Ostatnia krypta - ebook
Powieść akcji i przygody nr 1 na hiszpańskim Amazonie.
Bestseller, który porwał ponad 500 000 czytelników na całym świecie.
Ulises Vidal nie spodziewał się, że zwykłe nurkowanie w krystalicznie czystych wodach u wybrzeży Utili w Hondurasie przyniesie mu tak niezwykłe odkrycie. W głębinach natknął się na czternastowieczny dzwon z brązu pochodzący ze statku templariuszy, który zatonął tam ponad sto lat przed przybyciem Krzysztofa Kolumba do Ameryki.
Pochodzenie dzwonu podważa obowiązującą wersję historii i odsłania przeszłość, którą wielu wolałoby ukryć. Za tym znaleziskiem kryje się archeologiczna zagadka, skrzętnie skrywana przez wieki, której rozwiązanie może zmienić postrzeganie dziejów ludzkości i świata.
Zaintrygowany swoim odkryciem i obdarzony wrodzoną skłonnością do pakowania się w kłopoty, Ulises rozpoczyna niebezpieczną i ekscytującą wyprawę w poszukiwaniu zaginionego skarbu. Towarzyszą mu dwie niezwykłe postacie: profesor historii, który poza biblioteką czuje się całkowicie zagubiony, oraz Cassandra – młoda archeolożka o silnym charakterze i magnetycznej osobowości, potrafiąca odnaleźć się w świecie, który nigdy jej nie sprzyjał.
To, co początkowo wydaje się niewinną zagadką, szybko przeradza się w fascynującą mieszankę przygody, napięcia i thrillera archeologicznego, w którym śmiertelne niebezpieczeństwo czai się na każdym kroku. Ta niezwykła trójka bohaterów podąża tropem tajemnicy skrywanej od tysiącleci, a jej odkrycie może na zawsze odmienić naszą rzeczywistość. Ich wyprawa prowadzi od Hiszpanii, przez Karaiby, aż po Saharę i meksykańską dżunglę.
Największą siłą tej opowieści nie są ani zagadki, ani wrogowie, lecz sposób, w jaki bohaterowie stawiają czoła niebezpieczeństwu – błyskotliwie, odważnie, a także z humorem, który zaskakuje i rozbraja czytelnika.
Dzięki szybkiemu rytmowi, licznym zwrotom akcji i solidnej dawce ironii, Ostatnia krypta to nie tylko książka, ale także zaproszenie do zanurzenia się w tajemnicę, akcję, napięcie oraz przyjemność odkrywania nieznanego.
Seria, którą pokochali fani Clive’a Cusslera, Wilbura Smitha, Dana Browna, Arturo Péreza-Reverte oraz Prestona i Childa, oferuje doskonałe połączenie akcji, zagadek i egzotyki, wciągając czytelnika od pierwszej strony.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Sensacja |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-978114-0-9 |
| Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim zaczniecie tę opowieść, pozwólcie, aby Arturo Pérez-Reverte – mistrz literackiej przygody – wprowadził was w jej klimat. Oto fragment jego prozy, który stanie się kluczem do tej niezwykłej historii:
„(…) Pozwólcie, że zapalę fajkę, a wy usiądźcie wygodnie i posłuchajcie – jeśli tylko macie ochotę. Pamiętajcie jednak o jednej rzeczy: moich opowieści nie da się rozłożyć na części bez utraty ich sensu. Jeśli spróbujecie zachować dystans, nigdy nie dotrzecie do prawdy ukrytej między słowami. Są historie, które wymagają niewypowiedzianej umowy – między autorem a czytelnikiem. W powieściach przygodowych nie wystarczy jedynie śledzić fabułę; trzeba zanurzyć się w świecie wydarzeń i przeżyć je razem z bohaterami. Biada wszelkim mędrkom i niedowiarkom! Jeśli nie porzucisz sceptycyzmu, jeśli nie dasz się porwać wyobraźni i nie poczujesz tej szczególnej więzi – choćbyś był najwytrawniejszym z czytelników – lepiej odłóż tę księgę. Powieść przygodową należy traktować jak sakrament lub partię szachów: z pełnym oddaniem i poszanowaniem jej praw. Koniec końców, czytelnicy dzielą się na dwie grupy: tych, którzy dają się porwać narracji i stają w samym wirze zdarzeń, oraz tych, którzy wiecznie tkwią w przedsionku, nigdy nie przekraczając progu prawdziwej przygody (…)”.
Arturo Pérez-Reverte.
_Dublon kapitana Ahaba_
A teraz, bez zbędnych wstępów – niech zacznie się przygoda.BURZA
– Refować grot! – rozkaz kapitana ledwo przebił się przez huk sztormu. – Zabezpieczyć fok!
W odpowiedzi rozległo się tylko przeciągłe wycie wiatru. Mimo to kilku śmiałków rzuciło się w stronę want, nie zważając na potężne fale przetaczające się przez pokład. Z determinacją wspinali się po mokrych linach, walcząc z wichurą, która bezlitośnie smagała ich twarze lodowatym deszczem. Wiedzieli, że jeśli nie zwiną żagli na czas, potężne podmuchy, osiągające prędkość ponad siedemdziesięciu węzłów, rozerwą płótno na strzępy albo, co gorsza, doprowadzą do złamania się jedynego masztu statku.
Brat Joan Calabona, wbrew rozkazom kapitana, stał na rufie, kurczowo trzymając się relingu, aby nie zostać zmytym przez kolejną falę. Wolał zginąć na pokładzie niż dusić się w odorze potu, moczu i wymiocin w zatęchłej ładowni.
Z niedowierzaniem patrzył, jak okręt jeszcze niedawno będący prawdziwą dumą floty, teraz przypominał kruchą łupinę orzecha miotaną przez rozszalałe morze. Fale uderzały w kadłub z każdej strony, zrywając liny i łamiąc reje jak zapałki. Wiatr siekł słonym deszczem, którego krople przypominały ostre lodowe igły boleśnie raniące każdą odsłoniętą część ciała.
Kilka kroków dalej – choć w tym chaosie mogło to być równie dobrze kilka mil – stał kapitan Villeneuve. Mrużył oczy, próbując dojrzeć cokolwiek w wirującej kipieli. Uniesioną ręką wskazywał sternikowi niewidoczny punkt pośród spiętrzonych fal, usiłując przekrzyczeć szkwał. Jego komendy ginęły jednak w huku żywiołu. Sternik energicznie kiwał głową, choć rozumiał tylko połowę.
Joan Calabona, przemoczony do szpiku kości, wciąż kurczowo trzymał się relingu. Strach ściskał mu gardło. Zastanawiał się, czy właśnie tutaj, zgodnie z wolą Bożą, zakończy swoją ziemską podróż.
Minęło niemal osiem tygodni, odkąd pod osłoną nocy wypłynęli z portu La Rochelle. Ich flota liczyła osiemnaście kog, każda długości od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu stóp. Ładownie statków pękały w szwach od cennego ładunku. Aby wygospodarować dodatkowe miejsce, wyrzucono nawet kamienie balastowe.
