- W empik go
Ostatnia godzina - ebook
Ostatnia godzina - ebook
Odległa przyszłość. Ziemia stoi u progu katastrofy kosmicznej. Nad światem wisi widmo kataklizmu solarnego. Słońce przestaje ogrzewać naszą planetę. Wichury, burze śnieżne i lód niosący śmierć. Ostatni ludzie znajdują schronienie w odgrodzonym szklaną kopułą Wiecznym Mieście. Czy jednak mogą czuć się w nim bezpiecznie? Prognozy społeczne przewidują niechybny upadek miasta rządzonego przez bezwzględnego władcę – Wielkiego Mistrza Goiduna.
„Ostatnia godzina" to jedna z najbardziej znanych powieści fantastycznych Tadeusza Konczyńskiego. Zawiera wiele futurologicznych prognoz i wyobrażeń społecznych. Pierwodruk ukazał się na łamach "Kuriera Porannego" w 1912. Kolejne wydania nosiły tytuł „Koniec świata".
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-7689-9 |
Rozmiar pliku: | 737 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Radon oderwał wzrok od teleskopu.
Niezmącona cisza otaczała go dookoła. Słyszał tętno własnego serca.
Wieczność płynęła obok niego i z nim razem niepowstrzymanym pędem. On zaś wsłuchiwał się z zamkniętemi oczami w tajemny szept tej nieogarnionej i nieprzemożonej siły, która biła powoli w jego skroniach krwią, a przez mózg jego przepędzała wichry zrozpaczonych myśli.
Wsłuchiwał się w jej chód ciągły, nieustanny, jak czynił to po tysiąc razy, z bolesnem przekonaniem, że już nic nie może zmienić się ani w losach jego własnych, ani w losach „stu tysięcy“, ani w losach parjasów, ani w losach planety ziemskiego.
Zapadł w ciężką zadumę.
Nie wyczuwał, z jak głębokiem przejęciem Noemi śledziła cienie smutku, błądzące po jego twarzy. Jak zwykle tak i teraz nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.
Była dla niego ciekawą płonką, która miast szukać wrażeń w uciechach zmysłowych, zapełniała pustkę swych lat dziewczęcych nauką i służbą w jego obserwatorjum. Ale wierzył, że wcześniej czy później znudzą ją potworne cyfry obliczeń astronomicznych i że przeniesie nad szkła potężnych teleskopów żywe szkła męskich źrenic.
Przyjął ją do żmudnej pracy, bo dziedzina jego studjów była podówczas w zupełnej pogardzie, sam zaś nie był w stanie utrzymywać ciągłości obserwacji. Noemi, zgłaszając się do niego przed rokiem, umiała więcej, niż nawet mógł żądać od najlepszego ucznia, i tak to upłynęło im już dwanaście miesięcy na wspólnej pracy pełnej bolesnych rozczarowań i danajskich poszukiwań.
Dziewczyna zrozumiała, że wielki astronom przeżywał tragedyę w duszy, z którą jeszcze nigdy nie wynurzył się przed nią. Ona zaś, onieśmielona jego powagą i surowością, wcale nie poważyła się zadawać mu pytań.
Trwała zatem i teraz w milczeniu, smukła i wiotka, opierając głowę o potężne łożysko teleskopu—tylko jej oczy niebieskie o nieskalanej czystej barwie, jak dwa bławaty nachylały się ku niemu z troską i współczuciem.
Żaden szelest nie przerywał ciszy. która przepełniała obserwatorjum.
Kiedy jednak Noemi dostrzegła, że po kamiennej twarzy uczonego spływały łzy, drżąca i pobladła ze wzruszenia uklękła przy nim i usta przycisnęła do jego dłoni.
Astronom spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Noemi — rzekł — ty tutaj?
— Tak, mistrzu — szepnęła.
— Sądziłem, że poszłaś do domu. Godzina twej pracy minęła.
— Tak, mistrzu, ale ty cierpisz—odezwała się cicho.
— Ach, dlatego —
— Daruj mi moją śmiałość, drogi nauczycielu — mówiła dalej — ale twoje łzy nie pozwoliły mi odejść. Te łzy przykuły moje stopy do ziemi. Nie gniewaj się na mnie. Już to się nie powtórzy. Ale teraz nie każ mi jeszcze odchodzić. Dobrze? — błagała — moje myśli nie potrafią nadążyć za tajnym pędem twoich rozumowań i przeczuć, lecz skoro, drogi mój nauczycielu, obdarzyłeś mnie tak dużem zaufaniem, iż jestem od roku twoją uczennicą, pozwól mi również dzielić z tobą swój smutek.
Astronom patrzył na nią z przejęciem.
Z ust jej, delikatnie rzeźbionych, jak wiśnie wilgotnych i czerwonych, płynęły słowa o takim dźwięku i czystości, jakich już dawno nie słyszał. Z jej oczu szafirowych spoglądały na niego ufnie naiwność dziecka i powaga zadumanej kobiety, jego dłonie spoczywały w uścisku białych, smukłych palców, które oplątały go słodkiemi, miękkiemi dotknięciami.
Ogarnęło go rzewne wzruszenie i wdzięczny był jej za okazaną dobroć. Dotychczas zamknięty kwiat, który już długo był blisko niego, nagle rozwinął barwy i kształty swego kielicha. Było to dla niego niespodziewane zjawisko.
Pochylił się nad nią i złożył pocałunek na jej czole.
Noemi zmrużyła oczy, a potem radością przejęta, zatrzepotała powiekami o długich, jasnych rzęsach, jak motyl wiosenny skrzydłami i utopiła w jego źrenicach promienie gorące, niebieskie swych oczu.
