- W empik go
Ostatni z Nieczujów. Bitwa o chorążankę. Tom 1 - ebook
Ostatni z Nieczujów. Bitwa o chorążankę. Tom 1 - ebook
Ostatni z Nieczujów – cykl historycznych powieści i opowiadań autorstwa Zygmunta Kaczkowskiego, których akcja toczy się na przełomie XVIII i XIX wieku. Cykl był publikowany w latach 1851-1858. Głównym bohaterem jest pan Marcin Nieczuja, ostatni z rodu Nieczujów. Akcja większości utworów cyklu toczy się w środowisku szlachty galicyjskiej, na ziemi sanockiej. Ich lektura pogłębia wiedzę o obyczajowości tamtejszej szlachty pod koniec XVIII wieku. Głównym bohaterem utworów oraz narratorem większości z nich jest szlachcic Marcin Nieczuja, nazywający siebie ostatnim ze "starożytnego" rodu Nieczujów. Ów sędziwy już człowiek wspomina czasy swojej młodości, która przypadła na burzliwe lata rozbiorów, konfederacji barskiej i wojen napoleońskich. Bohater, który brał udział w większości z tych wydarzeń opisuje je z perspektywy czasu. Oprócz wydarzeń historycznych wiele miejsca zajmują też wydarzenia lokalne, takie jak sejmiki, spory, zajazdy, jakie zajmowały szlachecką społeczność w Galicji. Teraz z perspektywy czasu z sentymentem wspomina czasy przed rozbiorami jako szczęśliwe, kiedy panował sarmacki styl życia, a główną rolę odgrywała warstwa szlachecka, odznaczająca się umiłowaniem tradycji i troską o jej przechowanie, przywiązaniem do zasad religijnych i etosu rycerskiego oraz żarliwie patriotycznym duchem. Marcin Nieczuja boleje nad tragedią ojczyzny, swojego rodu oraz warstwy szlacheckiej. Cały cykl napisany w formie gawędy szlacheckiej. Poszczególne utwory posiadają jednak dodatkowo cechy romansu przygodowego, powieści historycznej, a nawet powieści gotyckiej. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Ostatni_z_Nieczujów)
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-312-4 |
Rozmiar pliku: | 620 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nierzadko się zdarzało za moich czasów, że niektóre ziemie dawnej Polski, osobliwie sąsiadujące, w ustawicznych pomiędzy sobą bywały kłótniach i zatargach: - i tak Mazurowie wiecznie coś przyganiali Rusinom - Rusini na Mazurów satyryczne komponowali piosnki - Wielkopolanie zawsze mieli co do zarzucenia Małopolanom, i przeciwnie - Sanoczanie zaś z dawien dawna z przekąsem wspominali o Przemyślanach. Raz zarzucali im że do kufla nie tędzy, drugi raz, że się boją żelaza, inny raz znowu, że cale są do niczego, a już nieszczęśliwy był ten Przemyślanin, który się pomiędzy nami pokazał. A zdarzało się to dość często, bo już to od wieków w naszej ziemi gładkie panny się rodzą i wielka bywa ich liczba, a pomiędzy niemi nie mało takich, na które znakomite spływają fortuny; a znów od wieków Przemyślanie lubią uganiać za gładkiem liczkiem i wianem. Więc miewaliśmy też ich często u nas w gościnie - bywało iż po kilku zjeżdża ich na raz, a wszyscy za pannami i posażkami. Oczywistą jest rzeczą, żeśmy im nie bardzo bywali radzi, a to o tyle mniej, ile, że każdy z nich gładszy i układniejszy od naszych, łatwo, nawet już zaręczone, obałamucał panny; więc nie mogąc im sprostać w układności i światowości, braliśmy ich na różne sztuki, a byle tylko się który puścił czy na szablę, czy na rękę, czy na kielichy, to już między nami zwykle przepadał z kretesem. Bo to u nas co chłop, to duży, ręka jak z drzewa i prawie przyrośnięta do szabli, a żeśmy wody prawie tylko używali do mycia a do kąpieli, więc i przy kielichu twardośmy się trzymali. Przemyślanie nam sprostać nie mogli i legali przed nami pokotem, z której to przyczyny przychodziło nieraz do takich pomiędzy nami zatargów, żeśmy się kupą swarzyli ze sobą - oni po jednej, my zaś po drugiej stronie; a kiedy się potem zdarzyło, że jaki Przemyślak u nas, albo nasz na ich ziemię się pojawił, to stąd wynikały często bardzo smutne, częściej zaś tylko zabawne zdarzenia. Z których jedno opowiem.
