Ostatnia brygada - ebook
Ostatnia brygada - ebook
Po długiej nieobecności powraca do kraju przemysłowiec Andrzej Dowmunt. W Afryce, gdzie przebywał, dorobił się olbrzymiej fortuny. Zdobyty kapitał inwestuje w rodzime przedsiębiorstwa. Szybko się orientuje, że zaczynają go otaczać oszuści i bezwzględni karierowicze. Przede wszystkim członkowie „ostatniej brygady” – osoby dorabiające sobie rzekomą legionową przeszłość, aby znaleźć się w obozie władzy. Na dodatek Dowmunt wikła się w skomplikowane relacje uczuciowe i erotyczne z żoną prezesa Banku Głównego. Wkrótce wychodzi na jaw, że jest ona szpiegiem obcego mocarstwa... Czy mimo osobistych problemów odniesie sukces w walce z bezwzględną konkurencją? Czy znajdzie szczęście u boku kobiety, która darzy go szczerym i bezinteresownym uczuciem? „ Ostatnia brygada ” to mroczny obraz elit politycznych i gospodarczych pierwszych lat II Rzeczypospolitej.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-056-9 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część pierwsza
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Część druga
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Część trzecia
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Część czwarta
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIIIRozdział I
Ostatnie łomoty kół na zwrotnicach, ostatnie światełka sygnałowe granicznej stacji i ekspres zanurzył się w czarnej, wilgotnej nocy.
W miękkich bombonierkach przedziałów wysiłek jego pędu łagodniał od stłumionego pogwaru kół, niezmordowanie powtarzających swoje hasło:
Paryż–Warszawa, Paryż–Warszawa...
Pani Lena oderwała wzrok od czarnej tafli szyby przecinanej smugami iskier i spojrzała na zegarek.
– Dwadzieścia minut – szepnęła. – Czas.
Odrzuciła pled, szybkim ruchem nałożyła pantofelki i po chwili stała półpochylona nad neseserem.
Książka, ilustracje, przybory toaletowe i... oto są! Małe paczki w białych kopertach. Na każdej kilka liter i kilka cyfr.
Przeliczyła. Jedenaście. Teraz wyjęła z torebki mały karnecik i na każdej kopercie dopisała jeszcze po jednej liczbie. Zamknęła neseser, paczki wsunęła pod kołdrę i stanęła przed lustrem.
Spod burzy czarnych włosów i rozpiętych łuków brwi patrzyły wielkie, nieco skośne, zielone oczy. Małe, kształtne, może zbyt wąskie usta rozchyliły się teraz w uśmiechu dla inspekcji dwóch szeregów małych, ostrych zębów.
Gdy tak stała wyprężona, w piżamie uwydatniającej sprężystość jej smukłych kształtów i starannie nakładała tłusty karmin na wargi, pociąg zaczął zwalniać biegu.
Tak. To tu, zaraz będzie most.
Hamulce jęczały. Uderzenia o spoidła szyn były coraz rzadsze. Później głuchy odgłos żelaznego rusztowania mostu, przeciągły gwizd i tempo znów wzrasta, czarną taflę szyby znowu przecinają ogniste struny iskier.
Usiadła w kącie i czekała.
Chwila, druga... I oto z wolna rozsuwają się drzwi.
Wysoki, barczysty mężczyzna. Badawczy wzrok zza czarnych rogowych okularów i przyciszony baryton:
– Przepraszam, omyliłem się. Pani daruje?
– Nie daruję, co najmniej przez tydzień.
Uśmiechnął się i szybko wsunął się do przedziału, zamykając drzwi na zatrzask i łańcuch.
Usiadł obok niej i wziął jej rękę.
– Nie wiedziałem, że Prol aż tak piękne hoduje kwiaty.
Wybuchnęła cichym śmiechem.
– Jak to? Nie widział pan nigdy moich fotografii w pismach?
– Może, ale nie zwracałem na nie uwagi. Nie wiedziałem przecież, że pani jest nasza.
– A zna pan moje nazwisko?
– Nie, tylko rysopis i numer.
– Na imię mi Lena, a panu Władysław?
