stażem pracy. Jednak z jakichś względów to pan Filoda miał w swoim obowiązku, patrolując poszczególne pomieszczenia, wyjmować ze specjalnych schowków klucze, które po włożeniu do zegara odbijały przypisaną im cyfrę na tarczy z godzinami. W ten sposób dyrektor Cybulski mógł odczytać z zegara, o której godzinie i w jakim miejscu przebywał woźny, kontrolując jego bank.

Gdy mijałem mężczyznę, dostrzegłem kropelki potu na jego skroni, a on sam co chwila przestępował z nogi na nogę. Zdenerwowany pan Filoda – to był niecodzienny widok. Do tej pory jawił mi się jako człowiek opanowany i spokojny, a jego kamienna twarz nigdy niczego nie zdradzała. Zresztą tego się od niego wymagało. On i drugi woźny – pan Karaluch – transportowali skrzynki wypełnione pieniędzmi z dworca, krocząc ze swoimi karabinami po dwóch stronach konnego wozu ulicami Łomży prosto do naszego banku. Więc jeśli ktoś musiał mieć nerwy ze stali, to właśnie oni. Moje zdziwienie szybko minęło, gdy tylko przypomniałem sobie, że dzisiejszy dzień nie jest typowym dniem w banku, że od dziś wszystko się zmieni.

– Zaczęło się, panie Walczuk – powiedział na mój widok zamiast typowego przywitania.

– W istocie, panie Filoda, w istocie – potwierdziłem naprędce i pchnąłem drzwi prowadzące do głównej sali z kasami.

Gdy tylko wparowałem do środka, obie siedzące w pomieszczeniu kobiety skierowały głowy w moją stronę. Jak zawsze wyglądały bardzo elegancko. Fryzury miały nienagannie ułożone, czarne fartuchy nie nosiły żadnych oznak zagniecenia, a wystające spod nich kołnierzyki były śnieżnobiałe. Jedyną oznaką tego, że coś było nie tak, były ich zmartwione twarze.

– Pani Marysiu, Pani Tosiu – przywitałem się, pokłoniwszy głowę. – Już czas! – rzekłem z całą stanowczością, na jaką było mnie stać i wręczyłem im dokumenty ewakuacyjne.

– O Boże! – Maria Wolfke zasłoniła swoją drobną dłonią usta i opadła na krzesło, odrzucając papiery na blat biurka, jakby oddalając od siebie wizję opuszczenia domu. Z kolei druga z kobiet stanęła na baczność i zaczęła czytać pierwszy z nich na głos, jakby inaczej nie wypadało.

– Smurzyńska Antonina, pracownik Oddziału Banku Polskiego w Łomży, jest wyznaczony do wyjazdu w transporcie kolejowym pierwszego rzutu wycofania – odczytała z przejęciem. – Podpisano: Dyrektor.

Szybko zerknęła na drugi dokument, który otrzymała. Jego treść brzmiała identycznie, z tym że dotyczyła jej syna Jerzego, który jako członek rodziny pracownika banku podlegał takim samym regułom ewakuacyjnym.

– Drogie panie, jesteście proszone o udanie się do magazynu i wzięcie dla siebie i swoich bliskich masek gazowych, a następnie opuszczenie budynku, spakowanie dobytku i udanie się na stację kolejową. Wasz pociąg czeka już od rana na bocznicy. Zanim wrócicie do swoich domów, proszę, nie zapomnijcie pobrać z kasy odprawy pieniężnej w kwocie po dwa tysiące złotych – zarządziłem zgodnie z wytycznymi dyrekcji.

– Ale przecież dopiero dziesiąta. – Pani Maria zerknęła na swój zegarek i ponownie przeniosła na mnie zdziwione spojrzenie. – W soboty pracujemy do czternastej.

– To już nieaktualne, pani Marysiu. Proszę się pośpieszyć. Czas nagli.

– Panie Władku, ale ja nie mogę. Nie dam rady – powiedziała drżącym głosem pani Smurzyńska, jednocześnie pokręciła głową na boki, podkreślając tym swoją odmowę. – Mój Maniek cztery dni temu wyjechał do Warszawy. Wezwali go do Dowództwa Okręgu Korpusu Pierwszego na Cytadeli. Zostałam sama z Jurkiem. Ja nie mogę wyjechać. Maniek… – Zamilkła na chwilę, próbując odgonić łzy. – On nie będzie wiedział, gdzie nas szukać!

– Ale jak to wezwali? Przecież skończył w tym roku czterdzieści lat! Nie powinien zostać wezwany w pierwszym terminie! – Udzieliło mi się jej przerażenie, bo mąż kobiety był mi równie bliski, co ona. Byli moimi najlepszymi przyjaciółmi, niemalże rodziną.