— A teraz, drogi mistrzu — odezwała się serdecznie, ośmielona jego życzliwością — powiedz, jaka przyczyna twego smutku. Słyszałam już nieraz, że nasz planeta przeżył wielkie katastrofy, ale czyż jest naprawdę tak źle, jak mi to mówi twój smutek i zgnębienie?
Astronom zwiesił głowę. Rój myśli złych ogarnął na nowo całe jego jestestwo.
Po chwili rzekł jakby sam do siebie:
— Bieg przedśmiertny... przez noc prawie,
że dotykalną i przez trupi świt gnamy ku wiecznemu odpoczynkowi... tragedja ludzkości zbliża się ku końcowi...
Noemi, klęcząc, oparła o jego ramię głowę, chwytając każde jego słowo ze skupioną uwagą.
On zaś snuł dalej swoje ciężkie myśli z sarkazmem:
— Mityczne narodziny człowieka... mityczna poezja... haha... wybłyski przeczuć religijnych... kilka epok kultury, aż do epoki promiennej... wszystko to, już było — Bożki, Budda, Jehowa, Chrystus, Mahomet, Antychryst, tysiące lat tryumfów człowieka na ziemi... haha... wszystko to już było...
— Tak, wszystko to już było — powtórzyła jak echo Noemi.
Radon objął jej głowę ramionami, jakby opowiadał jej bajkę, tuż oczy przy oczach, twarz przy twarzy, mówił dalej zgnębiony:
— Przyroda była posłuszna, ziemia była posłuszna, cud życia panował... człowiek szalał, człowiek—Bóg. Pamiętasz Noemi słowa poety Aszawena z promiennej epoki: „jeśliby słońce pieśń moją słyszało, a miało umrzeć—zajaśniałoby piorunami światła i znów odżyło“!
— Pamiętam, pamiętam — rzekła Noemi — matka mi nieraz czytywała tę cudną pieśń Aszawena.
Astronom zaś patrząc w dal przed siebie, odezwał się znowu z goryczą w głosie:
— Nie wiedział o tem czarowny Aszawen, że przyjdzie czas, gdy słońce umierać będzie i nie zarumieni się od jego słów. Gdyby był przeczuł, że ziemski planeta będzie gnał ociemniały po odwiecznym torze swego biegu bez żadnej nadziei, bez żadnych złudzeń i już bez żadnej wiary—gdyby był przeczuł, że zamiast raju dziś grób wielki nas obejmie, że zamiast miljonów promiennych półduchów, pół-ludzi, żyć będzie tylko garść stutysięcy, którzy zwać się mogą ludźmi... gdyby był przeczuł to wszystko, jakżeby wówczas inaczej śpiewał... jakżeby, zamiast snuć pieśni wesela, płakał łzami nad końcem tragicznym ludzkości...
Noemi wchłaniała w siebie jego słowa i powoli, powoli poczęła się wżywać w ogrom bólu, który przepełniał duszę astronoma. Bezdenne przepaście rozpaczy po raz pierwszy ujrzały jej oczy błękitne, pełne łez, nachylone nad sobą.
Radon wstrząsnął się, podniósł źrenice ociężałe i patrzył z okrucieństwem człowieka, nasycającego się swą własną męką, w górę na drogi niebieskie, po których tylekroć razy przebiegał wzrokiem uzbrojonym w potężne szkła teleskopu, szukając ratunku dla ziemi.
Ale teraz patrzył inaczej. Nie żądza znalezienia nieznanego, nie gorączkowa chęć wyszukania gwiazdy, o której legenda zamarłych nauk mówiła, że jest sadybą duchów wyzwolonych, nie myśl o przyszłości trapiła go — z bolesną melancholją śledził zjawisko, które co dnia powtarzało się, ale które nie mniej było wstrząsającem przypomnieniem rzeczywistości.
Nad obserwatorjum, na wysokości lotu skowronka, unosił się kryształowy dach, który okrywał swą przeźroczną kopułą miasto „wieczne“, ukryte w głębokiej szczelinie wyschniętego dna morskiego. Nad tem miejscem kołysało się ongi zielonawe „mare mediterranneum“. Dach opierał swe brzegi o skaliste ściany przepaści morskiej, czyniąc z niej zaciszną oazę na bezbrzeżnym lądzie śmierci.
Trupi świt przepływał nad umęczoną ziemią.
Po fioletowej roztoczy nieba płynęło srebrne słońce, omglone, blade i łzawe. W najbliższym jego kręgu jaśniała jeszcze korona świetlna, lecz im dalej od słońca, tem więcej gwiazd zuchwale wynurzało się z głębin ciemnobłękitnych wszechświata, a na widnokręgach już nic nie gasiło ich blasku.
— Noemi — odezwał się astronom — spojrzyj, która godzina i który dzień mamy.
Dziewczyna zerwała się z ziemi i rzuciła wzrokiem na czujny instrument czasu.
— Dzień dziewięćdziesiąty ósmy biegu rocznego―rzekła — godzina 10 doby.
To mówiąc, usiadła na niskim stołku, tuż przy nim, szczęśliwa i dumna, że Radon zaszczycił ją swojemi rozmyślaniami. Na gładkiem jej czole wiosna ducha rozpinała pogodę złotą. Chmury smutku przelatywały po jej oczach, lecz po chwili blask ich na nowo rzucał ognie radości i nadziei.
Uczony zwrócił uwagę na przedziwną grę jej twarzy, niemal natchnionej.
