- W empik go
Ostatnia noc przed końcem rejsu - ebook
Ostatnia noc przed końcem rejsu - ebook
Powieść, której akcja rozgrywa się na morzu, w niełatwych warunkach izolacji od domu i najbliższych. Główny bohater to młody oficer marynarki, człowiek borykający się z wewnętrznymi rozterkami, które są równie trudne, co determinowana służbą na statku codzienność. W powieści pojawia się również intrygujący wątek kryminalny.
Specyfikę odległych wypraw morskich autor znał z autopsji – był uczestnikiem podróży do wybrzeży Afryki Wschodniej.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-2353-2 |
Rozmiar pliku: | 342 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciemna, chłodna i wilgotna noc otaczała statek. Zdawało się, że wokół nie ma morza, ale nieprzejrzysta, mokra, szczelnie wszystko otulająca zasłona z kiru. Nawet woda nie fosforyzowała i jak okiem sięgnąć nie widać było najmniejszego światełka, żadnego znaku życia. Zdawać by się mogło, że statek tkwi w bezruchu, gdyby nie lekkie kołysanie na boki i słabo słyszalny szum odkosów rozgarnianych dziobem. I tylko z głębi, poprzez kilkupiętrową warstwę pomieszczeń wydobywało się nieustanne, głuche dudnienie, monotonne i rytmiczne jak bicie serca.
Choć noc była głęboka, mało kto spał. Jak zwykle, gdy dochodzili do macierzystego portu, każdy miał jakieś zajęcie, które sprawiało, że załoga krzątała się w swoich kabinach. Pakowano rzeczy, oficerowie porządkowali papiery i kończyli raporty ze swoich działów, niektórzy uznali, że nie warto spać i kąpali się, golili – słowem szykowali się do powitania portu, do którego wracali po długim rejsie. Tylko ci, którzy lubili porządek i zawsze byli „na bieżąco” – teraz nie mieli specjalnie nic do roboty i próbowali spać. Spał także kapitan, który miał za sobą trudy niespokojnego przejścia przez Morze Północne, kiedy przez dwie doby musiał tkwić na mostku i potem jeszcze dopilnować przejścia przez Kanał Kiloński. Wiedział zresztą, że po przyjściu do Gdyni jak zwykle czeka go normalny kołowrotek spraw służbowych i osobistych, które nie pozwolą na wypoczynek. Toteż teraz chciał choć trochę wypocząć, żeby żona na jego widok znów nie zawołała: jak ty mizernie wyglądasz! albo żeby po prostu nie zasypiać przy stole podczas pierwszej kolacji w domu, na którą się czekało przez tak długi czas. Spał więc teraz nie troszcząc się zbytnio, że warunki nawigacji na Bałtyku nie są najlepsze. Ostatecznie trochę mgły to jeszcze nie tragedia. Oficer wachtowy był doświadczony, statek w pełni sprawny, wyposażony we wszystkie najnowocześniejsze urządzenia pozwalające wykryć i ominąć przeszkody, sztormu nie zapowiadano, a Morze Bałtyckie, po zwariowanych wyczynach Północnego, wydawało się spokojnym jeziorem, co jak na tę jesienną porę było prawdziwym darem losu.
Przeciągły, smutny jęk zabrzmiał w nocnej ciszy, poleciał nad morze i wtopił się w nasiąkniętą mglistą wilgocią przestrzeń. Syrena mgłowa działała z automatyczną regularnością. Promień na seledynowym ekranie radaru nieustannie zataczał kręgi. Po prawej stronie wydobywał jasny zarys dosyć odległego lądu, na lewo od dzioba, w dużej odległości od statku, ukazywał dwie drobne iskierki – pewnie rybackie kutry, które już zdążyły wyjść na połowy. I to były jedyne znaki, że statek nie jest samotnie zawieszony w czarnej przestrzeni, ale gdzieś istnieje także życie, pływają inne jednostki, a ląd znajduje się nie dalej, niż o piętnaście mil morskich.