– Może i nie powinien, ale taką miał kartę mobilizacyjną. Nie było czasu wyjaśniać pomyłki. Zresztą mój Maniek spakował się i wyjechał, jak tylko zobaczył ogłoszenie o mobilizacji! Wie pan, jaki on jest. Nie chciał, żeby ktokolwiek pomyślał, że szukał wymówki od obrony kraju. A jak tylko wyjechał, na drugi dzień z Powiatowej Komendy Uzupełnień przyszła nowa karta, przesuwająca go do następnej grupy! Ale było już za późno… – Bezradnie rozłożyła ręce, a dokumenty ewakuacyjne wyleciały jej z dłoni. Momentalnie doskoczyłem i podniosłem je z podłogi. Raz jeszcze na nie zerknąłem. Wciąż nie mogłem uwierzyć w prawdziwość zapisanych tam słów.

– Proszę się o nic nie martwić. Wszystkie oddziały naszego banku są ewakuowane zgodnie z odgórnym rozkazem, więc pani mąż z łatwością was zlokalizuje, a gosposia na pewno pani pomoże przy pakowaniu. Niepotrzebnie się pani niepokoi.

– Gosposia wyjechała na wieś. Jak na złość zostaliśmy z Jureczkiem sami.

– W takim razie ja pomogę – zaproponowałem. – Pójdziemy do pani mieszkania i spakujemy najpotrzebniejsze rzeczy, a potem razem udamy się na dworzec.

– Pojedzie pan z nami, panie Władku? – dopytała pani Maria.

– Przykro mi, ale mężczyźni będą ewakuowani w drugim rzucie. Proszę się nie martwić, udacie się do Siedlec, gdzie czeka na was bezpieczne schronienie.

Wyszliśmy z pomieszczeń banku wprost na klatkę schodową znajdującą się na tyłach budynku. Przez okno zauważyłem załadowany walizkami samochód dyrektora. Drzwi pojazdu, tak samo jak drzwi prowadzące do jego domu, były otwarte. Zatem oni również szykowali się do drogi. Jednak dopiero widok tobołków piętrzących się przed mieszkaniem woźnego Karalucha i kolejnych, które jego żona i córka w pośpiechu wciąż donosiły do tego stosu, uświadomił mi skalę naszej ewakuacji.

– Na miłość boską, gdzie te klucze! – Głos pani Tosi przykuł z powrotem moją uwagę. Kobieta nerwowo przetrząsała zawartość torebki w poszukiwaniu swojej zguby.

– Może pomogę? – zapytałem nieśmiało, czując się w obowiązku taką pomoc zasugerować.

Zanim kobieta zdążyła mi odpowiedzieć, niespodziewanie usłyszałem zgrzyt zamka, a drzwi do mieszkania rozchyliły się, ukazując zdziwioną twarz jedenastoletniego chłopca.

– Jureczku, pakuj się szybko! – Pani Tosia pchnęła wejściowe drzwi trochę zbyt mocno. Klamka odbiła się od ściany, zapewne zostawiając na niej swój ślad. W tym samym momencie chłopiec odskoczył w głąb mieszkania, przerażony albo niespokojnym głosem matki, albo jej nagłym wtargnięciem.

– Ale dlaczego, mamusiu? Gdzie jedziemy? I czemu nie jesteś w pracy? – zarzucał ją pytaniami, jednocześnie bacznie mi się przyglądając, jakby wszystko to, co się działo, było wyłącznie moją winą.

Rozejrzałem się po kuchni, do której wchodziło się bezpośrednio z klatki schodowej. Na stole leżały grubo ukrojone kromki chleba, a nóż pokryty truskawkowym dżemem spoczywał tuż obok talerzyka na lnianym obrusie. Dopiero wtedy dostrzegłem, że chłopak w kącikach ust wciąż miał czerwone ślady po jedzeniu.

– Jureczku, musimy uciekać! – Kobieta złapała go za ramiona i zmusiła, aby ten spojrzał wprost na nią. – Idź do swojego pokoju, wyciągnij spod łóżka walizkę i spakuj do niej wszystkie ubrania, które masz w szufladach. Zrozumiałeś?

Chłopiec pokiwał głową.

– I wytrzyj buzię! Na Boga, jak ty wyglądasz! – zganiła go.

Jurek oczywiście posłuchał i wytarł twarz rękawem swojej koszuli. Gdy tylko to zrobił i zauważył czerwone ślady na materiale, zrozumiał swój błąd. Z przestrachem spojrzał na matkę. Jej mina z rozgniewanej zmieniła się w zmartwioną.