Przez dwadzieścia dwa dni żeglowali bez zawijania do portu. Dopiero na Wyspach Szczęśliwych zatrzymali się, by uzupełnić zapasy. Na Gomerze zaopatrzyli się w wodę, owoce i warzywa. Od tamtej chwili minęło… dwadzieścia pięć? Dwadzieścia sześć? A może dwadzieścia siedem dni? Nikt już nie liczył.
Woda w beczkach zaczęła cuchnąć, więc ograniczyli jej racje do jednego kubka wydawanego raz dziennie o zachodzie słońca. Warzywa skończyły się po tygodniu, a suszone mięso, pełne robactwa, stało się tylko wspomnieniem. Z powodu braku miejsca w ładowniach nie zabrano więcej zapasów. Jeśli Bóg nie ześle im lądu, na pokładzie pozostaną tylko duchy, żeglujące ku zaświatom.
Ale wszystkie te troski przestały mieć znaczenie kilka godzin temu.
– Bracie Joanie!
Mnich uniósł powieki i tuż przed sobą zobaczył twarz bosmana. Mężczyzna był przemoczony do suchej nitki, a słona woda spływała po jego policzkach jak pot. Nachylił się tak blisko, że niemal zetknęli się czołami, i przekrzykując huragan, wrzasnął:
– Zejdźcie pod pokład! Tu jest piekielnie niebezpiecznie!
Joan stanowczo pokręcił głową, odmawiając wykonania polecenia. Bosman zaklął cicho, rzucił mu pełne niedowierzania spojrzenie, wzruszył ramionami i odwrócił się, by stawić czoła nadciągającej fali.
Joan Calabona usiadł ciężko na śliskim od wody pokładzie. Objął ramieniem jeden ze słupków relingu i złożył dłonie do modlitwy. To nie było ani odpowiednie miejsce, ani czas, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek czuł, że musi zwrócić się do Boga.
Nagle zdał sobie sprawę, że pierścień, zdobyty za cenę wielkiego poświęcenia, niebezpiecznie luźno obraca się na jego palcu. Mężczyzna był wychudzony i wyczerpany, przez co prawie nie przypominał człowieka sprzed zaledwie paru tygodni. Codziennie rano musiał przewiązywać spodnie kawałkiem sznurka, a puste spojrzenia towarzyszy tylko pogłębiały poczucie beznadziei.
Perspektywa utraty pierścienia – symbolu ostatniej nadziei zakonu – przeraziła go bardziej niż sam sztorm. Ostrożnie rozwiązał rzemień i wsunął klejnot do małej, skórzanej sakiewki zawieszonej na szyi. To przez niego – i przez niezbadane wyroki Opatrzności – znalazł się właśnie tutaj. W samym środku huraganu, w tę listopadową noc. Modlił się o ocalenie – i swojego życia, i duszy.
Zacisnął powieki, próbując odciąć się od szalejącego wokół żywiołu. Modlił się – za siebie i za tych, którzy walczyli o przetrwanie pośród rozszalałego piekła wody oraz wiatru.
I wtedy usłyszał – a raczej poczuł całym ciałem – trzask pękającego pod stopami drewna. Zrozumiał, że solidna koga, zbudowana specjalnie, by przetrwać najdziksze sztormy Morza Północnego, wydaje właśnie swoje ostatnie tchnienie. Statek konał. Śmiertelnie uszkodzonej jednostce nigdy już nie będzie dane dotrzeć do celu podróży.1
Gdy tylko wynurzyłem głowę z wody, wciąż z regulatorem w ustach, usłyszałem Jacka. Wisiał nad dziobem jachtu, kurczowo ściskając naprężoną linę kotwiczną obiema rękami.
– Ulisesie! Kotwica znów się zaklinowała! Zejdź i ją uwolnij!
– Znowu? Daj spokój…
Westchnąłem ciężko, poprawiłem regulator, nacisnąłem zawór kamizelki i ponownie zanurzyłem się w ciepłej wodzie, z której dopiero co wyszedłem.
– Cholera jasna – mruknąłem przez zaciśnięte zęby. – To się źle skończy.
Cała dekompresja poszła się bujać, bo przez tę przeklętą kotwicę znów muszę nurkować i zaraz wracać. Nigdy w życiu nie widziałem kotwicy, która wciąż uparcie robi takie numery. Codziennie to samo. Przysięgam, jeszcze dziś pogadam z Jackiem: albo kotwica, albo ja. Na tej łajbie nie ma miejsca dla nas obu.
Rozejrzałem się. Lina ciągnęła się napięta jak struna – od zacienionej burty „Martini’s Law” aż do rafy dziewięć metrów niżej. Ustawiłem się głową w dół i ruszyłem zdecydowanie ku miejscu, gdzie majaczył koniec sznura. Chciałem mieć to za sobą. I to szybko.
Po chwili byłem już przy kotwicy, zawieszonej nad zwartym skupiskiem rafy koralowej. Światło tropikalnego popołudnia, choć nieco przytłumione przez morskie głębiny, odsłaniało rafę w całej jej okazałości – była to feeria kształtów i kolorów, której nie dorównałaby żadna ludzka wyobraźnia. Intensywnie czerwone, żółte, białe i fioletowe polipy tworzyły fantastyczne formy.
Wszędzie wokół roiło się od niezliczonych maleńkich rybek, a ich elektryczny błękit wydawał się całkowicie nierealny. Nerwowa ławica krążyła chaotycznie we wszystkich kierunkach, ignorując większe stworzenia leniwie przepływające przez rafę. Nieco z boku dryfowała samotna, imponujących rozmiarów barrakuda, patrolująca otoczenie niczym doglądający swoich pastwisk ranczer. Z typową dla tego gatunku ciekawością zerkała na mnie kątem oka, udając, że owo spotkanie wcale jej nie interesuje.
Kiedy zauważyłem, że jedno z trzech ramion tej przeklętej kotwicy utkwiło w niewytłumaczalny sposób w bryle koralowca, z moich ust wyrwał się gejzer bąbelków cenzurujący soczyste przekleństwo. Szarpnąłem linę z całych sił, ale w tumanach piasku i unoszących się wokół pęcherzyków powietrza nie mogłem dostrzec, w jaki sposób doszło do zaklinowania i czemu kotwica nie chciała się wyswobodzić.
Przerwałem na moment, żeby sprawdzić zapas powietrza po czterdziestu pięciu minutach oprowadzania klientów i tym dodatkowym, nieplanowanym nurkowaniu. Manometr wskazywał około sześćdziesięciu atmosfer. Szybko obliczyłem, że na tej głębokości mam maksymalnie trzy minuty, zanim urządzenie wskaże poziom, przy którym powinienem rozpocząć wynurzanie.
Zniecierpliwiony wyciągnąłem nóż z pochwy na łydce – byłem gotów poświęcić całą rafę, byle tylko wydobyć to przeklęte żelastwo. Wbiłem ostrze w koral otulający kotwicę. Mimo rozdrażnienia zaskoczyła mnie zarówno jego twardość, jak i kształt. Wyglądał jak pierścień, w którego otwór, szeroki na kilka centymetrów, idealnie wpasowało się ramię kotwicy. Nigdy wcześniej nie widziałem podobnego tworu i szczerze żałowałem, że muszę go niszczyć, aby uwolnić znienawidzoną kotwicę. Nie miałem jednak wyboru. Zacząłem uderzać w koralowiec raz po raz, z całą siłą, na jaką mogłem sobie pozwolić pod wodą.