– Tak. Więc pani wie?...
– Trochę...
Skinął głową i spojrzał na zegarek.
– Ale śpieszmy, za pięć minut stacja.
Uchyliła kołdrę i wskazała na paczki:
– Bierz pan.
Koperty szybko znikały w kieszeniach. Pociąg zaczął zwalniać.
Ucałował jej rękę i otworzył drzwi. Zatrzymał się na chwilę.
– A... my?... Nie zobaczymy się już więcej?...
– Za tydzień wezwą pana do Warszawy.
Pokazał mocne, żółte zęby w uśmiechu i raptownie się odwrócił. Korytarzem przechodził jakiś mężczyzna. Lena nie zdążyła nawet przyjrzeć się mu, gdy Władysław drzwi zatrzasnął.
Doleciał ją jeszcze szmer zamykanych drzwi sąsiedniego przedziału i w oknie zalśniły latarnie stacji.
Pani Lena spała świetnie. Po raz pierwszy bodaj od wyjazdu z Monte. Tydzień paryski z dniami rozbieganymi po tysiącu sklepów i z nocami spienionymi w szampanie zmęczył ją i nawet, o dziwo, z sympatią myślała teraz o Warszawie, o mężu, o znajomych. Świeża, wypoczęta poszła na śniadanie.
W wagonie restauracyjnym przy jej stoliku siedział już ten pan, którego zauważyła na dworcu Północnym w Paryżu. Wyglądałby na Hiszpana czy Włocha, gdyby nie gładkie blond włosy, zaczesane do góry. Cerę miał spaloną na brąz.
Pomyślała, że jest przystojny i że takie usta świadczą nieomylnie o zmysłowości. Ubrany wzorowo, je przyzwoicie.
Pewno jakiś hiszpański dyplomata – zakończyła swe obserwacje konkluzją. – Na pewno w Warszawie go poznam.
Los jednak zrządził inaczej.
Sięgając po masło, przewróciła dzbanek z mlekiem.
– Och, pardon, monsieur! – zawołała, ze współczuciem patrząc, jak jej sąsiad ratuje się przed białą powodzią improwizowaną tamą z serwetki.
On jednak rzekł z uśmiechem:
– O, taki drobiazg, proszę pani.
– Pan jest Polakiem? – zapytała. I z tak szczerym zdumieniem spojrzała mu w oczy, że wybuchnął śmiechem.
– Panią wprowadził w błąd kolor mojej skóry. Wzięła mnie pani za Araba?
– Nie. Za Hiszpana lub Włocha. Ale tym niemniej bardzo pana przepraszam za moją niezręczność.
– Ach, drobiazg...
– Zniszczyłam panu ubranie.
– Głupstwo – jeden rękaw.
– Pan musi być zły. Takie ładne ubranie – ale pan jest gentlemanem, dlatego...
– Proszę pani. Anglicy twierdzą, że prawdziwy gentleman zaczyna się od mężczyzny, który – gdy mu kobieta parasolem wykole oko – uspokaja ją, mówiąc:
– Nic nie szkodzi, madame, mam jeszcze drugie.
– Wie pan!
– Ja, niestety, mogę tu jedynie powiedzieć, że przecież mam drugi rękaw.
Zaśmiała się.
– Będzie pan jednak musiał zmienić ubranie.
– Nie będę mógł tego zrobić, gdyż przy rewizji celnej tak mi wygnieciono wszystkie rzeczy, że niepodobna ich włożyć. Pewno i pani wspomina granicę niezbyt mile?
– Na szczęście nie. Ja, widzi pan, jeżdżę bardzo często i za paszportem dyplomatycznym. Poza tym mój mąż zajmuje bardzo wybitne stanowisko... rozumie pan.
– Ach tak? Więc to uwalnia od rewizji celnej?
– No nie, ale im jakoś nie wypada rewidować na przykład żonę ministra.
– Aa... więc pani małżonek jest ministrem?
– Nie. Mój mąż jest prezesem Banku Głównego.
– Wobec tego, że teraz znam pani nazwisko, pani pozwoli, że się przedstawię. Dowmunt, Andrzej Dowmunt.