O pannę Błońskę, Chorążankę Sanocką, a z matki Lewickiej, kasztelanki inflandzkiej urodzoną, i dziedziczkę Bereski, starał się młody Żurowski z Rączany. Rodzice byli mu bardzo radzi i my też wszyscy byliśmy za tym, bo to był chłop dobry, tęgi do korda, nieporównany do kufla, a do tego nasz Sanoczanin. Ale panna jakoś nosem kręciła i odwlekała ze zrękowinami, bo to już zaczęło było trochę w modę wchodzić natenczas, że się córek o ich wolę pytano. Bardzo się tem frasował Żurowski, bo mu szło i o fortunę, która była niczego i o samąż pannę którą bardzo miłował - a tu wciąż jak z kamienia. Aż jakoś pod jesień, nie pamiętam już z jakiej okazyi, nadnosi licho do Bereski Przemyślanina Niezabitowskiego (Starościcem Janowskim go mianowano), który jak gdyby nic nigdy niebyło, wali w konkur do Chorążanki, jakby Tatar w Podole. Niezabitowski, chłop gładki i pomiędzy ludźmi otarty, a do tego fortuny dostatniej, przyjechał huczno, buńczuczno i dworno, i podobał się pannie od razu. Rodzice nawet, ile, że jeszcze Żurowskiemu niebyli dali całego słowa, także jakoś nowemu gachowi nieokazywali niechęci - może im się to lepsza partya zdawała i ród znakomitszy, a może niechcąc preopinować przeznaczenia, chcieli się całkiem zdać na wolę Bożą i instynkt córki.
Właśnie onego czasu, kiedy Niezabitowski po raz pierwszy, ba! i ostatni zajechał do Bereszczańskiego dworu, zjechało się nas także kilkunastu do Chorążego; jakto u niego zwyczajnie stół pełen gości, w stajniach dyle aż trzeszczą pod końmi, ale pod gościnnemi, a w izbie czeladniej aż napchano sługusów, ale sąsiedzkich. Był bo też człowiek, który już się na to urodził, aby był zjedzonym od szlachty z samej miłości - bo nie darmo to mówią u nas: Tak cię kocham, żebym cię zjadł. U nas zawsze tak było, że kogo szlachta pokocha, to go zje pewnie - nie jego, ale jego fortunę. Był też wtedy i pan Żurowski i widząc co się dzieje, kiedyśmy byli sami, rzecze:
- Ou! źle paneńku! wyruguje mnie Przemyślanin z kretesem. Potrzeba go będzie wziąść na kord i napowrót za San przerzucić, bo inaczej dziewkę weźmie z przed nosa.
- Wziąść go pierwej na kufle! i to dobra broń na Pzemyślaka; - odezwie się na to pan Deręgowski, Stolnik Ostrzeszowski a Ustrzyk - dolnych dzierżawca, który wzrostem był tak wysoki, że kiedy z równym sobie wzrostem panem Edmundem Chojnackim, Stolnikowiczem Rawskim, wzięli się za ręce, to pomiędzy nich fura siana przyjechać mogła. Oba byli junacy i amatorowie bitwy choćby i jakiejkolwiek, i pamiętano ich dobrze w czasie różnych wojen, bo mieli rękę ciężką i krew gorącą obadwa; osobliwie Deręgowski, bo ten kiedy mu brakło nieprzyjaciół, to i ze swemi się bijał, albo i na Węgry jeździł, dla samej bitwy tylko - to też i marnie zginął.
- Masz racyę - odpowiedział Żurowski - weźmiem go dzisiaj na kufle.