– To już bez znaczenia – dodała z lekkim uśmiechem. – Leć szybko! – Delikatnie popchnęła go w stronę otwartych drzwi prowadzących do jadalni. Mieszkanie państwa Smurzyńskich, tak jak pozostałe służbowe kwatery, miało amfiladowy układ. Chłopak biegł prosto przed siebie, przechodząc przez kolejne pomieszczenia, aż znikł za drzwiami swojego pokoju.

– Jak mogę pomóc? Co pakować? – zapytałem, rozpinając guzik marynarki. Chciałam zacząć działać, bo nie było czasu do stracenia.

– Sama nie wiem. A co powinnam zabrać? – Popatrzyła na mnie zdezorientowanym wzrokiem, a ja niestety odwzajemniłem to spojrzenie, bo nie znałem odpowiedzi na to pytanie.

Rzuciłem maski przeciwgazowe na stół i wciąż bezradnie rozglądałem się po kuchennych szafkach. Co prawda, pracownicy Banku Polskiego, zarówno ci młodsi – biuraliści, jak i starsi – urzędnicy, byli w pewnym sensie pracownikami o charakterze strategicznym, dlatego obowiązywało nas specjalnie przeszkolenie. I tak mężczyźni przechodzili kursy typowo wojskowe, a kobiety – obronne, przeciwgazowe. Poza tym wszyscy byliśmy zaopatrzeni w maski gazowe, a panowie dodatkowo w broń, która przechowywana była w specjalnie do tego przystosowanym magazynie w naszym banku. W dniu ogłoszenia mobilizacji po raz pierwszy nam ją wydano. Od tego czasu leżała zamknięta w drewnianym kredensie w moim mieszkaniu. Jednak nikt nie przeszkolił nas z podstaw, z tak trywialnych rzeczy jak to, co należy zabrać ze sobą w czasie ewakuacji.

– Pani Tosiu, pani będzie pakować swoje ubrania, a ja zapakuję jedzenie na podróż i trochę środków czystości. Nie ma sensu brać zbyt wiele, bo musi pani dźwigać to sama. Każdy przecież będzie miał swoje bagaże. A trzeba założyć, że będziecie się często przemieszczać, więc dodatkowy dobytek będzie tylko nieporęcznym balastem.

– Wezmę pieniądze – powiedziała, wyjmując z kieszeni fartucha odebraną przed chwilą odprawę w wysokości jej trzymiesięcznej pensji.

– Musi ją pani gdzieś ukryć. To spora ilość gotówki, a dla niektórych wręcz fortuna. Złodzieje zapewne już czekają na dworcu na roztargnionych podróżnych.

– Zaszyję je w swojej sukience.

– Dokumenty też lepiej schować. I może warto podzielić pieniądze na pół i drugą część zaszyć w marynarce Jurka? Tak na wszelki wypadek – wyjaśniłem z nadzieją, że jej nie wystraszę.

– Na wypadek czego?

– Gdybyście się rozdzielili. Tak też się może zdarzyć. Proszę uczulić syna, gdzie ma się w takim wypadku udać. Ustalcie może ze dwa takie miejsca.

– Dobrze… – Potaknęła głową, pobledłszy jeszcze bardziej. – Dobrze, panie Władku, tak zrobię.

Zgodnie z obietnicą postanowiłem towarzyszyć pani Tosi i jej synowi w drodze na dworzec. Skoro nie było pana Mariana, jej męża, czułem się w obowiązku podnosić na duchu bądź co bądź moją koleżankę z pracy. Każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo. Zresztą od dawna o nikogo w ten sposób się nie troszczyłem. Od dawna nikt na mnie nie polegał. Dobrze było znowu poczuć się komuś potrzebnym. Moi rodzice, świeć Panie nad ich duszą, odeszli w słusznym wieku, pozostawiając mnie na świecie samego. Mogłem mieć im to za złe, że tak późno pojawiłem się na świecie, albo że nigdy nie postarali się o rodzeństwo dla mnie, jednak z drugiej strony to właśnie dzięki temu stać ich było na moją edukację. To, co w życiu osiągnąłem, zawdzięczałem tylko im.

Wyszliśmy przed front banku na ulicę Pierackiego, gdzie obaj woźni kończyli ładować na wóz skrzynie ze skarbca, a pracownicy umieszczali pomiędzy nimi zabezpieczone naprędce dokumenty, w tym nasze akta osobowe. Nasza dorożka miała podjechać lada chwila.

– Zaraz wracam! – krzyknął Jurek, po czym pobiegł do sąsiedniego budynku. Zanim zniknął za drzwiami Komunalnej Kasy Oszczędnościowej, zauważyłem, że trzymał coś ukrytego pod marynarką.

– Jurek! Wracaj! – Matka próbowała go zatrzymać, ale ten już jej nie słyszał.