― Dziwna jesteś Noemi — rzekł z uśmiechem — nie znałem ciebie dotychczas. Duch twój i ciało twoje przeniosły się, możnaby rzec, z promiennej epoki do naszych czasów. Jesteś inna, zupełnie inna, jak twoje rówieśnice. One, ledwie dojrzały zmysłami, już dzielą uciechy ciała z Wielkim mistrzem i są dla wszystkich kochankami... ty zakochałaś się w teleskopach i instrumentach przestrzeni... dzielisz ze mną samotność i bolesne rozczarowania obliczeń... skąd taką wzięłaś się, Noemi?
Ona zaś pochyliła głowę jak narcyz i odrzekła czystym, srebrnym głosem:
— Mój ojciec kochał nauki i poezję. On zawsze mówił mi, abym kochała to tylko, co wypływa z najgłębszych tajników serca, co jest słodką tajemnicą życia, co nie jest przemijające i pospolite, ale podniosłe i dumne... i ja mu uwierzyłam... i dlatego gardzę życiem, które oni tam wiodą...
Radon położył palec na ustach:
— Cicho, Noemi.
Po raz wtóry zapuścił wzrok w mroki, otaczające ich dookoła, a kiedy uspokoił się, powiedział cichym głosem:
— Echo niesie daleko każde słowo. Niech nikt nie pożądany nie usłyszy ciebie.
Dziewczyna uśmiechnęła się po przez łzy.
— Wiem, — odezwała się szczerze, niemal naiwnie.
Astronom potrząsnął głową.
— Szkoda cię dla nich. Taki kwiat niech kwitnie jak cudny promień wiosny... może ostatni dla nas...! wiesz, że najsłabsze podejrzenie gubi tych, którzy myślą inaczej jak Wielki mistrz...
Noemi spojrzała w jego oczy z głębokim smutkiem.
— Mój ojciec zginął z jego ręki. Wcześniej czy później to samo mnie spotka.
— Dlaczego? — odezwał się przerażony.
— Ach... — mówiła — kiedy Wielki Murzyn zwróci na mnie łaskawy swój zwrok, jak zwrócił na tyle innych kobiet, cóż mi pozostanie innego, jak odebrać sobie życie?
— Dlaczego? — powtórzył zdumiony — będziesz z nim szczęśliwa!
Ona zaś, lekko zarumieniona, z błyszczącemi oczami żywo odparła:
— Padnę tylko temu w ramiona, kogo pokocham, kto będzie...
Zawahała się, lecz wraz podniosła dumnie głowę i z wiśniowych, wilgotnych ust rzuciła mocne słowa:
— Kogo wybiorę na ojca mego dziecięcia.
Radon pobladł. Zdziwienie jego nie miało granic. Żadna z kobiet ówczesnych nie miała takich poglądów. Zapach romantycznego ducha wiał ze słów dziewczyny... słodkie, nieznane melodje grały jak echo w jej mowie. Nie wierzył swoim oczom i swemu słuchowi.
Noemi stała przed nim poruszona, głęboko oddychając. Piersi jej młode, rzeźbione cudnym dłutem przyrody, podnosiły się rytmicznie. Nie spuszczała z niego źrenic o pociemniałym błękicie, jakby się bała, że kiedy zacznie unikać jego wzroku, wstyd rozpali na jej twarzy gorejące płomienie rumieńców. Zatem tak trwała w milczeniu dumna, z odrzuconemi w tył falami złocistych włosów.
Astronem zadrżał. Zrozumiał, że dziewczyna odkryła mu najgłębszą tajemnicę swego życia tak po prostu i szczerze, jak by to było najzwyklejsze zwierzenie. Równocześnie zrozumiał, że Noemi zdolną była również odebrać sobie życie, jak to powiedziała. Chmura grozy przesłoniła na chwilę jego myśli. Pojął, że niebezpieczeństwo, o którem dziewczyna wspomniała jak o jakiej pospolitej rzeczy, było bardzo bliskie i prawdopodobne.
Tem większa gorycz napłynęła do jego duszy. Bezcelowość życia wystąpiła w jego wyobraźni w całej swej jaskrawej nędzy i okrucieństwie. Oto takie zjawisko jak Noemi, ostatni promień piękna dawnego i czaru poezji, wybłysnęło w pomrokach, aby znaleźć straszliwszą zagładę.
Przeszedł po wyniosłej platformie obserwatorjum, chcąc uspokoić wzburzone nerwy, poczem przystanął na chwilę nad instrumentem czasu.
— Dzień dziewięćdziesiąty ósmy biegu rocznego, godzina dziesiąta doby—rzekł jak do siebie.
Ale zaraz zwrócił się do Noemi i odezwał się do niej z goryczą:
— Dziś mija trzy tysiące lat temu, kiedy ogniste słońce po raz pierwszy zadrżało i zbladło po największej katastrofie, jaka dotknęła nasz system słoneczny.
Dziewczyna ciekawie spojrzała na niego bławatami swych jasnych oczu i powtórzyła jak echo:
— Trzy tysiące lat temu... tak dawno...
Radon stanął przed nią i mówił, podnosząc w górę rękę:
— Wielki apostoł śmierci, który wówczas powstał, rzekł, że duch świata kona. Uczeni dowodzili, że energja życia, płynąca z zaświatów, u swych podstaw wszechwiecznych osłabła i dlatego obumiera słońce. Rzucono również hypotezę, że cały nasz system słoneczny wpływa w strefę śmierci—wszystko, aby oszukać rozpacz...
To mówiąc, oparł się o gigantyczną lawetę lunety, pełen zadumy posępnej.
Srebrna tarcza słoneczna dochodziła do swego zenitu w aeropagu bladych gwiazd.