Co do diabła…? – pomyślałem ze zdziwieniem i irytacją, gdy nóż, zamiast rozłupać koral, odbił się od jego powierzchni.
Zamiast struktury koralowca ujrzałem twardą, zielonkawą powłokę. I wtedy wreszcie zrozumiałem – przeklęta kotwica nie utkwiła w rafie, lecz zahaczyła o stary, zardzewiały żelazny pierścień pokryty grubą warstwą koralu.
Potrzebowałem kilku sekund, by zdać sobie sprawę z tego, co właśnie odkryłem. Nie miałem już wątpliwości: natrafiłem na przedmiot wykonany ludzką ręką, od lat ukryty głęboko pod wodą.
Może to coś naprawdę cennego? – przemknęło mi przez głowę.
Wtedy przypomniałem sobie o zapasie powietrza. Miałem zaledwie trzy minuty, a nad sobą dziewięć metrów wody. Rzuciłem okiem na manometr – jego wskazówka znalazła się już w czerwonej strefie. Musiałem się pospieszyć.
Gdybym wrócił na powierzchnię, nie uwolniwszy kotwicy, Jack urządziłby mi awanturę, a następnie sam zanurkowałby i odkrył tajemniczą żelazną obręcz. Nawet gdyby udało mi się odczepić przyrząd, i tak musiałbym wrócić następnego dnia, aby dokładniej zbadać znalezisko. Wtedy byłbym zmuszony do wyjaśnienia Jackowi, co planuję, aby zgodził się ponownie zabrać mnie łodzią w tamto miejsce.
Spojrzałem na obręcz, kotwicę, naprężoną linę, a na końcu na nóż, który trzymałem w prawej dłoni. Na twarzy, pod maską do nurkowania, mimowolnie pojawił się złośliwy uśmiech.
– Wybacz, Jack, ale naprawdę nie miałem innego wyjścia. Kończyło mi się powietrze – wyjaśniłem na pokładzie, trzymając w dłoni odcięty koniec kotwicznej liny i starając się ukryć satysfakcję. – Nie martw się, jutro rano podpłyniemy tu na chwilę, a ja sam po nią zanurkuję. Doskonale wiem, gdzie leży.
– Lepiej, żeby tak było – odparł Jack, krzyżując ręce na piersi, wyraźnie rozeźlony faktem, że jego kotwica warta tysiąc dolarów nie wróciła na pokład.
Następnego dnia, gdy tylko zaczęło świtać, czekałem niecierpliwie na pokładzie jachtu zacumowanego przy nabrzeżu Utili. Chłodna bryza karaibskiego poranka w północnym Hondurasie wcale mi nie przeszkadzała. Obok butli z powietrzem ukryłem torbę z młotkiem i dłutem, szybko przykrywając ją ręcznikiem. Kiedy pojawił się zaspany, ziewający co chwilę Jack, wymieniliśmy kilka zdawkowych zdań na powitanie i natychmiast odbiliśmy od brzegu.
Ignorując wszelkie zasady bezpiecznego nurkowania, zanurzyłem się samotnie w poszukiwaniu kotwicy, podczas gdy mój szef próbował odespać kaca po wczorajszej imprezie. Bez trudu odnalazłem miejsce, w którym zostawiłem stalowy przyrząd, i nie tracąc czasu, zacząłem uderzać dłutem w rafę, aby odsłonić to, co kryło się pod chropowatą powierzchnią koralowca. Wysiłek był znaczny, ale po uwolnieniu kotwicy dostrzegłem, że żelazna obręcz stanowiła część większego, kulistego przedmiotu. Im więcej koralowca odłupywałem, tym bardziej przedmiot się poszerzał i wydłużał. W końcu, po kolejnym mocnym uderzeniu, oderwał się od rafy i ukazał w całości. Ku mojemu zdumieniu miał około trzydziestu centymetrów wysokości i nieco mniej szerokości, a jego kształt jednoznacznie przypominał dzwon.
Zdenerwowany jak wtedy, gdy jako dwunastolatek ukradłem batonik ze sklepu, schowałem znalezisko do siatkowej torby, którą wcześniej wsunąłem do kieszeni kamizelki. Następnie, lekko dopompowując kamizelkę wypornościową, aby zrównoważyć dodatkowy ciężar, ostrożnie wynurzyłem się przy rufie. Upewniwszy się, że Jacka nie ma w pobliżu, przywiązałem torbę pod wodą do drabinki na rufie i ponownie zanurkowałem. Tym razem naprawdę zająłem się kotwicą. Przymocowałem ją do worka wypornościowego, który napełniłem powietrzem. Worek natychmiast wystrzelił ku powierzchni, wyłaniając się spod wody niczym gigantyczna czerwona meduza z problemami gastrycznymi.
Minutę później wynurzyłem się przy dziobie łodzi, krzycząc wniebogłosy, w pełni świadom stanu, w jakim znajdował się mój szef.
– Jack! Rusz się wreszcie! Pomóż mi, do cholery, to przecież twoja kotwica!
– Nie drzyj się tak, słyszę cię doskonale – burknął, mrużąc zaczerwienione oczy i wychylając się przez burtę.
Podciągnąłem worek do drabinki i pomogłem Jackowi wciągnąć kotwicę na pokład. Hałas, który przy tym robiłem, był tak duży, że nawet gdyby przy łodzi kołysał się przymocowany do niej fortepian, skacowany Jack i tak by tego nie zauważył.
Gdy tylko wszedłem na pokład, Jack odpalił silniki i z pełną prędkością ruszył w stronę przystani. Wykorzystałem ten moment, aby odzyskać mój mały skarb i ukryć go w schowku na narzędzia.
Siedząc na dziobie, czułem na twarzy ciepły wiatr o słonawym posmaku. Byłem zadowolony, że udało mi się zdobyć znalezisko bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń. Z satysfakcją wspominałem swoją przebiegłą intrygę – to ja namówiłem Jacka na solidne picie poprzedniego wieczoru, doskonale wiedząc, w jakim stanie obudzi się rano ten potężny Kalifornijczyk, który zatrudnił mnie osiem miesięcy temu.
Gdy zbliżaliśmy się do wyspy, zza wysokich palm kokosowych zaczęły wyłaniać się zardzewiałe dachy drewnianych, pomalowanych na pastelowe kolory, domków, które tak bardzo lubiłem. Na wielu z nich powiewała czerwona flaga z białym pasem, oznaczająca centra nurkowe. Nurkowanie stało się główną działalnością gospodarczą tej niewielkiej wyspy zamieszkanej przez rybaków Garifuna.
Dziesięć lat temu, kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, na Utili były zaledwie dwa centra nurkowe, jedna ulica, bar, kawiarnia, prymitywna dyskoteka oraz jeden samochód, który i tak nie miał dokąd jeździć. Dziś jednak, odkąd rozeszła się wieść, że wyspę otacza największa rafa koralowa na półkuli zachodniej, tysiące nurków z całego świata zaczęło przybywać tu regularnie co roku. Choć dzięki temu mogłem pracować jako instruktor nurkowania w tym iście rajskim zakątku świata, w głębi duszy tęskniłem za dawnym spokojem, który utraciłem na rzecz wątpliwego dobrobytu.
Po zacumowaniu natychmiast przystąpiłem do znoszenia sprzętu z jachtu. Gdy tylko zostałem sam na pomoście, wyciągnąłem torbę z ukrycia, z udawaną obojętnością zarzuciłem ją na ramię i zaniosłem do wynajmowanego bungalowu. Tam ostrożnie wyjąłem znalezisko z siatki i po raz pierwszy przyjrzałem się mu w świetle dziennym.
Nieliczne widoczne fragmenty metalu miały zielonkawy odcień, a resztę pokrywała biała warstwa koralowca. Choć zniekształcała ona sylwetkę przedmiotu, nie pozostawiała wątpliwości, że był to jakiś rodzaj dzwonu. Zastanawiałem się, w jaki sposób znalazł się wrośnięty w rafę koralową na środku Karaibów – i przyznać musiałem, że była to zagadka nie do rozwiązania.
Osiem miesięcy może nie wydawać się długim okresem, ale ja rzadko spędzałem tyle czasu w jednym miejscu. Od kilku lat wędrowałem po świecie, najczęściej pracując jako instruktor nurkowania, choć w razie potrzeby nie stroniłem od żadnej pracy. W wieku, w którym większość ludzi ma już dom, samochód, żonę i dwoje dzieci, ja wciąż nie zapuściłem korzeni.
Podróżowanie pokochałem jako dzieciak i od tamtej pory nie potrafiłem wyobrazić sobie innego życia. Oczywiście czasem nachodziły mnie wątpliwości i zastanawiałem się wówczas, czy to wszystko ma sens. Wystarczyło jednak, że szedłem na plażę, wdychałem zapach morza, słuchałem szumu fal i patrzyłem na żółtawe liście palm połyskujące w tropikalnym słońcu. Ta scena powtarzała się w różnych miejscach – na Karaibach, nad Morzem Czerwonym, na Zanzibarze czy w Tajlandii – ale zawsze dochodziłem do tego samego wniosku: nie zamieniłbym życia pełnego piękna i emocji na żaden dom z ogródkiem i psem.
Utila zaczynała mnie nudzić, więc od kilku dni rozważałem zmianę otoczenia. Sezon nurkowy zbliżał się ku końcowi, co oznaczało, że moje odejście nie zaszkodziłoby zbytnio Jackowi. Atmosfera w centrum nurkowym stawała się coraz bardziej napięta, prawdopodobnie z powodu malejącej liczby klientów. Bez większych wahań podjąłem decyzję o powrocie do rodzinnej Barcelony, gdzie planowałem odwiedzić przyjaciół i rodzinę, a także dowiedzieć się więcej o moim intrygującym znalezisku.
Spakowałem swój skromny dobytek do plecaka, ostrożnie owijając ciężki dzwon w ubranie. Wiedziałem, że przy odprawie będę musiał zapłacić liniom lotniczym za nadbagaż, a jeśli celnicy przyłapią mnie na przemycie zabytku archeologicznego, mogę spędzić dłuższy czas, korzystając z osławionej gościnności honduraskich więzień. Nie zamierzałem jednak rezygnować z moich planów.
Nie miałem pojęcia, że ta decyzja na zawsze odmieni moje życie, wciągając mnie w niespodziewany wir przygód i niebezpieczeństw.2
Tydzień później wylądowałem na lotnisku El Prat i poprosiłem taksówkarza, by wysadził mnie przed moim skromnym, odziedziczonym po babci mieszkaniem przy ulicy París, w sercu barcelońskiej dzielnicy Eixample. Ten niewielki apartament na poddaszu miał duże okna i taras, na którym stały dwa wypłowiałe od słońca plastikowe leżaki. Składał się z jednej sypialni, łazienki, salonu oraz dość „kameralnej” – mówiąc delikatnie – kuchni. Całość wyglądała tak, jakby została zaprojektowana z myślą o mojej drobnej, nieżyjącej już babci. Nic dziwnego, że ja, mierząc ponad metr osiemdziesiąt, nigdy nie czułem się tam całkiem swobodnie. Był to jednak mój własny kąt, zapisany na moje nazwisko, więc w obecnych czasach mogłem uważać się za szczęściarza.
Zostawiłem plecak w salonie i, nie zapalając światła, ruszyłem w kierunku lodówki. Dopiero gdy ją otworzyłem, uświadomiłem sobie, że nie mam prądu, wody, gazu ani jedzenia. Westchnąłem z rezygnacją, zamykając drzwiczki, po czym powlokłem się do sypialni, gdzie padłem na łóżko, pokonany przez zmęczenie, jet lag i niewygodne fotele klasy ekonomicznej.
Obudziłem się kilka godzin później, gdy mój wewnętrzny zegar wskazywał dziesiątą rano, a słońce właśnie chowało się za dachami, zwiastując nadejście nocy. Wpatrując się w czerwone światło wpadające przez okno, dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy wziąć prysznic, czy zejść na dół do chińskiej knajpy. Wtedy przypomniałem sobie, że nie mam wody, a mój żołądek głośnym burczeniem rozwiał wszelkie wątpliwości.
Pochłaniając makaron, układałem w głowie plan na następny dzień. Musiałem odwiedzić matkę – zarówno po to, by po prostu się przywitać, jak i po to, by skorzystać z jej prysznica.
Po krótkim spacerze w celu rozprostowania nóg, wróciłem do domu, przeczytałem kilka stron książki o poszukiwaczach skarbów, której od dawna nie mogłem skończyć, połknąłem dwa środki nasenne i zasnąłem, śniąc o piratach i zatopionych dzwonnicach.
– Ulisesie! Kiedy przyjechałeś? Czemu nie dałeś znać? Odebrałabym cię z lotniska! No, wejdź, synu, nie stój w drzwiach! Ależ się opaliłeś! – wyrzuciła z siebie jednym tchem kobieta w wieku około sześćdziesięciu lat, ubrana w jaskrawą sukienkę, z kasztanowymi włosami rozjaśnionymi blond pasemkami i okularami z grubą, czarną oprawką w stylu sekretarki.
– Cześć, mamo. Cieszę się, że cię widzę – wtrąciłem, gdy wreszcie udało mi się dojść do głosu, i serdecznie ją przytuliłem. – Jak się tu sprawy mają?
– A dobrze, jak zawsze. Ale gdybym umarła, nawet byś się nie dowiedział. Nie dzwoniłeś od prawie trzech miesięcy!
– Wybacz, wiesz przecież, że nie przepadam za telefonami. Poza tym – dodałem żartobliwie – spotykam się tylko z kobietami w moim wieku. Muszę dbać o reputację.
– Co za syn mi się trafił! Wiedziałam, że powinnam była adoptować tamtego sympatycznego Chińczyka.
– Pewnie zjadłby ci psa.
– Może i tak, ale przynajmniej zadzwoniłby czasem zapytać, jak się czuję.
Po tym początkowym przesłuchaniu, w czasie gdy mama przygotowywała dla mnie ogromną tortillę z ziemniaków, skorzystałem z okazji, by wziąć prysznic. Zawsze miło było wracać do domu po długim pobycie za granicą. Nic nie koiło mnie tak skutecznie jak znajome zapachy i obrazy z dzieciństwa, które dawały poczucie bezpieczeństwa.
– Widzę, że nadal malujesz – rzuciłem głośno, oglądając dzieła pokrywające wszystkie ściany mieszkania.
– Tak, nawet planujemy z koleżankami wystawę – odparła dumnie z kuchni.
– Wystawę? Czego?
– Śmiej się, śmiej. Jak sprzedam obraz, pomacham ci czekiem przed nosem.
– Cieszę się, mamo. Naprawdę, aż się uśmiecham.
– Jeszcze chwila, a zostaniesz bez tortilli.
– Dobra, poddaję się. Kiedy ta wystawa?
– Jeszcze nie ustaliłyśmy dokładnej daty, ale pewnie za miesiąc.
– Życzę powodzenia… – obawiając się, że zostanę bez obiadu, dodałem szybko – choć oczywiście wcale go nie potrzebujesz.
Po krótkim podsumowaniu ostatnich miesięcy spędzonych na Utili – z premedytacją pomijając incydent ze znaleziskiem – oraz po zjedzeniu pysznego omletu, nadszedł czas na „prawdziwą” rozmowę z moją matką. Zaczęła mnie zasypywać plotkami o sobie i swoich przyjaciółkach, skupiając się na najbardziej pikantnych szczegółach z życia tych, które wciąż tkwiły w związkach małżeńskich. Brzmiało to jak relacja z tajnego stowarzyszenia wdów i rozwódek, które starały się przekonać „jeszcze zniewolone” kobiety do radosnego życia singielek.
Po niemal godzinie słuchania – bardziej z uprzejmości niż z prawdziwego zainteresowania – tych rewelacji, zostawiłem jej torbę na śmieci, wypełnioną moimi brudnymi ubraniami do prania. Pożegnałem się dwoma całusami, tłumacząc, że mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia, i obiecałem, że wrócę następnego dnia, aby wysłuchać więcej szczegółów historii rozwodu jej przyjaciółki Loli oraz odebrać świeże ubranie.
Już miałem wychodzić, gdy przypomniałem sobie o czymś istotnym i wychyliłem głowę zza drzwi.
– Mamo, masz może numer do profesora Castilla?
– Do niego? A po co ci? – zapytała, a uśmiech na jej twarzy zastąpił grymas, jakby poczuła zapach zgniłego jajka.
– Muszę go o coś zapytać.
– Nie wiem, co możesz chcieć od tego starego dziwaka, chyba że chodzi o kurz i pajęczyny.
– Proszę, mamo, to ważne.
– Poszukam gdzieś w śmieciach, bo tam pewnie leży – rzuciła niechętnie, machając ręką.
– Dzięki, mamo. Do jutra – powiedziałem, zamykając za sobą drzwi.
Zbyt późno przypomniałem sobie o niechęci matki do profesora Castilla. Była przekonana, że obsesja mojego ojca na punkcie archeologicznych mitów narodziła się właśnie przez jego przyjaźń z tym człowiekiem, którego obwiniała o zaszczepienie mu wszelkich szaleństw. W mojej pamięci obraz taty nierozerwalnie łączył się z profesorem. Miałem więcej wspomnień ojca uśmiechniętego w jego towarzystwie niż obok matki.
Resztę dnia poświęciłem na doprowadzenie poddasza do stanu używalności. Wieczorem, przy blasku świec, wyjąłem znalezisko z miski z amoniakiem, w której umieściłem je zaraz po przyjeździe. Ostrożnie, posługując się dłutem i szczotką, zacząłem usuwać z metalu skorupę martwego koralowca, która po kąpieli w tej substancji odchodziła zaskakująco łatwo.
Warstwa po warstwie, metodycznie i uparcie, usuwałem kolejne fragmenty. Nad ranem dzwon wreszcie był niemal całkowicie oczyszczony z osadów – choć wciąż pokrywała go miejscami zielonkawa skorupa. Nie byłem pewien, czy powinienem się jej pozbywać. Przedmiot, który bez wątpienia okazał się dzwonem, miał na swojej powierzchni dwie biegnące dookoła linie, a między nimi znajdowały się jakieś symbole lub rysunki – zbyt zatarte, bym mógł im się dokładnie przyjrzeć o tej porze. Zmęczony, postanowiłem zostawić dalsze badania na następny dzień.
Zanim zgasiłem świece, spojrzałem po raz ostatni na dzwon. W migoczącym świetle wyglądał tak, jakby szeptał tajemniczą historię, której jeszcze nie potrafiłem zrozumieć.
Następnego dnia po południu miałem już prąd i wodę, a nawet kontakt do profesora Castilla, który mama podała mi z wyraźną niechęcią. Zszedłem do budki na rogu i wykręciłem numer.
– Halo, czy to profesor Castillo?
– Tak, słucham – odpowiedział zdecydowany głos.
– Tu Ulises Vidal.
– Ulises? – odparł z przesadnym zdziwieniem.
– We własnej osobie. Jak się pan miewa, profesorze?
– Bardzo dobrze, bardzo dobrze! – odpowiedział entuzjastycznie. – A ty? Dawno nie miałem od ciebie żadnych wieści! Jesteś w Barcelonie?
– Tak, wróciłem kilka dni temu. Chciałbym się z panem spotkać… jeśli to możliwe.
– Oczywiście, chłopcze, oczywiście! Kiedy chcesz?
– Może jutro?
– Dobrze, ale po południu. Chcesz wpaść do mnie?
– Wolałbym raczej zaprosić pana do siebie. Mam coś, co chciałbym panu pokazać.
– Co takiego?
– Sam nie wiem, dlatego chciałbym, żeby pan to zobaczył.
– Nadal mieszkasz w mieszkaniu po babci?
– Tak, na razie tak. Czy pasuje panu szósta?
– Zgoda – potwierdził, po czym dodał z namysłem: – To musi być coś bardzo starego.
– Proszę?
– Cokolwiek chcesz mi pokazać, skoro potrzebujesz opinii nudnego emerytowanego profesora historii średniowiecza, to musi mieć to wiele lat.
Reszta moich telefonów tego dnia okazała się serią daremnych prób umówienia się z dawnymi znajomymi. „Za dużo pracy w biurze” i „muszę oddać auto do warsztatu, ten tydzień jest tragiczny” – to były najczęstsze wymówki. Nie mogłem mieć im tego za złe – wszyscy byli już żonaci, z masą zobowiązań i kredytami na trzydzieści lat. To był jeden z tych momentów, kiedy samotność dopadała mnie szczególnie mocno. Miałem przyjaciół, z którymi coraz mniej mnie łączyło i coraz bardziej oddalałem się od świata, do którego – jak czułem – nigdy naprawdę nie pasowałem. Jakby inni wiedzieli coś, czego nikt mi nie powiedział, a co było niezbędne, by poczuć się częścią całości.
Ale co zrobić? Jeśli nie masz obsesji na punkcie rodziny, nie zależy ci na majątku ani na uznaniu innych, wiele spraw przestaje mieć sens. Być może, jak powiedziała mi kiedyś pewna kobieta, utknąłem mentalnie w wieku dwudziestu kilku lat i wciąż żyję marzeniami oraz chwilą obecną – dobrowolny więzień carpe diem.
Możliwe.
Ale prawda jest taka, że nie zamieniłbym swojego życia na żadne inne. Tamtej nocy dopadł mnie jednak nagły smutek. Dlatego też powlokłem się do El Náufrago, mojego ulubionego baru na starym mieście, żeby utopić zmartwienia w ginie. A może też po to, by znaleźć jakąś deskę ratunku o pięknych kształtach, której mógłbym się chwycić w ten melancholijny, wrześniowy wieczór.
Za każdym razem, gdy wracałem do Barcelony, jeszcze dotkliwiej czułem wyobcowanie w swoim własnym mieście. Ludzie wydawali się coraz bardziej zapatrzeni w siebie, ulice – zimniejsze, a dzieci – cichsze. Może dlatego zawsze szukałem schronienia w arabskich lub latynoskich dzielnicach, gdzie ludzie krzyczą do siebie przez ulicę, witają się serdecznie i patrzą ci w oczy, mijając na chodniku. Tam czułem się zdecydowanie bardziej jak u siebie – w kawiarence pełnej Algierczyków, zamiast w klimatyzowanym Starbucksie, choć po arabsku potrafię powiedzieć tylko „dzień dobry” i niewiele więcej. To pewnie skutek lat spędzonych w gościnnych krajach, gdzie byłem obcy, ale nigdy nie czułem się wyobcowany.
W drodze do baru zajadałem się jagnięcym kebabem, którym fascynowałem się podczas pobytu w Egipcie. Pośród uliczek wokół katedry rozbrzmiewały dźwięki gitary wygrywającej melodię „Entre dos aguas”, a ja zmierzałem powolnym krokiem na spotkanie z lady Blue Bombay Dry Gin.
Obudziłem się później niż zwykle, bardziej skacowany i bardziej samotny, niż bym sobie życzył. Dopiero zimny prysznic – innego nie było, bo nie zdążyłem zapłacić rachunku za gaz – postawił mnie na nogi. Wycierając się przed lustrem, zauważyłem, że mimo podkrążonych oczu wyglądam całkiem nieźle. Nie byłem przesadnie umięśniony, ale trzymałem formę; opalenizna już się utrwaliła, a, choć daleko mi było do Brada Pitta, doświadczenie nauczyło mnie, że dla pewnego typu kobiet jestem atrakcyjny. Dzięki temu mogłem się cieszyć ich towarzystwem, gdy brakowało mi mapy, po której mógłbym nawigować.
Jakiś czas później, stojąc przed kuchenną szafką, zastanawiałem się, czy zjeść śniadanie, czy może już obiad. W jednej ręce trzymałem słoik Nocilli, w drugiej puszkę fabady asturyjskiej – i nie potrafiłem się zdecydować, na co mam ochotę o tej dziwnej porze. Ostatecznie zwyciężyła słabość do słodkiego – chwilę później z zapałem rozsmarowywałem czekoladę na kromce chleba, pochylony nad stołem w salonie. Na jego środku stał zielonkawy dzwon, który zupełnie nie pasował do reszty umeblowania. Sprawiał wrażenie, jakby zepchnął całe otoczenie na drugi plan – jakby wokół niego wszystko stawało się banalne i przemijające.
Domofon zadźwięczał punktualnie, a dwie minuty później ktoś energicznie zapukał do drzwi. Ręka lekko mi drżała, gdy sięgałem po klamkę – minęło wiele lat, odkąd ostatni raz widziałem profesora. Nie rozmawialiśmy od czasu wypadku. Wczorajsza rozmowa telefoniczna trochę mnie uspokoiła, ale wciąż nie wiedziałem, jak zareaguje, gdy zobaczy mnie po tak długim czasie.
Wszelkie wątpliwości zniknęły jednak, gdy tylko otworzyłem drzwi.
Naprzeciwko mnie ujrzałem znajomą sylwetkę przyjaciela mojego ojca. Był nieco niższy i znacznie bardziej siwy, niż go zapamiętałem, ale poza tym wyglądał niemal tak samo jak dawniej: cofnięty podbródek, szczery uśmiech i ogromne, błękitne oczy za okularami w grubych, rogowych oprawkach. Byłem prawie pewien, że imponujące mięśnie, którymi się kiedyś chełpił, nadal kryją się pod jego nieodłączną koszulą w kratę i wełnianym swetrem.
– Ulisesie! Jak dobrze cię znowu widzieć! – ryknął, obejmując mnie w niedźwiedzim uścisku.
– Ja też się cieszę, profesorze – wydusiłem z trudem. – Jeśli jednak natychmiast mnie pan nie puści, to będzie to nasze ostatnie spotkanie.
Roześmiał się, ale uwolnił mnie dopiero po kilku sekundach. Gdy wreszcie rozluźnił uścisk, odsunął się o krok i zmierzył mnie od góry do dołu.
– Albo ty urosłeś, albo ja się skurczyłem – zauważył. – Jesteś wyższy.
– Co się stało z pana włosami? Pofarbował je pan na biało, żeby wyglądać poważniej? Jeśli tak, muszę pana zmartwić – to nie działa.
– Patrzcie na niego! I kto to mówi! Nie chcę wiedzieć, ile wydałeś na solarium, aby uzyskać taką opaleniznę. I założę się, że nadal nie udało ci się poderwać żadnej dziewczyny.
Obaj roześmialiśmy się, doceniając, że znów możemy sobie dogryzać, jakby od ostatniego spotkania podczas pogrzebu mojego ojca minęło nie więcej niż kilka tygodni, a nie prawie dekada.
Przeszliśmy do salonu, gdzie przez ponad godzinę nadrabialiśmy zaległości. Dowiedziałem się, że profesor, zmęczony nauczaniem, przeszedł na wcześniejszą emeryturę i teraz dzieli czas między siłownię a pisanie – jak sam to określił – nudnej książki o ekspansji handlowej Korony Aragonii w XIV wieku. Nie wierzył, że kiedykolwiek uda mu się ją wydać, ale przynajmniej miał jakieś zajęcie.
Ja opowiedziałem mu o krajach, które odwiedziłem, oraz o tym, czym się w nich zajmowałem. Gdy dotarłem do historii z Utili, wspomniałem krótko o moim znalezisku.
– Czy to to, co masz na stole? – spytał, wskazując na przedmiot przykryty czerwoną ściereczką.
Skinąłem głową potakująco.
– Ależ z ciebie teatralna dusza! – zaśmiał się. – No dobra, zobaczmy, co my tu mamy – dodał, zdejmując przykrycie. W tej samej chwili jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a uśmiech zniknął nagle z twarzy.