Podała mu rękę.
– A dlaczego pan do mnie odezwał się po polsku? Przecież chyba nie mam słowiańskiego typu?
– Istotnie, pani ma urodę wschodnią, ale wczoraj wieczorem, przechodząc obok pani przedziału, słyszałem, jak pani po polsku żegnała się z jakimś panem, obiecując mu, że będzie za tydzień wezwany do Warszawy. Stąd moja domyślność.
Lena zmieszała się nieco i wyjaśniła, że był to pewien przemysłowiec śląski, który zabiega o pożyczkę w Banku Głównym. Popsuło jej to jednak humor i już chciała wstać, gdy Dowmunt żartobliwie dorzucił, że jest bardzo dyskretny w sprawach handlowych. Na tym ostatnim słowie położył szczególny nacisk, co natychmiast zorientowało Lenę, że podejrzenia jej towarzysza idą w zupełnie niegroźnym kierunku.
Zapytała więc z dawną swobodą:
– Na miły Bóg, gdzie się pan tak piekielnie opalił? Na jakiej plaży słońce jest tak nielitościwe?
– Na najmodniejszej plaży Atlantydy.
– Nie rozumiem.
– Według najnowszych plotek, w czasach bardzo dawnych, za króla Ćwieczka, a może jeszcze wcześniej, istniał kontynent zwany Atlantydą.
– Wiem, wiem! Był nawet taki film, w którym królowa Atlantydy miała coś w rodzaju męskiego haremu.
– Tak? Możliwe. Otóż według tychże badań najmilszym miejscem wypoczynku Atlantydy była dzisiejsza Sahara.
– Sahara? A cóż pan tam robił?
– Niestety nie byłem w męskim haremie królowej. Handlowałem, plantowałem, fabrykowałem.
– Więc pan mieszka w Afryce?
Zaczął opowiadać. Służba już dawno sprzątnęła nakrycia, pociąg wciąż mijał nowe stacje. Lena z wielkim zaciekawieniem słuchała jego opowieści. Jej zielone oczy, utkwione w wargi Andrzeja, połyskiwały płomykami.
Dowmunt mieszkał w Afryce, ale już nie mieszka. Był tam okrągłe lat dziesięć... O, Polskę zna dobrze, chociaż urodził się na dalekich kresach, które dziś są w ręku Rosji. Ba, sam walczył o nie. Był ułanem, lecz na wiele się nie przydał, gdyż już w miesiąc po wyruszeniu na front został ranny i kontuzjowany.
Lekarze niemal sparaliżowanego wysłali na Południe. Jak najdalej na Południe. Kair, Algier, Biskra, Tunis, Chartum, Kongo...
Najpierw kuracja, nasycanie ciała płynnym ultrafioletem słońca, później rekonwalescencja, wreszcie szara płachta „Tempsa” z szczegółami Traktatu Ryskiego... Granice odcięły jego majątek. Jeszcze przez parę miesięcy nadchodziły z Warszawy pieniądze (coraz mniej), w końcu przyszła depesza... To była ostatnia depesza.
Andrzej przygryzł wargi i wpatrzył się w okno. Lena milczała. Za szerokimi taflami szyb przesuwała się namiękła wiosną ziemia. Tłuste połcie odwalonych skib pęczniały w ciepłej, wilgotnej mgle, na zrudziałych łąkach chlupotała woda. Ziemia przygotowywała się do porodu.
– I nie chciał pan wrócić do kraju? – przerwała ciszę Lena.
– Nie mogłem. Pierwej nie mogłem, a później... Później dowiedziałem się, że tam bezrobocie, że ciężko o kawałek chleba, że na próżno rząd zabiega o pożyczki. Zresztą od owej depeszy – nie miałem w kraju nikogo. A przywieźć do Polski jeszcze jedną pustą kieszeń?...
A w Afryce szczęście mu sprzyjało. Szperając w starych ruinach rzymskich i fenickich znalazł jakąś wazę i jakiegoś nieboszczyka sprzed dwóch tysięcy lat, i to z całym „umeblowaniem”. Stąd drobny kapitalik.