Ale właśnie jął rwać wicher północny, białe puchy kryształów lodowych z pustyni Europy i niósł je w oszalałych, spazmatycznie pokłębionych chmurach, które przelatywały co chwila od widnokręgu do widnokręgu coraz gęściej zasłaniając sklepienie niebios.
— Burza południowej godziny — szepnęła Noemi.
Miljardy kryształów śnieżnych, przesypywane wichrami z jednej półkuli na drugą, gnały z szelestem po przeźrocznym dachu, rozpiętym nad Oazą życia — pędziły jak białe mściwe duchy w potwornych gromadach, dzwoniąc, bębniąc, sycząc i dygocząc.
Huk przerażający jął iść od kopuły szklanej, jakby dach cały lada chwila miał zawalić się pod naporem rozpętanych żywiołów. Powoli cały nieboskłon, widziany z obserwatorjum, zakrył się chmurami siekących, lodowych kryształów i zapadał w noc.
Magnetyczne słońca, płonące w wiecznem mieście, potęgowały jeszcze bardziej ponury kontrast między szalejącą burzą na powierzchni planety, a ciszą panującą w mieście stu tysięcy — między nocą, brodzącą nad szklanym dachem i wygrywającą rozszalałą symfonję śmierci a światłem białem, spokojnem, płynącem z lamp, oświecających asylum ludzkie, wtulone w przepastną szczelinę wyschniętego dna morskiego.
— Za godzinę będzie znowu dzień—mówił z sarkazmem Radon—i słońce świecące jak ongi księżyc, i tak dopłyniemy do nocy bez księżyca i do nowego dnia o trupim blasku.
— Nad umarłymi—dodał jeszcze―w epoce maszyn palono gromnice, nad nami pali się jeddna wielka gromnica, słońce.
Noemi cicho przysunęła się do niego, drobną rękę położyła na jego dłoni, a kiedy zwrócił na nią pytające oczy, zapytała cicho:
— I nie ma ratunku?
Delikatne chrapki jej nosa lekko poruszały się w rytm oddechu. Z poza rozchylonych rubinowych warg, po których błąkało się jeszcze echo pytania, świecił rząd perlistych białych zębów, równych, błyszczących. Jasnem spojrzeniem zawisła na jego ustach, jakby chciała mu wykraść słowo ważkie, pilnie przez niego strzeżone.
On zaś odparł po długiej chwili milczenia z głębokiem przeświadczeniem:
— Nie ma.
W jej źrenicach zamigotał ból, a potem jakby odblask smutnego zdziwienia, że to on właśnie, wielki astronom, dla którego wzroku żadne tajemnice wszechświata nie były tajne, rzekł tak straszną rzecz.
Zatem on, zmieszany i zaniepokojony błękitną melancholją jej oczu próbował zatrzeć pierwsze, zbyt silne wrażenie.
— Nie wiem — poprawił się — nikt z nas nie wie... a zresztą po co żyć? czy warto? i dla kogo? dla jakiego celu? dla jakich wzruszeń?
W oczach jej wkrótce zgasły światła promienne, po czole jej przebiegł cień bystrej uwagi — zesztywniała, zamknęła się w sobie i po chwili, nie słysząc z jego ust żadnego słowa, odezwała się cicho:
— Czas na mnie.
Radon pożegnał ją pochyleniem głowy.
Lekkim krokiem poszła na brzeg platformy i zaczęła schodzić po stopniach w dół.
Zdawało mu się, że głowa jej przechyliła się, jakby jeszcze raz miała się odwrócić, lecz zwolna cała jej postać zniknęła za platformą.
Astronom usiadł w fotelu. Rój sprzecznych myśli opadł go i draźnił. W pospolity wir surowych, nieubłaganych dociekań wplątały się głosy nowe, pełne świeżości i słodkich tonów. Zdawało mu się przez chwilę, jakby wiosenny powiew szedł ku niemu z miejsca, na którem przed chwilą stała Noemi.
Uśmiechnął się skeptycznie.
Wszelkie wzruszenia romantyczne, wszelkie głębsze porywy serca, a już zwłaszcza między kobietą i mężczyzną były śmiesznym anachronizmem w Oazie życia.
To też astronom łatwo otrząsnął się z wrażenia, które wywarła na nim piękna dziewczyna.
— Nicość nad nicościami — pomyślał ironicznie i pogrążył się w zestawianiu ostatecznem zdobytych nowych cyfr, groźniejszych, niż były jakiekolwiek przedtem.
Ale wkrótce się ocknął. Do uszu jego mimo przeraźliwy jęk burzy, lecącej po powierzchni ziemi, doszedł wyraźny szelest skradających się stóp.
Wytężył wzrok i wówczas dojrzał w cieniu olbrzymiego teleskopu postać owiniętą w czarny płaszcz i dwoje oczu, pilnie śledzących każdy jego ruch.
— Kto tu? — zawołał.
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi.
— Kto jesteś, pytam—powtórzył zdumiony.
Naraz błysk intuicji przeszył go skroś jasną iskrą:
— Parjas!
Zerwał się na równe nogi.
— Nieszczęsny precz!—zawołał.
Postać nawet nie drgnęła.
— Śmierć cię czeka!—rzekł twardo Radon― słyszysz nieszczęsny? śmierć cię czeka!
— Wiem—odparł przybysz jasnym i śmiałym głosem—nie dziwna ona mnie ani wszystkim moim.
— Skąd się tu wziąłeś? — pytał go astronom. — Wszak wszystkie cztery tunele, wiodące z pod ziemi do Oazy życia, są pilnie strzeżone.
Nieznajomy milczał.
— Zabiłeś stróżów?
— Nie, panie.