Na to nadchodzi sam pan Chorąży, ojciec panny, o którą chodziło, i niepodobawszy sobie jak widać Niezabitowskiego, w głos rzecze:
- A cóż to panowie bracia; to tutaj siedzicie, a wilki w owczarni? Czerwony Rusin bierze wam fortecę z przed nosa i pierwszego dnia zaraz taranami mur tłucze, a wy nic na to?
Skłonił się Żurowski Chorążemu do kolan za tak oczewisty sentyment dla siebie i mówi:
- Trudnoż nam pójść z nim w czuby w tak szacownym nam domu i w obecności osób, których zachowanie nam droższe, niż cała ziemia Przemyska. Więc zabić go, niezabiję, bo raz, że jako gość jest pod tutelą waszmości dobrodzieja, a powtóre, że już z urodzenia Niezabitowski; ale jeżeli go przy łasce gospodarskiej i pana Deręgowskiego pomocy nieutopię w Węgrzynie, tak, że obaczywszy się, całe serce czerwono - ruskie wyrzuci, tom chyba nie syn mojego ojca i nie Sanoczanin.
- Popróbujcie się, popróbujcie, to niezaszkodzi - odpowiedział Chorąży i odszedł do innych pokojów. A Niezabitowski tymczasem koło panny jak przybił; wąs pokręca, czuprynę gładzi, w tył wyloty zarzuca, a ustami coś szepce, że aż się panna rozpływa. My zaś gotujemy się do batalii; aż już i wieczór zapadł i noc nadeszła.
Dwór w Beresce, ten sam podobno co dzisiaj, tak jest dyspartowany, że po lewej stronie jest ogromna sala z chórkiem dla muzykantów, dalej jegomości pokoje; po drugiej zaś stronie sieni apartamenta jejmości i fraucimeru. Więc zasiadłszy w sali do pijatyki, niemieliśmy powodu ust sobie zawiązywać, bo mogliśmy tę połowę dworu i do góry podwaliną wywrócić, to na tamtej niktby się ani domyślał. Więc zasiedliśmy koło stołu i rozmawiając to o tym, to o owem, jak to zwyczajnie sąsiedzi, krzykamy po trocha zapijamy nasze frasunki, a Niezabitowski, jako to światowy kawaler, któregoby ani batogiem nieodsmagał od ładnej podwiki, jeszcze wciąż siedzi na tamtej stronie i szyjąc buty Żurowskiemu, wiercipiętuje.
Nareszcie wchodzi: mina gęsta, wąs wymuskany, oczy mu błyszczą jak kotowi z północy, widać kontent ze swoich około panny sukcesów, a Zurowskiego aż djabli biorą z zazdrości, więc szeptnie Deręgowskiemu:
- Podobno panie bracie, niema się z nim co brać na broń mokrą, może - by lepiej iść zaraz na suchą?
- Cicho Wasze, - odpowie Deręgowski - cóż szkodzi spróbować? wszak nam nieucieknie do jutra. Szkoda gratki, wino dobre u Chorążego. -
W tem Niezabitowski:
- A to panowie już przy szklenicy, mnie nie przywoławszy? Może już nawet jako sero venienti ledwie się ogryzki dostaną?
- Nie bój się waszmość - rzeknie Żurowski - nie dają w Sanockiem gościom ogryzków. Czekając na waszmości, samiśmy od ogryzków zaczęli.
Więc po szklenicy ten do tego, tamten do owego, przytem gawęda i huczek po troszku, jak to zwyczajnie przy winie. I jużeśmy mieli każdy może po garncu we łbie, kiedy pan Chorąży w dłoń klasnął, drzwi się rozparły na ścieżaj a hajducy wnieśli całą beczkę wina metalową, stojącą na kobylicach i postawili na środku sali. W jednem dnie był srebrny czopek z pozłocistym kurkiem, za którego pokręceniem wino wytryskało jak strumień.
- He, he! rzecze Niezabitowski - tu widzę w Sanockiem wino rośnie jakby na Węgrzech.