Następnie małe transakcje: daktyle, kawa, mąka. Powstanie Riffenów i dostawy dla armii hiszpańskiej. Słowem szło.
Podróże, umowy, filie... Bóg jeden wie, ile kropel potu wsiąkło w piasek pustyni, ile razy – niewdzięczny – klął spieczonym językiem słońce i samum, i febrę rozprażonej dżungli, i obłe grzbiety wielbłądzie, i kolorowych dzikusów, i cały Czarny Ląd, który go tak hojnie darzył.
– A teraz?
– Zmogła mnie nostalgia. No i teraz nie wracam z pustą kieszenią. Większość interesów zlikwidowałem. Teraz osiądę w kraju i rozejrzę się.
– Zapewne za towarzyszką życia?
– Może. Lecz przede wszystkim praca. Dużo pracy. Robić, tworzyć, harować, organizować, fabrykować, handlować!
– Człowieku! Wygląda pan na lat trzydzieści pięć, a nie wspomniał pan wcale o zamiarach poszukiwania rozrywek w przerwach między jednym interesem a drugim.
Żywo zaprzeczył. Przecie nie jest trapistą, ale nawet nie będzie miał z kim. Wszak dziesięć lat nie był w kraju i nie miał z nim żadnego kontaktu.
Rozmowa przeszła na życie towarzyskie Warszawy. Pani Lena opowiadała dużo drobiazgów i szczególików, które dla Andrzeja stanowiły prawdziwą egzotykę.
Wracając do swego przedziału była już zdecydowana na zawarcie bliższej znajomości. Podobał się jej nie tylko swą śmiałą urodą, nie tylko urokiem egzotycznej kariery i oryginalnym, a ujmującym sposobem bycia. Instynktownie czuła do niego pociąg, znajdowała specyficzną, trudną do określenia przyjemność w odczuwaniu emanacji jego siły.
Toteż pożegnała go wyrażeniem nadziei, że ją odwiedzi, a gdy ekspres sapiąc wparł się w stłoczoną na warszawskim peronie ciżbę, powtórzyła zaproszenie dodając, że przyjmuje w piątki.
Andrzej jadąc do hotelu, myślał o nowym etapie życia, o wielkomiejskim rozwoju Warszawy i o skośnych zielonych oczach.Rozdział II
Wyspany i świeży wyszedł już o dziesiątej rano. Pragnął nałykać się miasta, Polski, swojskości. Słońce złociło wilgotne dachy kamienic, pobłyskiwało w szybach rozpędzonych aut, migotało w bryzgach wody wyciskanej z asfaltu przelotnym naciskiem pneumatyków.
U zbiegu ulic, witając się przejmującym śpiewem szyn, wymijały się czerwone tramwaje. I w tupocie nóg przechodniów, i w klaskaniu kopyt na jezdni, i w urwanych na samogłosce okrzykach chłopców sprzedających dzienniki – słyszał, widział, czuł rozpierającą go radość powrotu.
Nie próbował nawet analizować gamy uczuć zlewających się w krzyk, co nie mogąc zerwać się z warg – zapalił się w źrenicach.
Krakowskie, Nowy Świat, Jerozolimskie, Marszałkowska i stary, sękaty Ogród Saski. Usiadł w słońcu na ławce i wyjął notatnik. Były tam adresy. Dawno zapomniane, na wpół zatarte.
Andrzej wiele sobie po tej chwili obiecywał. Może dlatego teraz, gdy nikłość tych adresów, przygnieciona kontrastem niedawnego wybuchu szczęścia, ukazała się w całej swej bezwartościowości, doznał tak ostrego zawodu.
Cóż go obchodzili dalecy krewni Truszkowscy czy ciotka Strumiłłowa? A Bielawscy! Ohyda! Pozwolili jego macce dogorywać, bez grosza, w nędznym hoteliku...
Boże! Jakże mógł zapomnieć!
Zerwał się i biegł do najbliższego auta.
Na Powązki!
W kancelarii cmentarnej długo wertowano spisy.