— Czego więc chcesz? wiesz przecież, że żadnej istocie z waszego plemienia nie wolno wejść do wiecznego miasta ani podstępem, ani prośbą, ani przemocą pod grozą utraty życia. Dlaczego więc szukasz tu śmierci?
— Aby ciebie widzieć panie.
— Mnie?
— Tak, ciebie panie.
— Nie uzyskasz nic odemnie, nieszczęsny! Zginiesz. Ciekawość twoja umrze razem z tobą. Skoro tylko straż odkryje twoje ślady, pójdziesz na tortury.
— Ale z tobą panie będę mówił.
— Ani się waż. Nikomu z nas nie wolno was słuchać. Żadna prośba mnie nie wzruszy. Dasz życie—odpowiadał twardo uczony.
— Wiem, że dam życie—tłomaczył się dumnie przybysz—po to tu przyszedłem. Ale jeśli mnie nie wysłuchasz panie, wysłuchasz moich następców. Jest nas dwunastu sprzysiężonych. Postanowiliśmy umrzeć, byleby choć jeden z nas dotarł do ciebie, mówił z tobą i wzbudził w tobie sumienie! Dwóch już dało życie. Ja jestem trzeci.
— Tak—bronił się astronom—zginęli! musiałem ich wydać na śmierć.
Nieznajomy, stojąc jak posąg nieruchomo, ciągnął dalej:
— Ale ty, wielki Radonie, przez tę ich śmierć już cierpisz w głębi duszy, już począłeś myśleć o złem, które idzie...
— Skąd wiesz?
— Wszyscy wielcy, którzy tu byli przed tobą na tem miejscu i szukali gwiazdy, będącej sadybą duchów wyzwolonych, kochali nas i nasze cierpienia.
— Kto was znał — odpowiadał astronom—i z wami ważył się zadawać, musiał albo sam sobie życie odebrać, albo stawać przed sądem tajnym wielkiego mistrza i już więcej nie wracał do żywych.
Przybysz wyciągnął ku niemu rękę i rzekł z głębokiem przekonaniem:
— I cóż znaczy ich śmierć w porównaniu z całym ogromem nieszczęścia ludu parjasów? Cierpienia nasze nad miarę wyższe są od cierpień jednego z was. Ale my nie upadamy całkiem na duchu... my z naszych pieśni i pism czerpiemy siłę do mąk i trudów.
Radon zamyślił się. Kłąb rozdzierających wzruszeń szarpnął nim do głębi. Nie miał siły oprzeć się nagłemu wrażeniu, które go tak niespodziewanie zaskoczyło. Wiedział o tem, że jeden błysk sygnału, a wszystko minie jak sen i straż uniesie z platformy obserwatorjum tę istotę stojącą dumnie przed nim, i że wówczas przerwie się niebezpieczny bieg myśli, który wciągał go w odmęt szalonych porywów—ale nie miał odwagi bronić się w ten sposób.
— Zatem wy macie pieśni i pisma?—spytał parjasa wbrew wszelkim napomnieniom rozsądku.
— Mamy w katakumbie Eota.
— Gdzie to jest?
Nieznajomy potrząsnął głową.
— Gdybyś był nam oddany—rzekł—mógłbyś, wielki Radonie, posiąść tę wiedzę. Ale dziś jeszcze nie mogę ci tego wyznać. Żaden parjas nie dopuści się tej zbrodni, choćby miał sto razy umrzeć. Mógłbyś nas zdradzić, a wówczas wasz wielki mistrz, ohydny murzyn, zniszczyłby nasz przybytek cenny.
— Milcz — przerwał mu astronom — nasz wielki mistrz ma władzę rozkazywania wszystkim na planecie, nawet mnie, a cóż dopiero wam, nędzarze.
— Nam nigdy—odparł z siłą nieznajomy—jesteśmy waszymi niewolnikami, tak, bo w norach podziemnych, w głodzie i nędzy pędzimy nasze życie, w ciężkiej pracy, byle wam stu tysięcom zapewnić byt, to wszystko prawda, ale jeśli jesteśmy waszymi niewolnikami przez pracę, to nigdy w duchu! o tak! nigdy w duchu!
Astronom przeszedł krokiem gorączkowym po błyszczącej sali posadzki. Zbite gromady lodowych opiłek gnały nad szklannym dachem z przeraźliwą szybkością. Co chwila płaszcz czarny chmur rozdzierał się w blasku piorunu nawskroś od jednego widnokręgu do drugiego widnokręgu.
Burza południowa wstrząsała dachem, który jął dygotać pod szalonemi uderzeniami wichru i zasp śniegowych. Od czasu do czasu ponury huk rozlegał się na zewnątrz — to olbrzymie zaspy śniegowe osuwały się ze stożkowego dachu na boki i spadały, rosnąc jak lawina w dół po zboczach skał, na których spoczywały wiązania gigantycznej kopuły. Przerażający łomot wstrząsał od czasu całem miastem.
— Duch świata się gniewa — szeptał człowiek, stojący przed uczonym, wyciągając przed się ręce jak struny.
— Błogosławiony jesteś Eoto — powtarzał, zamknąwszy oczy — a mocy twojej nie podoła wielki murzyn ani żaden ze stu tysięcy.
— A kiedy cierpliwość twoja wyczerpie się—kończył wołanie parjas, drżąc ze wzruszenia na całem ciele—zgnieciesz dach miasta tego, wygubisz plemię ich, a nas weźmiesz na inne ziemie, kędy żyć będziemy na wolności!
Astronom stanął i słuchał szeptu jego modlitwy, wpijając wzrok przenikliwy w chude, wyprężone kształty istoty ludzkiej, która stała przed nim nieruchoma a groźna.