Na mostku było cicho, spokojnie i nudnawo. Panował tu niemal całkowity mrok i tylko światełka żyropilota, uparcie wyrównującego najdrobniejsze odchylenia statku od kursu, wydobywały zarys sylwetki sternika. Nie miał on właściwie nic do roboty; stał oparty plecami o ścianę, obserwując kompas i mrugające zielenią lub czerwienią lampeczki. Jego praca zaczynała się dopiero wtedy, gdy sprawne i doświadczone ręce musiały zastąpić automat nieprzydatny podczas częstych zmian kursu, podejść do lądu i wszelkich innych manewrów. Wkrótce miała nadejść taka chwila, bo zbliżali się do portu.
Wachtowy marynarz, niczym chwilowo nie zatrudniony przez oficera, stał wciśnięty w kąt sterówki i ćmił papierosa, którego ogieniek co chwilę wydobywał z mroku zarys jego twarzy. Był to młody, szczupły mężczyzna, ubrany w ciepłą kurtkę wełnianą, narciarską czapkę i wysokie do pół łydki buty, w które wpuścił nogawki spodni. Patrzył przez nieco zroszoną mgłą szybę w stronę dzioba statku. Nie widział prawie nic, jedynie gdy niezbyt duża fala usiłowała wspiąć się na pokład, jej jasny, pokryty pianą grzbiet wyłaniał się na moment z ciemności.
Trzeci oficer, chyba rówieśnik marynarza – także młody, ale znacznie niższy, pulchny, z wyraźnymi tendencjami do tycia, niedawno objął wachtę. Podszedł do radaru, chwilę obserwował ekran i uznawszy, że nie dzieje się wokół nic interesującego, ziewnął głośno. Jeszcze przylepił nos do szyby i popatrzył na dziób, ale i tam nie zobaczył nic, co by go zainteresowało. Tylko mgła gęstniała coraz bardziej i chwilami ogarniała statek białym całunem. Marynarz widocznie uznał, że trzeba coś powiedzieć, bo zauważył:
– Cholera, coraz gorsza mgła.
Oficer wolno zapalił papierosa, zaciągnął się niespiesznie, wypuścił kłąb dymu, aż po całym pomieszczeniu rozszedł się przyjemny zapach dobrego tytoniu. Dopiero wtedy lekko wzruszył ramionami i odparł:
– Nic groźnego. Tu nad ranem, o tej porze roku, zawsze jest mgła.
Marynarz jednak miał ochotę na pogawędkę, bo dorzucił:
– A jak nie mgła, to sztorm. – Zdusił papierosa w wielkiej, metalowej popielnicy i natychmiast zapalił drugiego.
– Wszystko, żeby tylko opóźnić wejście do portu! – narzekał.
Sternik sapnął gniewnie; zdenerwował się, że takie gadanie może zapeszyć i sprawić, iż rzeczywiście nie wejdą o zapowiedzianym czasie. Nie odezwał się jednak, za to trzeci oficer roześmiał się trochę złośliwie:
– Akurat, tobie na złość!
– Nam wszystkim – odciął się marynarz. – Każdemu się do domu spieszy po tych paru miesiącach. Panu może nie?
– Godzina wcześniej, godzina później, co za różnica? – bagatelizował trzeci, ale zrzęda nie dał się zbyć.
– Tak się mówi: godzina. A bywało, żeśmy i dzień albo dwa potrafili się spóźnić przez złą pogodę. A jeszcze jak każą na redzie czekać w kolejce, to mnie szlag trafi.
– Tak się stęskniłeś? – nie wytrzymał sternik.
– A ty niby nie?
– Dojdziemy, dojdziemy – uspokoił ich trzeci. – Ląd na radarze widać, można prawie ręką dosięgnąć. Komunikat meteo nie zapowiada pogorszenia pogody, a mgła nas na długo nie przyhamuje, choćby nawet zgęstniała. Jak się rozwidni, będzie Rozewie, a potem żabi skok do Gdyni.
– Gdynia! – wykrzyknął radośnie wachtowy marynarz, jakby w tym słowie zawarł wszystkie nadzieje na to, co go czeka w porcie. – Ech, podskoczy człowiek, po tym półrocznym poście! Szczęśliwi kawalerowie!
– A żonaci nie? – zdziwił się trzeci.
– Też, ale nie tak – nie wiadomo było, czy kpi, czy mówi poważnie. Idę na urlop! dorzucił.
Trzeci skinął głową:
– Pół załogi wybiera się na urlop. A kto pójdzie, to się okaże.
– Pan nie?