– Przyprowadzę go – obiecałem i ruszyłem śladem chłopaka. W myślach próbowałem przypomnieć sobie, czy mieszkają tam jakieś dzieci pracowników, z którymi Jurek chciałby się pożegnać przed odjazdem, ale nie mogłem sobie tego przypomnieć. Wbiegłem za nim do środka, niemalże wpadając na niego i stojącego obok chłopaka dyrektora Bielickiego.

– …skarbonkę, mówisz? – dopytał, jak zawsze w dobrym humorze mężczyzna, a ja w mig pojąłem cel tej niespodziewanej wizyty Jurka w tym miejscu.

– Tak! Wyjeżdżamy z mamą! Chcę z powrotem moje pieniądze! – krzyknął, wyciągając w kierunku mężczyzny swoją skarbonkę, do której bez przeszkód mógł wrzucać swoje oszczędności, ale żeby je wyjąć potrzebował kluczyka. Kluczyka, który zdeponowany był w tej właśnie kasie.

– Dobrze, młody kawalerze. Mądry ruch, swoją drogą – pochwalił go dyrektor. – Biegnij na górę i poproś którąś z siedzących tam pań o swój kluczyk.

– Jak sytuacja, panie Bielicki? – zapytałem, gdy tylko Jurek znalazł się na schodach. – Jak pana „kamienice”? – zmusiłem się do naszego stałego żartu. Dawno temu zapytałem go, dlaczego zarabiając tak dobrze jako dyrektor KKO, jeszcze się nie pobudował, a że akurat jego córki uczestniczyły w rozmowie, objął je ramionami, przyciągnął do siebie i z dumą rzekł, że to są jego „kamienice”. Początkowo nie rozumiałem żartu, ale z czasem zorientowałem się, jak bardzo wykształcone są obie panny i że musiało to ojca kosztować niezłą fortunę. Fortunę, za którą mógłby spokojnie postawić niemałą kamienicę.

– U Marysi wszystko dobrze. Jest w Warszawie. Za to Hanka… – Pokręcił głową na myśl o młodszej córce. – Tydzień temu przyszła do niej depesza aż z Wilna! Z teatru! Że dostała tam główną rolę! Prosiłem, zaklinałem, żeby nie jechała, ale skąd, panie! Powiedziała, że nie po to w czerwcu studia aktorskie skończyła, żeby teraz nie przyjąć takiej propozycji! Następnego dnia obie z matką były już w drodze do Wilna!

– Ale teraz, gdy wojna wybuchła, pewnie wróci?

– Wraca jedynie moja małżonka. – Pokręcił znowu z niedowierzaniem głową. – Hanka… chyba się zakochała. Zostaje tam z tym całym Jerzym Duszyńskim.

Nie powiem, ale poczułem lekką zazdrość. Ta dziewczyna potrafiła zawrócić w głowie. Lubiłem jej towarzystwo, lubiłem słuchać jej zachrypniętego głosu i żartów. Jednak nigdy nie łudziłem się, że będzie z tego coś więcej. Kobiety takie jak Hanka Bielicka nie marzyły o wygodnym życiu przy boku bankowego urzędnika na prowincji. One potrzebowały przygód, publiki i blichtru. Wszystkiego tego, czego ja nie pragnąłem i czego nigdy nie mógłbym jej zapewnić.

– Panie Bielicki, a może to lepiej, że ona tam, a nie tu? Zobaczy pan, co się wokół dzieje. Nie wiadomo, co nas tu jeszcze czeka.

– Może i ma pan rację, panie Walczuk. – Kiwając lekko głową, podrapał się po zamaszystym wąsie. Wyglądał na wyczerpanego. Chciałem zapytać, czy wszystko w porządku, ale wtedy usłyszeliśmy szybkie kroki dochodzące z strony schodów, a po chwili zobaczyliśmy przeskakującego po dwa stopnie chłopaka. – To co, Jurek, masz już swoje oszczędności? – zapytał łagodniejszym już tonem głosu.

– Tak, proszę pana! – potwierdził z nieukrywaną dumą.

Pożegnaliśmy się i opuściliśmy budynek kasy. Gdy szliśmy w kierunku pani Tosi, ta siedziała już w dorożce i wpatrywała się z dumą w syna, zapewne zdając sobie sprawę, gdzie i po co byliśmy. W końcu Jurek był synem urzędniczki bankowej i kupca, więc, chcąc nie chcąc, musiał mieć głowę na karku. Głupotą byłoby zostawić swoje ciężko uzbierane pieniądze, gdy czasy niepewne, a powrót do Łomży wcale nie był kwestią oczywistą. Kroczyliśmy więc w stronę dorożki przy akompaniamencie monet, które brzdękały w kieszeniach chłopaka.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: