- promocja
Ostatnia przewodniczka - ebook
Ostatnia przewodniczka - ebook
Miała pięć lat, kiedy po raz pierwszy widziała, jak ktoś umiera. Od tamtego dnia Clover Brooks czuje silniejszą więź z umierającymi niż z żywymi. Dlatego po śmierci ukochanego dziadka, który odszedł samotnie, podczas gdy ona podróżowała po świecie, Clover zaczyna pracować w Nowym Jorku jako doula śmierci.
Towarzyszy konającym w ich ostatnich chwilach. Robi wszystko, by oswojeni ze śmiercią, mogli w spokoju i bez żalu przejść na drugą stronę.
Clover tak bardzo poświęca się tej pracy, że właściwie nie ma własnego życia. To się jednak stopniowo zmienia, gdy odkrywa historię miłosną swojej nowej klientki. Błądząc po nieznanych drogach miłości i nieoczekiwanej przyjaźni, Clover musi przeanalizować, czego tak naprawdę chce i czy ma wystarczająco dużo odwagi, żeby to zdobyć.
Czy ma szanse na swój happy end?
Ta niezwykła, wzruszająca książka o celebrowaniu życia. O przyjaźni, miłości i o tym, co najważniejsze.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2824-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałam pięć lat, kiedy po raz pierwszy widziałam, jak ktoś umiera.
Pan Hyland, mój wychowawca w przedszkolu, był pogodnym, przysadzistym mężczyzną o świecącej łysinie i okrągłej twarzy, które przypominały mi księżyc. Pewnego popołudnia z kolegami i koleżankami z grupy siedziałam przed nim po turecku na szorstkiej wykładzinie, zasłuchana w jego jakże teatralną interpretację historii o Piotrusiu Króliku. Pamiętam do teraz, jak mięsiste uda pana Hylanda wylewały się za krawędzie drewnianego dziecięcego krzesełka, które zajmował. Policzki miał zaróżowione bardziej niż zwykle, ale nic dziwnego, że tak się rozemocjonował tą świetną powiastką Beatrix Potter.
Kiedy fabuła osiągnęła punkt kulminacyjny – to znaczy, gdy Piotruś Królik zgubił kurtkę, uciekając przed złym panem McGregorem – wychowawca nagle zamilkł, jakby dla wzmocnienia efektu. Wszyscy podnieśliśmy na niego wzrok i czekaliśmy ze zniecierpliwieniem na ciąg dalszy. Ale on tylko wydał jakiś dźwięk podobny do czkawki, a oczy wyszły mu z orbit.
W następnej chwili upadł na podłogę jak ścięta sekwoja.
Zamarliśmy w bezruchu z szeroko otwartymi oczami, zastanawiając się, czy nasz ulubiony opiekun nie chciał w ten sposób jedynie spotęgować dramaturgii. Ale kiedy po kilku minutach nadal się nie poruszył – nawet nie zamrugał wciąż uniesionymi powiekami – wszyscy zaczęli panicznie krzyczeć.
Wszyscy z wyjątkiem mnie.
Podpełzłam do pana Hylanda na tyle blisko, żeby usłyszeć, jak wydaje ostatnie tchnienie. Kiedy na korytarzu rozpętało się pandemonium i inni nauczyciele wpadli do sali, siedziałam przy nim, spokojnie trzymając jego dłoń, i patrzyłam, jak ostatnia kropla krwi odpływa mu z twarzy.
Dyrekcja szkoły zaleciła, żebym po tym „incydencie” porozmawiała z psychologiem. Ale rodzice, skupieni wyłącznie na sobie, nie zauważyli żadnej znaczącej zmiany w moim zachowaniu. Kupili mi lody, poklepali mnie po głowie i – tłumacząc sobie, że zawsze wydawałam się trochę dziwna – uznali, że nic mi nie będzie.