– Też bym chciał, ale nic z tego. Już byłem. Udało mi się przed rejsem. Byłem wiosną.
Też dobrze – zauważył marynarz dosyć poufale. Oficer już nie kontynuował tego tematu. Zwrócił się do sternika:
– Kurs?
– Siedemdziesiąt pięć.
– Daj pan pięć w prawo – polecił oficer. – Podejdziemy bliżej, potem ominiemy rozewski cypel. Powinniśmy już widzieć latarnię.
– Dawno – mądrzył się marynarz. Ale przez tę mgłę... O, jest! – po prawej burcie dostrzegli smugę światła, która przejechała wysoko po ciemnym niebie, niezbyt wyraźna, przytłumiona przez mglistą kurtynę. Wachtowy nie musiał mierzyć czasu błysków. Był pewny, że to latarnia rozewska, znał jej światło na pamięć. – No, to już jakbyśmy byli w domu! – cieszył się, ale przesądny sternik ostrzegł:
– Nie mów hop, póki nie przeskoczysz!
– Kurs? – trochę zniecierpliwiony powtórzył oficer.
– Jest pięć w prawo, kurs osiemdziesiąt – zameldował z opóźnieniem sternik. Oficer kiwnął głową:
– Dobra, tak trzymać.
– Teraz każdy kurs prowadzi do Gdyni – nie ukrywał zadowolenia marynarz. Kopcił już kolejnego popierosa i patrzył nieustannie w tę stronę, gdzie na niebie, już teraz regularnie, pojawiały się błyski morskiej latarni w Rozewiu.
Trzeci w końcu zirytował się.
– Gadasz jak stara przekupka – skarcił marynarza. – Lepiej idź na dziób popatrzeć, czy ktoś się tam nie napatoczy. Ta mgła jednak gęstnieje.
– Ale po co, panie trzeci – próbował dyskutować wachtowy. – Przecież jest radar, wokoło nas czysto.
– „Andrea Doria” i „Stockholm” też miały czysto na radarze, a zderzyły się – przypomniał oficer. – A tu rybacy wychodzą nad ranem na połowy i może któregoś diabeł przynieść przed nasz dziób.
– Tak jest – marynarz był bardzo niezadowolony. Opieszale zabierał się do wyjścia ze sterówki, długo gasił papierosa, jakby ta czynność wymagała specjalnej staranności. Wreszcie nie miał już żadnego pretekstu, żeby dłużej zwlekać, więc naciągnął rękawice i ruszył do drzwi na skrzydło mostka. W tym momencie trzeci oficer zatrzymał go nagłym ruchem ręki.
– Co się stało? – marynarz stanął zdziwiony. Trzeci przez chwilę nasłuchiwał, wreszcie odpowiedział:
– Syrena!
Na mostku zapadła cisza, w której odległe dudnienie silnika i szum rozgarnianej kadłubem wody słychać było bardzo wyraźnie. Upłynęło kilkanaście sekund, a głos syreny przeciwmgłowej nie odezwał się.
– Tak nas, psiakrew, zagadałeś – zdenerwował się oficer – że pewnie już od ładnych paru minut nie ryczy, a myśmy nie zwrócili uwagi.
– Ale co się stało? Zatkało ją? – marynarz próbował żartować, widać nie przejął się zbytnio uwagą oficera, a milczenie syreny nie wydało mu się czymś poważnym. Trzeci jednak traktował sprawę serio.
– Coś się chyba zepsuło – stwierdził oczywisty fakt. – Leć budzić elektryka, niech natychmiast przyjdzie naprawić. Biegiem! Cholera, że też to musiało się stać na mojej wachcie!
– Oj, wielkie rzeczy! – bagatelizował gaduła, ale oficer popędził go ostro, tonem nie znoszącym sprzeciwu:
– Dosyć! Jazda po elektryka!
– Tak jest, panie trzeci – posłusznie odkrzyknął marynarz i już był za drzwiami. Wybiegł ze sterówki wyjściem znajdującym się za plecami sternika, wiodącym wprost do wnętrza statku.