– Nie. Tutaj takiej nie pochowano.
– Niemożliwe. Pan źle sprawdzał. Maria Dowmuntowa... Przed dziesięciu laty...
Urzędnik poskrobał się w purchawkowaty nos i flegmatycznie oświadczył:
– Ja panu nie stworzę nieboszczyka, jak go nie ma. A może nie katoliczka była?
– Katoliczka.
– To może na Bródnie? Bo tu to tylko zamożniejsi.
Dowmunt pojechał na Pragę. Znowu kancelaria i flegmatyczny urzędnik. „Owszem. Jest pochowana. Kwatera taka a taka. Zresztą chłopiec zaprowadzi”.
Mała, porosła darnią, zapuszczona mogiłka. Czarny krzyż z zardzewiałą blachą, na której kiedyś było napisane, że tu leży jego matka, jego najdroższa na ziemi istota... Mała, siwa staruszka o filigranowych dłoniach...
Andrzej wpił wzrok w zrudziałą darń, chciał w niej zobaczyć refleks, nie – zrozumienie tragedii jej odejścia.
Nie umiał.
Wówczas przestrzeń, a dziś czas złagodziły, zatarły, zmiękczyły cios, zdawałoby się najstraszniejszy.
Zdawał sobie z tego sprawę, lecz czuł do siebie żal i niechęć. Powracał z wolna z rosnącym uczuciem samotności. Skrupulatnie i rzeczowo wyjaśnił urzędnikowi, jak ma być urządzony grób, zamówił pomnik i zapłacił, choć cena wydała mu się wygórowana.
Ciotka Strumiłłowa mieszkała na Miodowej. Była to stara panna zakonserwowana w naftalinie i lawendzie, od których aż dusiło w przeładowanym meblami mieszkanku. Uchodziła za dewotkę, a jej gorliwość religijna znana była szeroko z tego, że spowiadała się jednego dnia u dwóch księży, wychodząc z założenia, że jeden może się mylić. Kompilując obie zadane pokuty, znajdowała ich średnią proporcjonalną i tę sumiennie wykonywała.
Filantropię uważała za grzech śmiertelny, za pomniejszanie liczby kandydatów do Królestwa Niebieskiego, toteż starannie jej unikała, hojnie natomiast darząc potrzebujących bliźnich naukami moralnymi i szturcha licami, jeżeli tamowali jej dostęp do ławki przy wielkim ołtarzu.
Poza tymi objaśnieniami Dowmunt niczego więcej od ciotki Klotyldy nie dowiedział się.
Z początku nie poznała go i wzięła za sekwestratora z Kasy Chorych, z kolei przeraziła się, że Andrzej powrócił do kraju, „gdzie bez pracy nie ma kołaczy”, a ona, stara ciotka, sama nie ma z czego żyć, a jeszcze jej służąca dwa talerze i kryształowy lichtarz zbiła.
Uspokoiła się dopiero, gdy Andrzej zapewnił ją, że ma zamiar kupić majątek, założyć fabrykę, czy w ogóle pomyśleć o ulokowaniu kilku milionów złotych. Wówczas rozpogodziła się i podreptała po konfitury z róży. Zamiast konfitur przyniosła jednak listę składek na budowę ambony w którymś kościele. Andrzej wszakże odmówił, co wywołało dłuższą tyradę na temat rodu Dowmuntów, który niejeden kościół ufundował.
Andrzej miał już dość i naftaliny, i ciotki, i rodu Dowmuntów. Pożegnał się i poszedł na obiad. W restauracji poprawił mu się humor. Śledź, barszcz, gęś z jabłkami – jakie to dobre po francuskiej kuchni, do której przez lat dziesięć nie mógł nabrać przekonania.
Jednocześnie spostrzegł, że jego opalenizna robi furorę. Przyglądano mu się – zwłaszcza kobiety – zawzięcie i dość natarczywie.
Nie siedział długo, bo musiał przebrać się i pojechać do Truszkowskich.
Na Chmielnej dowiedział się od stróża, że nie ma po co iść na czwarte piętro, „bo takie mieszkali, ale już trzy czy cztery roki jak wyprowadzili się na Wolę”. Nawet miał zanotowany adres „bo to dla kumornika musioł wysukać”.
Młynarska, brudna czarna uliczka, odrapana kamienica, strome schodki w drewnianej parterowej oficynie. Wejście przez kuchnię.
Przyjęli go serdecznie. Oboje na przemian zasypywali go tysiącem pytań i podsuwali wszystkie krzesła. Odpowiadał z uśmiechem na co dziesiąte „czy kuzyn?”, „jak kuzyn?...” Później zaczęli mówić o sobie.
– Ciężko, bardzo ciężko. Z początku żyli resztkami, później dostał posadę w banku, ale bank zrobił plajtę. Zosia utrzymywała dom lekcjami angielskiego i francuskiego, ale rozchorowała się, biedactwo, i byliby chyba na żebry poszli, gdyby nie poczciwy Piotruś...
– Jaki Piotruś?
– Ano, Bielawski. Dał mi posadę.
– W swojej fabryce?
– Eee, nie. Mówił, że mu nie wypada i że miejsca nie ma, ale dał mężowi posadę w Magistracie. Bądź co bądź 230 złotych miesięcznie.
Truszkowski zaśmiał się smutno.
– Dawniej za kolacyjkę tyle rubli się płaciło, a dziś, co tu gadać, widzisz kuzyn? Nędza. Na jeden zbytek sobie pozwalam – to na ubranie. – Wstał i obrócił się na pięcie. – Co, dobrze leży?!... Bo, jak to mówią, jak cię widzą, tak cię piszą!
– Nie, kochanie – przerwała pani Truszkowska. – Już niedługo tej nędzy. Dziś w gazecie było, że na Ukrainie bunt. Tylko patrzeć, a przyjdzie kontrrewolucja i stary porządek.
Tu zaczęli wzajemnie przekonywać się i sypać argumentami. Sama komuna, gdyby mogła je usłyszeć i rozważyć – rozsypałaby się w proch.
Niestety, słyszał je tylko Andrzej. Miał gorycz w ustach i nie wiadomo dlaczego zawstydził się swego trzeźwego realizmu wobec tych dwojga nędzarzy. Jął gwałtownie szukać w myśli możności przyjścia im z pomocą.
– Kuzynie – zaczął – ja tu nie tylko z wizytą, ale i w interesie. Przypomina kuzyn pewnie tę czwórkę kasztanów, które jeszcze matka moja od kuzyna kupiła?
– Co? Kasztany! Niczego były szkapiny. Już to truszkowskiej stadniny nie potrzebowałem się wstydzić.
– Otóż – ciągnął Andrzej – wówczas matka nie zapłaciła.
– Eee? Czyżby? Mam wrażenie...
– Na pewno nie zapłaciła. A należało się po tysiąc rubli. Cztery tysiące rubli to znaczy dwa tysiące dolarów.
– Ależ zapłaciła! Zresztą kasztany zginęły i ruble... O czym tu gadać, ot...
Andrzej przerwał:
– Zaraz, kuzynie. Ja z całą pewnością wiem, że nie zapłaciła, a na szczęście jestem dziś w możności dług zwrócić. Czekajcie!... Ja nie znoszę długów, a wam pieniądze przydadzą się.
Byli zalęknieni i zażenowani; protestowali coraz słabiej. Wreszcie Andrzej uściskał ich i wyszedł.
Na stole zostawił mały błękitny czek.
Truszkowski przyglądał mu się tępo.
Pani Zofia ucałowała go w czoło i powiedziała:
– Uspokój się, kochanie. Andrzej pewno lepiej pamięta.
– Może, może. Jest jeszcze młody... – wyszeptał i szloch targnął jego ramionami.
Przecie wiedział.
Pani Zofia stała nad nim nieruchoma, zapatrzona w żółty płomień naftowej lampy, lampa filowała i wylatywał z niej rój czarnych płatków, j osiadając na brudnej serwecie, na siwych głowach, na dobrze skrojonym ubraniu i na niebieskim kwadraciku kłamstwa...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.