I rzeczywiście, właściwie nic mi nie było. Niemniej od tamtej pory wciąż się zastanawiałam, jak brzmiałyby ostatnie słowa pana Hylanda, gdyby nie opowiadał akurat o perypetiach wyjątkowo niesfornego królika.2
Nie zamierzałam prowadzić statystyk i liczyć, ile osób zmarło na moich oczach od śmierci pana Hylanda trzydzieści jeden lat temu, ale moja podświadomość okazała się gorliwą księgową. Zwłaszcza że już niewiele mi brakowało, aby osiągnąć dość imponujący wynik, który dzisiaj wzrósł do dziewięćdziesięciu siedmiu.
Stałam na Canal Street i patrzyłam, jak tylne światła furgonu zmierzającego do kostnicy zlewają się z rzeką świateł innych samochodów. Moja rola dobiegła końca i niczym biegacz sztafetowy przekazałam pałeczkę dalej.
Pomimo smrodu spalin i intensywnej mieszanki woni suszonych ryb oraz tamaryndu wciąż czułam w nozdrzach zapach śmierci. Nie mam na myśli odoru rozkładającego się ciała. Towarzyszyłam umierającym jedynie w chwili, kiedy balansowali na granicy między jednym światem a drugim, więc nigdy nie nabyłam takiego doświadczenia. Mówię o czymś innym – o wyraźnym zapachu rychłej śmierci. Naprawdę trudno go opisać. To coś jak niezauważalne przejście wiosny w lato, kiedy powietrze wydaje się odmienne, ale właściwie nie wiadomo dlaczego. Przez te wszystkie lata jako doula śmierci stałam się na niego wyczulona. To dzięki niemu wiedziałam, że przyszła na kogoś pora. A jeśli byli tam też jego bliscy, mówiłam im wtedy, że to odpowiedni moment, aby się pożegnać. Dzisiaj jednak ich zabrakło. Aż dziw bierze, jaki to częsty obrazek. Tak się składa, że gdyby nie ja, przynajmniej połowa z tych dziewięćdziesięciu siedmiu osób zmarłaby w samotności. Nowy Jork liczy z dziewięć milionów mieszkańców, ale jest pełen samotnych ludzi, którzy żałują wielu rzeczy. Ja z kolei mam zadbać o to, żeby ich ostatnie chwile nie były tak samotne.
Pewna kobieta z opieki społecznej skierowała mnie miesiąc temu do Guillerma.
– Muszę cię ostrzec – powiedziała przez telefon. – To gniewny i zgorzkniały staruszek.
Nie widziałam w tym problemu – na ogół znaczyło to, że taka osoba po prostu się boi, czuje się niekochana i odstawiona na boczny tor. Kiedy więc Guillermo prawie nie zwracał na mnie uwagi podczas kilku pierwszych spotkań, nie wzięłam sobie tego do serca. Jednak podczas czwartej wizyty, gdy się spóźniłam, bo niechcący zatrzasnęłam klucze w mieszkaniu, spojrzał na mnie ze łzami w oczach.
– Myślałem, że nie przyjdziesz – powiedział z cichą rozpaczą jak dziecko, o którym ktoś zapomniał.
– Przysięgam, że to się już nie powtórzy – obiecałam, ujmując oburącz jego szorstką dłoń.
A ja zawsze dotrzymuję słowa. Towarzyszenie konającym to prawdziwy przywilej – zwłaszcza jeśli jest się ich ostatnią opoką.
Płatki śniegu wirowały jak szalone, kiedy opuściłam ciasne mieszkanie Guillerma w Chinatown i ruszyłam pieszo do domu. Mogłabym podjechać autobusem, ale zawsze uważałam, że to byłby brak szacunku, gdybym wróciła do rutyny codziennego życia chwilę po tym, jak ktoś się z nim rozstał. Lubiłam czuć lodowaty dotyk wiatru szczypiącego w policzki i patrzeć na obłoki pary, które pojawiały się i znikały przy każdym oddechu – świadectwo tego, że wciąż tu jestem, że wciąż żyję.
Choć przywykłam do widoku śmierci, to ilekroć ktoś umierał, później zawsze czułam się nieco zagubiona. W jednej chwili ta osoba jeszcze tu była, w drugiej już nie. Dokąd odchodziła? Tego nie wiem – w kwestiach duchowych należałam raczej do agnostyków. Dzięki temu pozostawałam otwarta na każdą wiarę wyznawaną przez moich klientów. Bez względu na to, dokąd udał się Guillermo, miałam nadzieję, że zdołał pozbyć się goryczy z serca. Z tego, co wiedziałam, raczej nie był w najlepszych stosunkach z Bogiem. Przy jego pojedynczym łóżku wisiał mały drewniany krucyfiks, wokół którego odłaziły kawałki pożółkłej tapety. Ale Guillermo nigdy nie patrzył na ten krzyż wprost, szukając pociechy, tylko rzucał ku niemu ukradkowe spojrzenia, jakby chciał uniknąć badawczego wzroku autorytetu. Na ogół odwracał się do niego plecami.
Przez te trzy tygodnie, kiedy przychodziłam do Guillerma, zdążyłam poznać na wylot każdy szczegół jego przestrzeni życiowej. Grubą warstwę brudu po zewnętrznej stronie jedynego okna, która przyćmiewała światło dzienne, przez co w mieszkaniu panował ponury nastrój. Świdrujący zgrzyt metalu o metal, kiedy mężczyzna zmieniał pozycję na rozklekotanym łóżku. Przenikliwy aż do szpiku kości chłód, nie wiadomo skąd. Niezbyt licznych lokatorów jego szafek kuchennych: jedną filiżankę, jedną miskę, jeden talerz – świadectwo samotniczego życia.
W tym czasie zamieniłam z Guillermem może z dziesięć zdań. Ale tyle wystarczyło. Zawsze pozwalałam konającym przejąć inicjatywę, zdecydować, czy chcą spędzić ostatnie dni na rozmowie czy upajać się ciszą. Nie musieli nawet werbalizować swojego życzenia – ja to po prostu wiedziałam. Moje zadanie polegało na tym, żeby zachować spokój i czujność, dać im wolną rękę w tych cennych chwilach życia.
Najważniejsze to, żeby nigdy nie odwracać wzroku od czyjegoś cierpienia. Nie chodzi tylko o fizyczny ból poddającego się ciała, ale też o ból emocjonalny odczuwany przez konającego, gdy widzi, jak jego życie dobiega końca, i uświadamia sobie, że mógł przeżyć je lepiej. Danie ludziom szansy na to, żeby ktoś ich zauważył, kiedy są najsłabsi, jest bardziej kojące niż jakiekolwiek słowa. A ja czułam się zaszczycona, że mogę to dla nich zrobić – spojrzeć im w oczy i dostrzec ich cierpienie, pozwolić, aby istniało w czystej formie – nawet jeśli przytłaczał mnie smutek.
Nawet jeśli pękało mi serce.
U mnie było niemal duszno w porównaniu z mieszkaniem Guillerma. Zdjęłam płaszcz i zarzuciłam go na wierzch całej masy zimowych ubrań wiszących przy drzwiach. Wieszak zaprotestował, a wełniana dwurzędowa bosmanka wylądowała zmięta na podłodze. Zostawiłam ją tam, mówiąc sobie, że zajmę się tym później, podobnie jak większością mnożących się tu rupieci.
Dla jasności, nie wszystkie należały do mnie. To dwupokojowe godne pozazdroszczenia lokum przypadło mi w spadku po śmierci dziadka. Cóż, oficjalnie figurowałam na umowie najmu od dzieciństwa. Dziadek sprytnie zadbał o to, żebym przez nowojorską biurokrację nie straciła należnego prawa do tej spuścizny. Przez siedemnaście lat mieszkaliśmy razem na drugim piętrze czynszówki, która przy swoich wypielęgnowanych sąsiadach z West Village wyglądała raczej na zaniedbaną. Dziadek zmarł przeszło trzynaście lat temu, a ja nadal nie mogłam się zmusić, żeby zrobić porządek z tym, co po nim zostało. Zamiast tego systematycznie upychałam swoje rzeczy w puste miejsca, których było niewiele. Choć każdego dnia patrzyłam śmierci w oczy, wciąż nie potrafiłam zaakceptować tego, że już nigdy nie będzie obecny w moim życiu.