Wachtowy oficer popatrzył jeszcze na radar, który nadal nie wykazywał niebezpieczeństwa, po czym podszedł do zawieszonej z boku tuby głosowej, bo właśnie usłyszał stamtąd ostry gwizd. Zdjął tubę, wyjął korek i zgłosił się:
– Mostek, słucham?2
W niewielkiej sypialni kapitana panował półmrok. Kapitan nigdy nie gasił małej lampki nad głową, a kiedy chciał zasnąć, przysłaniał ją ruchomym daszkiem, podobnym do tych, które są w wagonach sypialnych. W ten sposób zawsze był w pogotowiu; kiedy go budzono,momentalnie stawał na nogi i zawsze mógł znaleźć to, czego potrzebował. Nie musiał obijać się po ciemku półprzytomny.
Pomieszczenia kapitańskie były obszerne i wygodne. Miał do swej dyspozycji dużą kabinę, a właściwie salon i równocześnie biuro kapitańskie. Był tam stolik do przyjmowania gości, duże biurko, na ścianie wisiała półka z podręczną biblioteczką, a po drugiej stronie stał niski, przysadzisty bufet z wmontowaną lodówką. Z salonu kapitan miał blisko na mostek, a właściwie do małej kabinki nawigacyjnej znajdującej się po drugiej stronie korytarza. Wystarczyło tam wejść, a już mógł dowodzić statkiem, bo z nawigacyjnej przechodziło się wprost do sterowni.
Obok salonu znajdowała się łazienka. Dalej, maleńkim korytarzykiem, dochodziło się do sypialni. Wysoka koja miała trzy szuflady, do których kapitan chował bieliznę osobistą, zaś wmontowana w ścianę szafa przeznaczona była na ubrania. Wszystkie pomieszczenia były wyłożone miękkim chodnikiem, co sprawiało, że było tu zacisznie i przytulnie. Kolorowe reprodukcje na ścianach, jasne boazerie – wszystko to czyniło statkowe mieszkanie kapitana miłym i przytulnym. Zresztą i inne kabiny: kilka pasażerskich, oficerskie i załogowe, urządzone były ze smakiem i wygodnie.
Teraz kapitan spał przewrócony na bok, twarzą do dygocącej ściany. Był to mężczyzna już niemłody, około sześćdziesięcioletni, korpulentny, o czuprynie siwej, krótko przystrzyżonej „na jeża”.
Nagle, choć nic się nie stało, otworzył oczy. Nie poruszył się, tylko nasłuchiwał. Zdawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku: silnik pracował równo, lekko szumiała woda za burtą. Po chwili już wiedział, co go zbudziło. Lekko uniósł się na koi, sięgnął ręką nad głowę, gdzie obok małej półeczki, na której stawiał książki, które aktualnie czytał do poduszki, była zawieszona końcówka rury głosowej łączącej go z mostkiem. Wyjął korek, dmuchnął i przyłożywszy tubkę do ucha czekał. Po chwili zgłosił się oficer wachtowy. Kapitan zapytał trochę jeszcze rozespanym głosem:
– Co jest? Czemu nie słychać syreny? Mgła przeszła?
– Nie – usłyszał odpowiedź trzeciego.
– No więc?
– Chyba jakieś uszkodzenie, panie kapitanie – meldował oficer.
– Dawno ucichła?
– Przed chwilą.
– I co?
– Już posłałem wachtowego po elektryka, żeby naprawił.
– Gęsta mgła?
– Nie za bardzo, ale trochę jest.
– Co na radarze?
– W porządku, panie kapitanie. Pusto dokoła. Są jakieś kutry, ale daleko i nie na naszym kursie.
– Dobrze. Niech pan zmniejszy trochę szybkość, dopóki nie naprawimy tej syreny. A na razie każ pan dawać sygnały ręczną syreną.
– Tak jest, panie kapitanie. Jak tylko wróci wachtowy z elektrykiem, to go zaraz poślę na dziób z ręczną syreną. Zaraz powinien być.
– Dobra. Gdzie jesteśmy?
– Minęliśmy Kołobrzeg, dochodzimy do Łeby, już widać światło rozewskiej latarni.
– Kurs?
– Osiemdziesiąt.
– Okay. Zrób pan szybkość „pół naprzód”. A jakby się pogorszyło, to niech pan da „małą”, nie ma co ryzykować. Byłoby głupio przed samym portem wpakować się na kogoś. Niech pan uważa i niech ten elektryk się nie grzebie, tylko raz dwa naprawi syrenę.