Strach go ogarnął. Ogrom tragedji, wlokącej się przez wieki całe, przemówił do niego przeraźliwie jasno w tym jednym momencie i wstrząsnął jego duszą aż do wnętrza. Uczucia tajne, usypiane filozofją konieczności, dopominały się o swoje prawa. Jakieś więzy rwały się w nim i pękały. Nieznane głosy powstawały w sercu i tłukły się w piersiach i zawodziły cichą, ledwie dosłyszalną pieśń o innych światach, o innych prawdach, o innych, lepszych czasach...
Uczony patrzył szeroko rozwartemi źrenicami na czarny słup człowieka, który zdawał się być bez życia. Teraz dopiero dostrzegł, że oczy parjasa są pełne głębi i smutku.
Zatem pochylił się ku niemu i rzekł:
— Ja nie chcę, abyś ginął przeze mnie. Uchodź, póki czas.
To mówiąc, odwrócił głowę, bo czuł, że miesza się pod czystem i szlachetnem spojrzeniem nieznanego.
Ów zaś odparł:
— Dwunastu nas zginie, jeśli tak trzeba będzie, aż w ciebie wstąpi duch Eota i jego myśli.
— Czego chcecie odemnie?
— Abyś podjął pracę jego.
— Śmierć za to czeka mnie jak i was.
— Albo zwycięstwo i ocalenie planety — odparł przybysz z wielką mocą.
— Szalonych zginęło już wielu—bronił się uczony.
Nieznajomy ukląkł, podniósł obie ręce do góry i rzekł uroczyście:
— Chwała ich imienia jest wieczną wśród nas parjasów. Z ich prochów przejdzie duch w nowego wielkiego ofiarnika. My tam w katakumbach ziemi czekamy na dzień jego przyjścia i na jego głos i na jego skinienie. Czekamy na dzień, kiedy słońce znów zapali się nad naszym planetą światłem złotem, potężnem, życiodajnem.
Astronom uśmiechnął się gorzko.
Nieznajomy dostrzegł to, zatem wstając odezwał się przenikliwym głosem:
— Tajemnica ludu śpi w wieży Eota na niżu słowiańskim!
Radon zasępił się. Jak przez mgłę przedzierały się w jego mózgu wspomnienia z lat dziecięcych, tajemne opowieści, legendarne echa dawnych, heroicznych wysiłków ludzkości.
Parjas zaś zaklinał go płomiennemi słowami:
— Pamiętaj o tem, że tam na niżu słowiańskim budowali ludzie przed wiekami niebosiężną wieżę, z której Eot miał wysłać fale energji astralnej we wszechświat—pamiętaj o tem, że wówczas tysiące szły w hymnach do pracy, aby doprowadzić do końca boskie dzieło.
— Tak mówią podania mityczne—odparł jak echo uczony.
— Pamiętaj o tem―ciągnął dalej przybysz― że cała ludzkość żyła wówczas tą jedną nadzieją, tą jedną modlitwą, aby mówić z tymi, którzy żyją w zaświatach i mogliby dać nam ratunek!
— Złudzenia—pomyślał uczony.
— I pamiętaj o tem—upominał go nieznajomy—iż boskie dzieło zamarło, bo zakon ofiarnych, prowadzący budowę wieży, wytępiony został w krwawych walkach przez pierwszego waszego mistrza. On to głosił, iż mrzonką jest trud idealny ludzkości, bo zagłada bezwzględna ją czeka, że trzeba wydobyć z życia najwyższy ton rozkoszy i umrzeć, nie żałując niczego!
— Tak — Radon oświadczył zgnębiony—to nauka naszych mistrzów.
Parjas zaś zaklinał go coraz mocniej i płomienniej:
— Dziś wieża Eota stoi wśród pól lodowych owiana chmurami śniegów! Czyn odrodzenia czeka na swego ofiarnika! Ty nim bądź!—szlochał przejęty—i wielkie dzieło wskrześ! Wyślij z wieży Eota we wszechświat prąd o tajemnej mocy i niechaj stanie się cud, niechaj przemówią do nas duchy z zaświatów! Dzieło zakonu ofiarników niech przez Cię zmartwychwstanie! a tak ocalisz ludzkość od zguby!
Umilkł.
Astronom słuchał go zdumiony, olśniony, przerażony. W głębinach jego duszy budziły się nieznane moce, które napełniały jego serce i piersi drżeniem. Zamknął powieki, lecz wzrokiem ducha dostrzegł dalekie, dziwne krainy, skąd dochodziły go głosy wołające ratunku...
Stał tak długo, nieruchomy, zasłuchany w siebie.
A w tem chwiejące się światła lamp u podnóża obserwatorjum zadrżały raz i drugi i nagle zajaśniały wzmożonym blaskiem. Na złotych iglicach domów odezwały się zrazu nieśmiało srebrne tony harmonijnie nastrojonych syren, poczem jęły się wiązać z coraz większą mocą w potężne akordy, przejmujące, trjumfalne, aż nakoniec buchnęły wszystkie zwartą, heroiczną melodją...
Pod sklepieniem dachu szklanego, nad którym szalała śnieżna burza, wybłysnęły wśród łuków błyszczących tęcze różnobarwnych świateł—i stało się miasto całe stu tysięcy widne jak na dłoni, śmiejące się tysiącami wesołych barw i przepełnione muzyką o nieskalanej harmonji i czystości.
Astronom zadrżał. Przez potężny hymn południowej godziny przedzierał się coraz natarczywiej i przenikliwiej ponury tampun wieżowy. Urywane sygnały warczały jak stada psów, gnających za śladami zwierzyny.
