- W empik go
Ostatni z Nieczujów. Junacy. Tom 2 - ebook
Ostatni z Nieczujów. Junacy. Tom 2 - ebook
Ostatni z Nieczujów – cykl historycznych powieści i opowiadań autorstwa Zygmunta Kaczkowskiego, których akcja toczy się na przełomie XVIII i XIX wieku. Cykl był publikowany w latach 1851-1858. Głównym bohaterem jest pan Marcin Nieczuja, ostatni z rodu Nieczujów. Akcja większości utworów cyklu toczy się w środowisku szlachty galicyjskiej, na ziemi sanockiej. Ich lektura pogłębia wiedzę o obyczajowości tamtejszej szlachty pod koniec XVIII wieku. Głównym bohaterem utworów oraz narratorem większości z nich jest szlachcic Marcin Nieczuja, nazywający siebie ostatnim ze "starożytnego" rodu Nieczujów. Ów sędziwy już człowiek wspomina czasy swojej młodości, która przypadła na burzliwe lata rozbiorów, konfederacji barskiej i wojen napoleońskich. Bohater, który brał udział w większości z tych wydarzeń opisuje je z perspektywy czasu. Oprócz wydarzeń historycznych wiele miejsca zajmują też wydarzenia lokalne, takie jak sejmiki, spory, zajazdy, jakie zajmowały szlachecką społeczność w Galicji. Teraz z perspektywy czasu z sentymentem wspomina czasy przed rozbiorami jako szczęśliwe, kiedy panował sarmacki styl życia, a główną rolę odgrywała warstwa szlachecka, odznaczająca się umiłowaniem tradycji i troską o jej przechowanie, przywiązaniem do zasad religijnych i etosu rycerskiego oraz żarliwie patriotycznym duchem. Marcin Nieczuja boleje nad tragedią ojczyzny, swojego rodu oraz warstwy szlacheckiej. Cały cykl napisany w formie gawędy szlacheckiej. Poszczególne utwory posiadają jednak dodatkowo cechy romansu przygodowego, powieści historycznej, a nawet powieści gotyckiej. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Ostatni_z_Nieczujów)
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-313-1 |
Rozmiar pliku: | 610 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy okiem rzucę po społeczeństwie zamieszkującem tę ziemię, i kiedy pojedyńczo przejdę sąsiadów mych charaktery: to z boleścią serca dla mnie, a na pociechę może ludziom nowatorskie opinie lubiącym, przekonuję się jawnie, źe z tych usposobień, które dawniej uchodziły za dobre, a nawet niemało do narodowej przyczyniały się sławy, wiele już całkiem wymazanemi zostały z życia. Jest - li przyczyną tego cywilizacya, rozprzestrzeniająca wpływy swoje aż po wschodni kres Europy, czy rozum biorący dzisiaj berło nad wszystkiem, czy zupełny upadek dawnych zwyczajów i owej fantazyi, która stanowiła główny typ charakteru moich współczesnych, pozostawiam to do rozsądzenia filozofom i moralistom; jednak chociażby oni i nieodmiennie kwestyę tę rozstrzygnęli, tego, co wyrugowanem zostało z życia, pewnie już nie powrócą.
W takich konjunkturach historyi ze spodziewaną przyszłością, zdaje mi się, że nie źleby było, gdyby każdy starzec, sięgający pamięcią swoją w owe czasy niepowrotnie już przeminione, niezamykał swojego umysłu przed tegoczesną młodzieżą; bo aczkolwiek jej drogi różne są od niegdy dróg naszych, i chociaż opinije któremi oni dążą do swojego zbawienia, cale nie odpowiadają uczuciom napełniającym niegdy serca moich współczesnych: jednak wątpię, ażeby mogły gdzie serca tak już popsute być, ażeby pogardzały wspomnieniami z swoich ojców żywota; mniemam nawet, źe w owych uczynkach nie jedna strona taka jest, która naśladowca dziś, jeszczeby wielkie pozyskała oklaski. Takie uczyniwszy preludium, przystępuję do rzeczy.