– Tak jest.
– No dobrze – kapitan wyczerpał pytania i polecenia, uznał, że sytuacja nie wymaga, aby wstawał i osobiście czuwał na mostku. – Ja pośpię jeszcze trochę – zadecydował, ale zaraz dodał: – Tylko w razie czego proszę mnie natychmiast budzić i informować!
– Tak jest, panie kapitanie!
Odwiesił końcówkę rury głosowej. Choć to zajście wybiło go trochę ze snu, to jednak był zbyt znużony, żeby wstawać. Umiał zresztą korzystać z każdej okazji, by się nieco przespać, toteż ponownie położył głowę na poduszce i niemal natychmiast zasnął spokojny, że nic ważnego na statku się nie dzieje.3
Trzeci czekał niecierpliwie na przyjście elektryka. Minuty płynęły wolno, a zdawało mu się, że każda może przynieść jakieś niebezpieczeństwo. Niby rozum mówił, że nic się stać nie może, a jednak ogarnął go trudny do wytłumaczenia nastrój niecierpliwości i podniecenia. Na chwilę ciszę przerwał gwizdek z tuby głosowej. To maszynownia pytała, co zaszło, że zmniejszyli szybkość. Chwilę pogadał z mechanikiem wachtowym, potem znów stanął przy oknie i czekał. Odgłos silnika znacznie przycichł, także woda za burtą nie szumiała już tak głośno – statek sunął wolniej. Mgła nieco zgęstniała. Sternik nie odzywał się, zdawał się obojętny na wszystko, co się działo na statku.
Wtem za jego plecami rozwarły się drzwi. Smuga światła z korytarza wdarła się na mostek. Zazwyczaj natychmiast znikała, bo każdy, kto tutaj wchodził, zamykał zaraz za sobą drzwi, by światło nie przeszkadzało w prowadzeniu statku. Teraz jednak nie zniknęła, tylko ostrą klingą przecięła całą sterownię. Oficer obejrzał się z nagłą wściekłością, gotów obrugać nieuważnego przybysza. Dojrzał sylwetkę marynarza wachtowego. Człowiek ten zachowywał się dziwnie: stał w drzwiach, ramieniem oparł się o futrynę i kiwał się, jakby nagle dostał ataku morskiej choroby. Z ust wydobywały mu się pełne przerażenia słowa:
– Panie trzeci, panie trzeci...
Wachtowy oficer z wolna odwrócił się całkiem od okna, zrobił kilka kroków i zbliżył się do marynarza. Spojrzał na niego zdziwiony nie wiedząc, co znaczy takie zachowanie. Również sternik odwrócił głowę i patrzył trochę z góry na wachtowego takim wzrokiem, jakby go posądzał, że nagle się upił.
– No, co jest? – ostro zapytał trzeci oficer. – Co się stało?
– Panie trzeci... panie trzeci – marynarz powtarzał te słowa, jakby w ogóle nie mógł nic innego wykrztusić. Zdenerwowało to w końcu oficera, który huknął:
– Co, do cholery? Zdążyłeś się spić przez te parę minut, czy może ducha zobaczyłeś?
– Gorzej, panie trzeci, gorzej niż duch – bełkotał marynarz. Nagle oparł się o koło sterowe i zachwiał tak, jakby za moment miał stracić przytomność. Niespodziewanie szarpnięty ster zakręcił się o pół obrotu, co wyprowadziło z równowagi spokojnego dotychczas sternika. Odepchnął go ze złością łokciem wołając:
– Co robisz? Oszalałeś?
Ale marynarz na nic nie zwracał uwagi. Schylił się, jakby otrzymał niespodziewany cios w brzuch, przełykał gwałtownie ślinę. Oficer widział, że coś się z tym człowiekiem dziwnego dzieje, nie znalazł jednak innego sposobu przywołania go do porządku, jak ostry krzyk:
– Co jest, do jasnej cholery! Mówże wreszcie, co się dzieje? Gdzie jest elektryk?
Dopiero to sprawiło, że marynarz jakby się nieco otrząsnął z szoku. Wyprostował się i odparł niemal z płaczem:
– Nie ma... panie trzeci, nie ma elektryka...