– Co pan o tym sądzi? – zapytałem, gdy minęła prawie minuta milczenia.
– To dzwon.
– Cieszę się, że pan tu jest. Byłem przekonany, że to klarnet.
– To dzwon – powtórzył, ignorując mój sarkazm. – Spiżowy dzwon.
– Zastanawiam się, jak spiżowy dzwon znalazł się na dnie Morza Karaibskiego. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek budował dzwonnice na rafach koralowych.
– Nie, to nie jest kościelny dzwon – powiedział cicho. – To dzwon okrętowy.
– Od kiedy statki mają dzwony?
– Dzisiaj już prawie żaden ich nie ma. Ale kiedyś każdy statek miał jeden na mostku – wyjaśnił, przesuwając palcami po powierzchni znaleziska. – Ten tutaj, sądząc po kształcie i nalocie, musi być bardzo stary. Chciałbym ustalić dokładnie jego wiek, ale może to być trudne.
– Może te napisy coś nam powiedzą – rzuciłem, wskazując palcem na dzwon.
– Napisy? Jakie napisy?
– Te tutaj, między dwoma pasami zdobień. Gdyby pan nie był taki ślepy, już dawno by je pan zauważył – zażartowałem.
Profesor Castillo pochylił się i zmrużył oczy.
– Rzeczywiście! Pozwól, że zabiorę go na uniwersytet. W ciągu kilku dni powinienem je rozszyfrować – powiedział z entuzjazmem, chwytając mnie za ramię.
– To nie będzie konieczne.
– Jak to nie? To nasz najlepszy trop, żeby ustalić jego pochodzenie!
– Nie będzie konieczne, bo już je rozszyfrowałem.
– Co takiego? Przecież ledwo widać, że w ogóle coś jest tam napisane!
– To proste – kartka i coś do pisania wystarczą – odparłem, rozbawiony jego konsternacją. Wyciągnąłem z kieszeni złożony na pół arkusz, cały pokryty ołówkowymi śladami. Na środku wyraźnie widniały dwa łacińskie słowa.
Profesor spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Żartujesz sobie ze mnie? – wyszeptał, czytając w kółko napis.
– Ani trochę, profesorze. Odbiłem to dziś rano, ale nie wiem, co to znaczy. Sam pan wie, że moja znajomość łaciny to tragedia.
Castillo odwrócił się na krześle i długo patrzył na mnie znad okularów.
– Ulisesie, przysięgnij, że to nie jest jakiś głupi żart.
Zaskoczyła mnie jego reakcja. Po czole profesora spływały krople potu, a usta lekko drżały. Nigdy wcześniej nie widziałem go w takim stanie.
– Na tym dzwonie jest napisane: _MILITES TEMPLI_.
– No dobrze. I co z tego?
– To niemożliwe.
– Może i niemożliwe, ale sam pan widzi.
– Czy jesteś absolutnie pewien, że wydobyłeś go z rafy koralowej u wybrzeży Hondurasu?
– Oczywiście, że jestem pewien! – zaczynała mnie już drażnić ta jego nieustanna podejrzliwość. – Przecież ma pan dowód przed oczami! – wskazałem obiema rękami na dzwon. – Nawet kawałki koralowca się go trzymają!
Castillo spojrzał na mnie, jakbym właśnie ogłosił, że Ziemia jest płaska.
– Ulisesie, naprawdę tego nie rozumiesz?
– Nie, szczerze mówiąc, nie rozumiem. Skąd ten dramatyzm? Jakiś stary statek poszedł na dno, a ja znalazłem jego dzwon. W tej okolicy jest mnóstwo wraków. Może natrafię na coś więcej i w końcu przestanę liczyć każdy grosz.
– Nie. To coś znacznie poważniejszego. Możliwe, że właśnie dokonałeś jednego z największych odkryć w historii.
Tym razem to ja zaniemówiłem.
– O czym pan mówi?
– _Milites Templi_ to powszechna nazwa Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa – templariuszy.
– No dobra, czyli to wrak należący do templariuszy. I co z tego?
– Jak to „co z tego”?! – oburzył się profesor. – Czy ty w ogóle znasz historię?
– Wiem, kim byli templariusze! – odparłem lekko poirytowany. – Ale nie rozumiem, dlaczego tak pana dziwi, że mogli być właścicielami tego statku.
– Bo niezwykłe nie jest k t o, tylko k i e d y.
Zmarszczyłem czoło, kompletnie zbity z tropu.
– Ulisesie, zakon templariuszy powstał w 1118 roku, by chronić pielgrzymów zmierzających do Ziemi Świętej i…
– Przepraszam, że przerywam – powiedziałem, unosząc rękę – ale czy możemy od razu przejść do sedna?
Profesor zmrużył oczy, wyraźnie urażony, i przez chwilę milczał, zbierając myśli.
– W skrócie: templariusze zgromadzili ogromny majątek i wpływy, co skłoniło króla Francji Filipa IV oraz papieża Klemensa V do uknucia spisku mającego na celu przejęcie ich dóbr. Pod fałszywymi zarzutami herezji zakonników aresztowano, torturowano i mordowano. Wszystko zaczęło się w październiku 1307 roku – powiedział. – To był ich koniec. Najpotężniejszy zakon średniowiecza przestał istnieć. Raz na zawsze.
Mężczyzna zakończył swą wypowiedź w tonie przypominającym mowę pogrzebową i skrzywił się, widząc, że jego wywód nie zrobił na mnie spodziewanego wrażenia.
– Ulisesie, na litość boską! Czy ty naprawdę tego nie widzisz? – zawołał, wznosząc ręce ku niebu. – Pamiętasz w ogóle, kiedy odkryto Amerykę?
– Oczywiście, że pamiętam! – odparłem, marszcząc brwi. – Dwunastego października tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego… Cholera jasna! To przecież niemożliwe!3
Od ponad dziesięciu minut udawałem, że studiuję kartę dań, choć nie przeczytałem z niej ani słowa. Kiedy kelner – młody, uprzejmy Chińczyk – pojawił się przy naszym stoliku po raz drugi, wciąż nie wiedziałem, co zamówić.
– Czy panowie już wybrali? – zapytał z lekką nutą zniecierpliwienia.
– Tak, poproszę… kurczaka w sosie cytrynowym i wodę niegazowaną – odpowiedziałem na chybił trafił, wciąż trzymając otwarte menu, którego nawet nie zdążyłem przeczytać. – A pan, profesorze?
– Słucham? Co takiego? – Profesor Castillo spojrzał na mnie zaskoczony, odrywając wzrok od karty, którą od początku trzymał do góry nogami.
– Co pan zamawia na kolację? – zapytałem, dyskretnie wskazując brwiami na kelnera.
– Ach, tak. Poproszę sałatkę i wodę, dziękuję.
Obaj myślami byliśmy zupełnie gdzie indziej – dokładnie na siódmym piętrze budynku po drugiej stronie ulicy. Wyszliśmy na kolację, łudząc się, że pomoże nam to ochłonąć po niespodziewanym odkryciu, ale napięcie wciąż ściskało nam żołądki. Od chwili, gdy opuściliśmy mieszkanie, prawie się do siebie nie odzywaliśmy, unikając nawet wymiany spojrzeń. W końcu zdobyłem się na odwagę, by przerwać milczenie i wrócić do tematu.