Za panowania Sasów Rzeczpospolita przeżyła lat kilkadziesiąt w wielkim spokoju, - leniwstwo i piecuchowstwo opanowało kraj cały, więc Szlachta Sanocka z dawien dawna waleczna i bijąca się po wszystkich wojnach, rada nie rada także musiała przykucnąć u domowego komina, lubo w rzeczy długoletni pokój nigdy narodowej doli nie wadzi. W całej Rzeczypospolitej bowiem, wedle ostatniej konstytucyi stać miało tylko osiemnaście tysięcy wojska, to jest dwanaście w Koronie a sześć w Litwie, ale, ile że to wojsko nie mogło mieć nigdzie praktyki, chyba przy asystencyach Hetmanom, Trybunalskim Marszałkom i wojskowym komissyom, albo w nienader częstych wyprawach na hajdamaków na Ukrainę i różne bandy Cyganów i zbójców, - tedy komplet jego w Koronie ledwie kiedy dochodził sześciu, a w Litwie ani dwóch tysięcy. Do tego jeszcze służba w tem wojsku nie dla każdego była przystępną, i na towarzysza chorągwi czy to hussarskiej, czy pancernej polskiego autoramentu, potrzeba było mieć konia swojego, cały swój moderunek, i fundusz na utrzymanie siebie i pocztowego, bo gaża, którą i tak jeszcze obywatelowi pobierać nie wypadało, nigdy na to wystarczyć nie mogła; - nie tak łatwo zresztą tam było o miejsce, a podczas gdy na pocztowego żaden szlachcic by nie szedł, to w autoramencie cudzoziemskim służyli tylko ci, którzy już żadnego posiedzenia mieć nie mogli na gruncie, bo nie miłe było kolegowanie z najemnymi Węgrami, Czechami i Niemcami. Młodzież więc po największej częśći siedziała w domu i włócząc się po jarmarkach, odpustach i stypach, bawiła się jako mogła, a których krew nie mogła cierpieć spokoju, ci junakowali pomiędzy sobą i przesadzali jedni drugich w trudnych wojennych lub fizycznej siły dotyczących się sztukach rycerskich.
Największym junakiem w ostatnich latach panowania Augusta III, był w Ziemi Sanockiej pan Edmund Chojnacki, syn pana Macieja Chojnackiego, Stolnika niegdy Rawskiego a później pisarza Grodzkiego Sanockiego, który wielkim był przyjacielem JW. Wojewody Wołyńskiego i trzymał od niego wieś Zagórz dźierżawą a dziedziczną miał Strwiążyk, pomiędzy Chwaniowskiemi górami leżący. Pan Edmund za młodu oddany był do szkół Jezuickich do Lwowa, zkąd po kilku latach ojciec jego, wielki rygorysta i sęsat, przeniósł był do Warszawy i wiele łożył na niego, bo dojrzawszy w nim nie mało talentów, chciał go koniecznie na wielkiego wykierować człowieka; więc trochę pieniędzmi jezuitom a resztę synkowi batogiem naganiał, aby nieodmiennie dojść do założonej mety. Ale krew jego gorąca już się zaraz w szkołach objawiła, bo kiedy to Pijarscy studenci z Jezuickimi ustawiczne bitwy staczali, on w jednej takiej, wydanej na zamarzniętej Wiśle, widząc że tamtya partya przemaga, dobył szabelki, jednego Pijarskiego audytora srodze dokazującego skaleczywszy, w przyrębkę wtrącił, a sam rzuciwszy się z gołą klingą na pacholęta, tylko grudkami śniegu uzbrojone, całą akademiję rospędził. Sprocessowano go o to i byłby niezawodnie dostał haniebną z Akademii exkluzyę, gdyby sympatya niektórych panów, tym walecznym czynem zyskana, nie była mu wyjednała protekcyi. O czem dowiedziawszy się ojciec, lubo w duszy cieszył się taką syna fantazyą, jednak skarał go srodze, a po ukończonych szkołach, za protekcyą JW. Wojewody Wołyńskiego, Ossolińskiego, na dwór Królewski wśrubował; tusząc sobie, że z wiekiem ferwor zmitygować się musi i tylko w takiej mierze pozostanie, że go na wielkiego żołnierza i obywatela wyforytuje.