Radon wstrząsnął ramieniem parjasa.
— Uciekaj!—krzyknął zdławionym głosem― odkryto twój pobyt u mnie! ratuj się, jeśli możesz i umiesz. Ja ciebie nie widziałem i nie znam.
Mówiąc to wyciągnął ku niemu rękę, jakby chciał jeszcze coś błagalnego powiedzieć, lecz w tej samej chwili na krawędzi wyniosłej platformy obserwatorjum ukazali się zbrojni z dowódcą swym na czele.
— Zdrada stanu!—krzyknął rotmistrz przybocznej straży wielkiego mistrza.
Ale astronom nie zadrżał. Nie zmienił ruchu ręki wyciągniętej w stronę parjasa, tylko powoli zmienił gest. Giest ten już nie błagał, lecz wskazywał winowajcę.
Tak trwał, ze skurczonem od wstydu sercem — a oczy zaszły mu mgłą pod promiennem spojrzeniem parjasa.
— Słynny Radonie—odezwał się dowódzca, podchodząc bliżej—widzę, że wiernie wypełniasz swoje obowiązki. Brak ci słów z oburzenia i mocy, ale nie wahasz się wskazać winnego.
Uczony odwrócił głowę. Płomienie upokorzenia uderzyły mu do mózgu. Niewypowiedziana gorycz zalała mu gardło i usta. Czuł się najnędzniejszem stworzeniem na ziemi.
— Uszanujmy gniew i wzgardę wielkiego uczonego — zawołał rotmistrz — weźcie parjasa z jego oczu. Nie uszedł czujności naszej. Pył, który padł z jego sandałów zdradził jego obecność. Tu jego ślady wiodły. Ale za tę zuchwałość da życie.
— Założyć mu więzy na ręce—wydał rozkaz.
Poczem zwrócił się z zapytaniem do astronoma.
— Sławny Radonie! czy możesz dodać co jeszcze do oskarżenia?
Ale ów nic nie odrzekł.
Na znak dowódcy straż zabrała więźnia i wkrótce zniknęła za krawędzią platformy, a z nią razem, nie czyniąc najmniejszego oporu, smutna postać parjasa.
Uczony usiadł z ciężkiem sercem przy olbrzymiej bussoli, której cień, uniesiony w górę przez światła olbrzymich lamp, gorejących w dolnem mieście, chwiał się na sklepieniu domu.
Południowa burza dogasała. Szary, anemiczny dzień przedzierał się chwilami przez zbite kłęby chmur, już to pędzących jak gigantyczne czarne ptaki, już to wałęsających się po szklanej kopule dachu jak potworne płazy.
Morze światła biło z Oazy życia w górę z taką mocą, iż dach kryształowy, zasypany na brzegach śniegiem zimnym i mrocznym, mienił się od spodu barwami opalów.
Heroiczny hymn przepełniał tryumfalną melodją całą konchę ziemską, w której rozpostarło się miasto stu tysięcy.II.
Na najwyższym stopniu białych lśniących jak śnieg, gigantycznych schodów ukazał się wielki mistrz Goidun w towarzystwie nieodstępnego filozofa, łysego Fraettosa.
Garstce kobiet i dziewcząt, które właśnie przechodziły dołem, obaj wydawali się jak drobne posągi, tak zmalały ich postacie na wyżynie schodów.
Sto stopni wiodło do podwoi pałacu, w którym wielki mistrz mieszkał.
Tu toczyły się zwykle zawzięte dysputy o wszelkich sprawach, które dzień potoczny wynurzał z chaosu zdarzeń, tu roztrząsano problematy filozoficzne, tu setki artystów, uczonych i pieśniarzy w malowniczych grupach wyczekiwały na zjawienie się Goiduna, aby w jego obecności wyjaśniać i rozważać ostatnie słowo wielkiego mistrza, którem zwykł był zamykać każdą wieczorną ucztę.
Ale o tej godzinie rannej nie było jeszcze tłumów.
Ośmnastoletnia Kleato zatrzymała się ze swą towarzyszką, bacząc na każdy ruch obu mężczyzn.
— Dokąd oni idą?—zapytała druga dziewczyna, jasnowłosa, wiosenna Demote.
— Do ogrodu Magów na ranną kąpiel—odparła pierwsza.
Demote zarzuciła jej rękę na szyję i przytulając się do niej, śledziła wzrokiem z pod czarnych, jedwabnych rzęs schodzących dostojników.
— Idą — mówiła szeptem—patrz, jakim ociężałym krokiem schodzą obydwaj... czy to prawda, że wielki mistrz ma w sobie krew murzyna?
— Kto to wie—objaśniała ją towarzyszka― tak mówią... ale przyjrzyj mu się bliżej... Widzisz te jego białe, drapieżne zęby... twarz ma jaśniejszą, ale patrz, teraz odrzucił fałdy togi, bo nas spostrzegł... teraz prawie nagi... widzisz? prawie czarny! na twarzy tego nie dostrzegłam.
— Wspaniały mężczyzna! A jak myślisz — pytała dalej Demote prawie gorączkowo, spostrzegła bowiem, że wielki mistrz, schodząc, patrzy w ich stronę — czy bardzo są szczęśliwe te kobiety, które Goidun bierze do swego łoża? Czy szczęśliwą jest jego ostatnia kochanka Safo?
Kleato pociągnęła towarzyszkę, bo dreszcz ją przebiegł całą.
― Chodźmy żywo — rzekła przyciszonym głosem—poco wspominasz o tem? Los i na nas paść może.