– Jak to, nie ma? Zniknął? Siedzi gdzieś na oblewaniu końca rejsu? Poszukałeś dobrze? Co to znaczy: nie ma? Wyskoczył za burtę?
– Nie, nie, panie trzeci – marynarz teraz jąkał się, słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. – To znaczy jest... tam... leży w kabinie.
– Co? Może zachorował? Wołać lekarza – trzeci już chciał działać, nie mógł ustać w miejscu, zaniepokojony, podniecony. Lecz wachtowy, ciągle urywanym z przerażenia głosem, odpowiedział:
– Nie trzeba lekarza... On nie żyje!
– Co? Nie żyje? – trzeci wytrzeszczył oczy. – Jak to nie żyje? Mówże wreszcie!
– Zabity, panie trzeci.. zabity. Tam jest krew. Wszędzie pełno krwi. Rany boskie, panie trzeci! – ukrył twarz w dłoniach i byłby upadł, gdyby sternik nie chwycił go silnie za kołnierz kurtki. Szarpnął do góry i tak przytrzymał przez dłuższą chwilę.
– Opanuj się – powiedział wolno, ale głosem także zmienionym z przejęcia. – Gadaj do rzeczy, coś widział?
– Leży na podłodze! Krew, pełno krwi...
Trzeci oficer spojrzał na sternika bezradnie. Miał teraz twarz pełną lęku. Wiadomość sparaliżowała go do tego stopnia, że nie był w stanie nic zrobić, tylko tkwił nieruchomo na tym samym miejscu. Jedynie ramiona uniósł w górę, jakby dawał znak, że nic z tego wszystkiego nie rozumie. Sternik zaś pochylił się nad marynarzem, zajrzał mu w twarz, powąchał, czy nie czuć od niego alkoholem, potem, ciągle z tym flegmatycznym spokojem, pod którym jednak kryło się napięcie, zapytał:
– Przytomny jesteś? Może ci się zdawało?
– Nie róbcie ze mnie wariata! – wrzasnął marynarz. – Jestem przytomny! – zaszlochał niespodziewanie, histerycznie, głośno, jak wiejska kobieta. To sprawiło, że trzeci oficer wreszcie otrząsnął się z odrętwienia. Pojął, że musi działać, a przede wszystkim dowiedzieć się czegoś więcej i zadbać o statek, który płynął nadal we mgle bez syreny. Znów huknął pełną piersią:
– Uspokój się, do jasnej cholery! No, już? – złapał marynarza za ramię i potrząsnął nim. Wachtowy próbował wziąć się w garść. Przestał szlochać, spojrzał jakby trochę przytomniej na oficera. Zaś ten nie pozwalał mu na rozpamiętywanie widoku, który widać niezwykle silnie utkwił mu w pamięci. Rozkazywał ostro:
– Bierz ręczną syrenę i leć na dziób!
Na dziób? – marynarz wybałuszył oczy, nie rozumiejąc, czego od niego wymaga przełożony. Ten jednak już go popychał do wyjścia.
– A coś myślał? Zaraz zawiadomię starego i sprawdzimy sami, co tam jest z elektrykiem. A ty, jazda na dziób, dawaj normalne sygnały mgłowe, jasne?
– Tttak jjest – wystękał marynarz i zaraz stawił opór – ale, panie trzeci, on tam...
– Dosyć! – trzeci teraz wyłącznie krzyczał, jakby zapomniał, że można mówić normalnym głosem. – Nie mazgaj mi się tutaj! Powiedziałem: sygnały mgłowe, regularnie, jak maszyna.
– Jjjasne – nie mógł opanować rozdygotanego głosu. Jednak poczucie dyscypliny sprawiło, że posłuchał rozkazu. Wziął z szafki niewielką ręczną syrenę i opuścił mostek.
– Panie trzeci – zaczął sternik, ale oficer podniecony przerwał mu gwałtownie:
– Nie ma co gadać! Zaraz zawiadomię kapitana – już szedł do tuby – Ale jeżeli elektryk... – zmełł przekleństwo – robi sobie kawały, to lepiej niech od razu skacze do morza.