Jednak inaczej się stało; już bowiem po półrocznej służbie przy dworze, pan Edmund przyszedł do zwady z daleko starszym rangą od siebie dworzaninem Królewskim, i tak go w pojedynku zasiekał, że tamten umarł do trzeciej doby. Z wielką tedy niechęcią i umartwieniem dla ojca, musiał powrócić do Zagórza i oddać się gospodarstwu. Orząc niby - to i siejąc, a w rzeczy wyglądając tylko, rychło się jaka wojna albo choć okazya do bitwy pokaże i przewodząc tu i ówdzie przy małych burdach powiatowych, zajazdach i pojedynkach, nabył wielkiego poważania u szlachty i nie bez przyczyny. Był on bowiem nader kształtnej budowy, a wzrostem najsłuszniejszych o głowę przenosił; siłę miał taką, że rwał postronki jak nitki, konie wywracał, a raz o zakład całą chałupę chłopską sam jeden rozebrał od południa do zachodu słońca. Bronią każdego gatunku umiał tak robić jak nikt w całej ziemi, a do tego jeszcze, będąc w Warszawie, od Niemców fechtmistrzów takich się ponauczał sztucznych handgryffów, że kiedy wziął karabin lub dzidę do ręki, to na niego patrzano jakby na cuda. Nakoniec posiadał i to, co go dystyngwowało od innych, to jest polerowność światową, przeróżne wiadomości i umiejętność obcych języków. Powróciwszy w ziemię Sanocką i robiąc różne znajomości, bo chociaż był z pnia Sanoczaninem, jednak młodość całą strawiwszy w Warszawie, przyjechał do ojczyzny jak obcy, poznał się był także z panem Deręgowskim, Stolnikiem Ostrzeszowskim, a Ustrzyk - dólnych dzierżawcą, starym wygą i także wielkim junakiem, ale takim zwadą, że tak jak inni za handlem, za faciendami lub zabawą, on za samą. bitwą jeżdżał w dalekie strony, a nawet aż do Węgier i na Ukrainę. Ale poznanie ich było dziwne. Raz z jarmarku z Bukowska wraca Deręgowski na koniu, a przyjechawszy ku Zagórzowi, że mu ta droga bliższa była, wali prosto przez łąkę. Pan Stolnikowicz będący właśnie u robotników w polu i widząc że któś tratuje po łące, zbliża się i woła z daleka:
- Hej! a kędy to waszmość jedziesz!
- Kędy mi bliżej, - rzecze Deręgowski.
- Ba! bliżej, ale to trawa, mosanie, niewolno.
- Niewolno? proszę! jeszcze mnie nikt nie rozkazywał.
- Ale ja ci rozkażę, - krzyknie Chojnacki, i jak go porwie za kołnierz, tak go jednym zamachem ściągnął z konia na ziemię, chociaż Deręgowski był także chłop duży i tylko jeden równał się wzrostem Stolnikowiczowi. - Wstając Deręgowski ze ziemi, popatrzył się zwolna na pana Edmunda i rzecze:
- A gdzie ty się tu wziął taki w Sanockiem, chyba cię ziemia dopiero wyrzuciła, żem cię nie znał dotychczas?
- Gdziem się wziął, to wziął, - odpowie Stolnikowicz, - a po łąkach nie jedź, bo jak mnie ziemia wyrzuciła, tak ciebie pochłonie.
- A no! - powiada Deręgowski pomału - możebyś mnie i zjadł. - Na to pan Edmund:
Jadał ja już nie takich i nie sroź się bardzo, bo u mnie gęba wielka.
- Toć i u mnie nie mała, ale u mnie i ręka ciężka.
- Co ty mnie z twoją ręką! - zawołał pan Edmund, - ruszaj z łąki, bo cię wraz z twoim pachołkiem rzucę na drogę!
Deręgowski, zaufany w swoją siłę i nieczując żadnej trwogi, wciąż pomału spogląda, a potem rzecze:
- Waszmość widzę ufasz swej sile, ale ja także; ja zjadę z łąki, ale zrób mi waszmość ten honor i popróbuj się ze mną, bom ciekawy żali będzie choć jeden w Sanockiem, któregobym ja nie przemógł.
- Hm! - rzecze Stolnikowicz zmiękczony - dobrze! ale pierwej powiedz, kto jesteś; bo mi coś patrzysz na jakiegoś kramarza, a ja się ze szewcami nie bijam.
- Jestem Deręgowski, Stolnik Ostrzeszowski.
- A ja Chojnacki, Stolnikowicz Rawski.
- Syn pana Macieja?
- A syn.
- No to ja już znam waszmości, - alem się tego w tobie nie spodziewał. Więc spróbujmy się.
Więc pachołkowi kazali znijść z łąki i Deręgowski zrzucił kontusz ze siebie, a przypatrując się Chojnackiemu i jego budowie, ażeby wiedzieć, kędy go zażyć najlepiej, i widząc że ten ma na sobie kubraczek z białego sukna, rzecze do niego:
- Tylko proszę, zdejm Waszmość ten czysty kubraczek ze siebie, bo szkoda aby się w trawie potarzał.