— Ach, to musi być bardzo ciekawe—szczebiotała Demote—podobno wielki mistrz zabiera kobiety swoje do Ogrodu Magów, żadna inna z kobiet tam nie była.
Kleato odparła żywo:
— Ale też nikt nie wie, co później dzieje się z niemi.
— Są szczęśliwe!—dowodziła młoda dziewczyna — dnie i noce upływają im na zabawach w pałacu wielkiego mistrza.
— Kto to wie—z westchnieniem powiedziała jej przyjaciółka.
Demote zaś głośno wołała:
— A mnie wszystko jedno! mam lat piętnaście i chcę już zajrzeć w oczy rozkoszy!
— Zatem weź sobie kochanka.
— Ach, to najłatwiej. Gdyby tak jednak wielki mistrz na mnie spojrzał... choćby przyszło zginąć, to warto... w jego ramionach umiera się pięknie!...
To mówiąc, wyrwała się swej towarzyszce i podbiegła żywo ku stopniom. Kiedy zaś Goidun z filozofem znaleźli się na dole, rzuciła im pod nogi kwiaty i uciekła z wesołym śmiechem.
Kleato uprowadziła ją pośpiesznie w głąb alei.
Wielki mistrz rzucił krótkie pytanie swemu towarzyszowi:
— Znasz ją?
— Tej, co wcześniej uszła, nie znam—odparł sofista Fraettos—ta zaś młodsza często koło pałacu krąży. Kazałem dowiedzieć się na wszelki wypadek... jakie ma imię... Demote zwie się...
— A jak tam z nią?―uśmiechnął się wielki mistrz.
— Forma, z której wyszła, musiała być dobra. Ona sama pachnie młodością, chciwą a hamowaną.
— Gwoli czemu? — pytał Goidun, patrząc za odchodzącemi.
— Gwoli ciebie panie—rzekł Fraettos, mrużąc znacząco oko—to, czego jej brak, chce pożyczyć sobie u ciebie... hahaha...
— Hahaha—zaśmiał się sucho władca wiecznego miasta.
Obaj skierowali kroki do pobliskiego budynku, zbudowanego z kryształów, mieniących się barwami jasno—zielonego topazu.
Wielki mistrz wyciągnął przed się rękę i w tej chwili rozwarły się ciężkie podwoje, poczem natychmiast zawarły się za nimi.
Znaleźli się w komnacie, wyłożonej perłową masą, mieniącej się od złotych świateł, płynących przez witraże górne, pełne gorących, ognistych fresków.
Goidun zrzucił szaty i stanął nagi pod złotym, olbrzymim, odwróconym w dół kielichem, ukutym w formie storczyka, z którego zaczęły rzęsić na niego setki wązkich promieni różanej, ciepłej wody.
Tak to, nie mówiąc nic i rozkoszując się wstępną kąpielą, oczyszczał swoją brunatną skórę z najdrobniejszych atomów pyłu i potu.
Fraettos czekał na zezwolenie pana, a kiedy ten skinął głową, poszedł wraz w jego ślady.
Stąd, zarzuciwszy na ramiona wiotkie, jak mgła przejrzyste płaszcze, weszli z komnaty kąpielowej do Ogrodu Magów.
Pod kolosalnym dzwonem ułożonym z tafli matowego czarnego szkła rosły i kwitły setki drzew i krzewów o przedziwnych kształtach pni, uliścienia i gałęzi. Potworne rośliny kaktusowe, o ramionach mięsistych, ciemnozielonych, potężnych jak maczugi, których kolce kultura ogrodnicza przekształciła w gęsty, srebrny włos, rozpierały się w wśród karłowatych palm, rozpinających swe liści jak baldachimy ogromne.
Wszędzie snuły się sieci lijan pokrytych gęstem kwieciem jak szron białym, jak perły szklistym, tworząc bajeczny dach nad głowami.
A całe to morze liści sennych, kwiatów storczykowatych o kielichach przedziwnych, ziół zadumanych drżało miłośnie, przepojone promieniami cudotwórczej energji, której słońca płonęły pod grubemi kryształowemi kulami w różnych punktach ogrodu.
Kiedy Goidun wszedł do swego ulubionego schroniska, przygaszono wszystkie światła, tak, iż mrok jak srebrne mgły stanął wśród drzew i krzewów, a natomiast na ciało wielkiego mistrza lać się poczęły niebieskie strumienie życiodajnych promieni, które posuwały się za nim tuż w ślad jego kroków.
Stąpał jak bóg promienny bosą nogą po dywanie miękkim, elastycznym, utkanym z mchu jasnozielonego.
Fraettos szedł, jak mógł najbliżej swego władcy, aby choć cząstkę czarodziejskiej siły wchłonąć w swe ciało. Korzystał też z każdego ruchu lub pochylenia wielkiego mistrza, aby ułowić dla siebie znaczniejszą ilość promieni. Przeklinał w duszy każdą gałęź i liść, które poważyły się stanąć między nim a strugami błękitnego mlecznego światła, płynącego z tajemnych źródeł mocy.
Bywało, że sofista wściekał się w duszy, kiedy wielki mistrz wyprężył ramiona wszerz, rozpinając swój płaszcz powiewny — wówczas bowiem Fraettos musiał stać w cieniu swego władcy ku swemu wielkiemu zmartwieniu.
W takich chwilach, jeśli tylko mógł, wyścibiał swą łysą głowę z pod ramienia Goiduna, byle choć swą czaszkę wystawić na działanie dobroczynnej, odmładzającej siły.
Obaj stąpali w milczeniu. Fraettos, nie pytany, nic nie mówił, czujny był jednak na każdy ruch wielkiego mistrza i każdy wyraz jego twarzy.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.