– A może ktoś w XVI lub XVII wieku znalazł ten dzwon i zamontował go na swoim okręcie? – zasugerowałem bez przekonania.
– Nie sądzę. Dzwon stanowił wizytówkę statku; nie montowano na nim pierwszego lepszego, znalezionego przypadkiem – odparł profesor, odrzucając tę możliwość machnięciem ręki.
– A jeśli ktoś odlał go dwieście lat później, kopiując tylko motto templariuszy? – nie dawałem za wygraną.
– Po co ktoś miałby to robić? Jak już ci mówiłem, zakon templariuszy rozwiązano po procesie, w którym oskarżono ich o kult diabła i sodomię. Myślisz, że ktoś ochrzciłby statek ich nazwą? To byłoby równie rozsądne, jak przebranie się dziś za Bin Ladena i uprawianie joggingu w Nowym Jorku.
– Dobrze, zgoda. Po prostu próbuję znaleźć luki w naszym rozumowaniu. Jeszcze niedawno mówił pan: „Niemożliwe, niemożliwe!”. Zanim zacznę tańczyć na stole, chcę mieć pewność, że niczego nie przeoczyliśmy.
– Ja też cały czas o tym myślę, odkąd pokazałeś mi ten przeklęty dzwon. Ale nie dostrzegam błędu w naszym rozumowaniu. Wręcz przeciwnie – im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem pewien, że moja analiza jest trafna.
– No dobrze, załóżmy więc, że mamy rację. Jakie są kolejne kroki w takiej sytuacji? Dzwonimy do gazet, na uniwersytet, do Księgi Rekordów Guinnessa?
– Na razie nie mówimy o tym nikomu. Mamy tylko zardzewiały dzwon i twoje słowo. Gdybyśmy teraz ogłosili to odkrycie, od razu uznano by nas za oszustów. W najlepszym wypadku, jeśli ktoś by nam uwierzył, zrobiłby wszystko, aby cała chwała przypadła jemu. Uwierz mi, nawet najbardziej szanowany naukowiec sprzedałby własną matkę za takie odkrycie.
– Więc co pan proponuje? Mamy siedzieć cicho?
– Dokładnie tak. Powinniśmy najpierw poszukać w archiwach informacji o templariuszach i ich umiejętnościach żeglarskich, a potem znaleźć dowody potwierdzające naszą teorię. Dopiero wtedy, gdy będziemy gotowi, przedstawimy nasze odkrycie w odpowiednich kręgach akademickich i zobaczymy, jak zareagują.
– Bardzo kuszące. Ale mam inny pomysł. Potrzebujemy więcej dowodów, prawda?
– Oczywiście.
– Więc dlaczego nie pojedziemy na Utilę i sami ich nie zdobędziemy?
– Co masz na myśli?
– Mam na myśli nurkowanie i poszukiwania. Wiem dokładnie, gdzie znalazłem ten dzwon. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy tam wrócili i trochę poszperali. Sprawdzimy, co jeszcze kryje się w rafie.
– Żartujesz? Tak ważne wykopaliska archeologiczne nie polegają na „szperaniu”. Powinny być poprzedzone szczegółowym przygotowaniem dokumentacji i prowadzone pod ścisłym nadzorem wykwalifikowanych ekspertów. Mówię o kilku latach planowania i jeszcze dłuższej pracy w terenie.
– Rozumiem – powiedziałem, pocierając brodę. – A co z badaniami? Jeśli w ogóle do nich dojdzie, to chce je pan sam poprowadzić? Czy raczej obejrzeć w telewizji na Discovery Channel? Sam pan przyznał, że konkurencja w tej branży jest bezwzględna. Naprawdę sądzi pan, że pozwoliliby nam choćby pojawić się w napisach końcowych dokumentu?
– Cóż, rzeczywiście trudno byłoby uczestniczyć w przedsięwzięciu o takim znaczeniu – przyznał, spuszczając wzrok na talerz sałatki, którego pojawienia się nawet nie zauważyliśmy. – Prędzej czy później pewnie odsunęliby nas na bok.
– I to panu odpowiada?
– W końcu najważniejsze jest samo odkrycie, a nie dzięki komu zostało dokonane – powiedział bez przekonania. – Pewnie ci, którzy się tym zajmą, będą lepsi i lepiej przygotowani ode mnie.
– Naprawdę pan tak uważa?
– Nie. Właściwie to nie. Sam nie wiem – odparł po chwili z zawahaniem. – Ale tak czy inaczej, nie mamy ani środków, ani niezbędnych zezwoleń. Nawet gdybyśmy chcieli, nie moglibyśmy tego zrobić.
– My może nie, ale znam kogoś, kto je ma. A pozwolenia w Hondurasie… cóż, istnieje wiele sposobów, żeby je zdobyć.
– A kim jest ta osoba, która mogłaby nam pomóc?
– To Amerykanin, John Hutch. Poznałem go kilka lat temu, gdy szukałem pracy na Florydzie. Ma firmę Hutch Marine Explorations, specjalizującą się w poszukiwaniu i wydobywaniu wraków.
– Mówisz o łowcy skarbów? Nie chcesz współpracować z naukowcami, ale z łowcą skarbów już tak?
– Dokładnie. To poszukiwacz z doskonale wyposażonym statkiem do lokalizacji wraków, zespołem specjalistów od wydobycia i ponad dziesięcioletnim doświadczeniem. Jest bez wątpienia najlepszy w swojej branży, a współpraca z nim pozwoliłaby nam uniknąć mnóstwa formalności.
– I ufasz mu całkowicie?
– Oczywiście, że nie! Ale podpisalibyśmy umowę, aby upewnić się, że przypadnie nam nasza część chwały. Jedyny problem polega na tym – dodałem, skupiając wzrok na miseczce pistacji – że łowcy skarbów kierują się jedną motywacją: pieniędzmi. Nie wiem, czy prestiż i sława wystarczą, żeby Hutch zainteresował się naszą małą przygodą. Musimy coś wymyślić, aby przekonać go, że pod rafą kryją się złoto i klejnoty. Na pewno potrafi pan stworzyć przekonującą historię, a pański dorobek naukowy i siwe włosy dodadzą jej wiarygodności.
Profesor lekko się uśmiechnął i z wyraźnym zadowoleniem oparł się wygodnie na krześle.
– Drogi Ulisesie, na szczęście nie będzie to konieczne.
– A można wiedzieć dlaczego? – zapytałem, zaskoczony jego pewnością siebie. – Ludzie tacy jak Hutch reagują jedynie na błysk złota.
– Nie będzie to konieczne, przyjacielu, ponieważ taka historia już istnieje.
– Jak to? Jaka historia?
– O złocie i klejnotach ukrytych pod rafą, we wraku statku templariuszy – odpowiedział z szerokim uśmiechem. – Czyżbyś nigdy nie słyszał o zaginionym skarbie templariuszy?