– To nie kawał, panie trzeci – sternik miał głos tak grobowy, że oficer poczuł dreszcz grozy. Ponownie zdjął końcówkę tuby i wyjąwszy korek dmuchnął silnie.4
Gwizdek zabrzmiał ostro, nagląco, raz, a po chwili znowu. Kapitan przewrócił się na drugi bok, mruknął coś pod nosem. Nie mógł się wyrwać ze snu, za wszelką cenę bronił się przed przebudzeniem. Jednak trzeci sygnał sprawił, że uniósł się i sięgnął po tubę. Był rozespany, gniewny, bo przed chwilą udało mu się ponownie zasnąć, a przebudzenie było nieprzyjemne, alarmujące, nie takie jak poprzednio, kiedy brak syreny sprawił, że organizm zareagował automatycznie i przywołał go do przytomności. Zdjąwszy korek rzucił złym, jeszcze chropawym od snu głosem:
– No, co jest?
Panie kapitanie wyrzucił jednym tchem trzeci oficer – elektryk nie żyje!
– Co? – kapitan momentalnie usiadł na koi. – Co za brednie? Popiliście się tam na mostku, czy co?
– Nie, wachtowy zameldował, że zastał go w kabinie nieżywego. Poszedł go budzić, bo syrena...
– Tak, tak wiem – niecierpliwie przerwał trzeciemu stary. – Posłał go pan po elektryka i co? Mówże pan, do cholery!
– Marynarz wrócił nieprzytomny ze strachu. Twierdzi, że elektryk leży u siebie w kabinie, a wokoło jest pełno krwi.
– Może się przewrócił, łeb rozbił o jaki kant i tak leży – kapitan szukał innego wytłumaczenia.
Jednak trzeci powtarzał:
– Wachtowy mówi, że nieżywy... Widział krew...
– Nie powtarzaj pan jak papuga! – zdenerwował się kapitan. – Może ten pański wachtowy wypił po kryjomu i bredzi, a może było, jak mówię. Trzeba to sprawdzić, natychmiast! – mówiąc to kapitan już wstawał z koi. Trzymając przy uchu tubę równocześnie wciągał spodnie na pidżamę, rozglądał się za kurtką, widać było, że zamierza zbadać sprawę osobiście. Wachtowy oficer nie wiedząc, co robić, pytał:
– Czy mam zbudzić chiefa? Lekarza?
– Zaraz, spokojnie! – przerwał mu kapitan. Już był niemal ubrany, jeszcze tylko bose stopy wsuwał w pantofle i dopinał spodnie. – Najpierw niech pan powie, czy jest pan pewny, że wachtowy nie łże?
– Panie kapitanie, to za gruba sprawa. Nie zrobiłby czegoś takiego, przecież wie, że natychmiast pana zawiadomię. Dostałby za swoje!
– Tak, tak, ma pan rację – kapitan już był gotowy do wyjścia. Jednakże coś go wstrzymywało, może podświadomie bał się tego, co miał za chwilę zobaczyć.
– Gdzie on jest, ten marynarz? – zapytał.
Wysłałem go na dziób, żeby dawał sygnały ręczną syreną.
– W porządku – pochwalił stary. W tym momencie odezwał się przeciągły dźwięk. – O, już jest, to dobrze.
– Co mam robić, panie kapitanie? – pytał trzeci.
– Nic. Niech pan zostanie na mostku. Ja tam zaraz pójdę, zobaczę sam. Niech pan jednak zbudzi chiefa, zresztą pewnie jeszcze nie śpi, więc niech przyjdzie do kabiny elektryka. Lekarza też proszę wezwać. Zbadamy sprawę komisyjnie. Ja już wychodzę, popędź ich pan, żeby nie zwlekali. Aha, proszę nie robić żadnego szumu, nie ma co trąbić o tym na cały statek. No, to wszystko, ja już idę!
– Tak jest, panie kapitanie!
Odwiesił tubę i ruszył do wyjścia. W korytarzyku, między sypialnią a salonem,wisiało dosyć duże lustro. Kiedy zobaczył w nim swoje odbicie, skrzywił się krytycznie. Wyglądał niezbyt efektownie: spod spodni wyglądały mu nogawki pidżamy, bluzę mundurową zarzucił na kurtkę pidżamy, a twarz miał zaspaną i nie ogoloną. Machnął ręką i pospiesznie wyszedł ze swoich pomieszczeń. Przez cały czas słyszał głos syreny uruchamianej systematycznie przez wachtowego marynarza. Brzmiała smutno, jękliwie.