Tak właśnie smutek płata nam figle – wystarczy znajoma woń wody kolońskiej albo mignięcie w tłumie twarzy kojarzącej się z bliską osobą, i wszystko, co człowiek zrobił, żeby się pozbierać i poradzić sobie z bólem, bierze w łeb.
Trzymając w dłoniach parujący kubek herbaty, stanęłam przed regałami pełnymi dziadkowych podręczników do biologii, stęchłych amuletów i powieści marynistycznych. Spośród całej tej zbieraniny w oczy rzucały się zwłaszcza trzy podniszczone notatniki – wcale nie ze względu na swój wygląd, tylko z powodu inskrypcji zdobiących grzbiety. Na pierwszym widniało słowo „Żale”, na drugim „Rady”, a na trzecim „Wyznania”. I to właśnie te zapiski, zaraz po moich zwierzętach, ocaliłabym z pożaru.
Odkąd zaczęłam pracować jako doula śmierci, odprawiałam pewien rytuał – polegał on na dokumentowaniu ostatnich słów każdego klienta, zanim uleciało z niego życie. Przez te wszystkie lata zorientowałam się, że ludzie często czują potrzebę, aby coś powiedzieć tuż przed śmiercią, coś doniosłego – zupełnie jakby uświadamiali sobie, że to ich ostatnia szansa, żeby zostawić po sobie jakiś ślad. Te przesłania na ogół dało się przyporządkować do jednej z trzech kategorii: to, co mogli zrobić inaczej; to, czego się nauczyli po drodze; to, co trzymali w tajemnicy do czasu, aż zdecydują się wyznać prawdę. Uważałam, że utrwalanie tych słów to mój święty obowiązek, zwłaszcza jeśli oprócz mnie w pokoju nie było nikogo innego. A nawet jeśli byli tam jeszcze jacyś bliscy, to zwykle – zbyt pogrążeni w smutku – nie myśleli o spisywaniu czegokolwiek. Ja z kolei zawsze dbałam o to, żeby nie dać się ponieść emocjom.
Odstawiłam herbatę i wspięłam się na palce, żeby wyjąć notatnik z wyznaniami. Od mojego ostatniego wpisu minęło trochę czasu, teraz jednak miałam wrażenie, jakby wszyscy u kresu życia wyłącznie czegoś żałowali.
Rozsiadłam się wygodnie na sofie i otworzyłam na pustej stronie zeszyt oprawiony w skórę. Drobnym pismem zanotowałam pełne nazwisko Guillerma, jego adres, bieżącą datę i wyznanie. Szczerze mówiąc, zaskoczył mnie swoimi słowami. Wyczułam, że umiera, i właściwie myślałam, że już odszedł, gdy nagle otworzył oczy i położył dłoń na mojej ręce – nie jakoś dramatycznie, tylko delikatnie, jakby częściowo był już za drzwiami, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie, że chciał mi o czymś powiedzieć.
– Kiedy miałem jedenaście lat, niechcący zabiłem chomika swojej młodszej siostry – wyszeptał. – Zostawiłem otwarte drzwiczki klatki, żeby zrobić jej na złość, i wtedy uciekł. Znaleźliśmy go trzy dni później zgniecionego między poduchami kanapy.
Gdy tylko te słowa opuściły usta Guillerma, jego ciało rozluźniło się, osiągając stan błogiej nieważkości, zupełnie jakby unosił się na plecach na powierzchni wody w basenie.
A po chwili odpłynął.
Tego wieczoru nie mogłam przestać myśleć o tamtym chomiku, kiedy moje zwierzaki umościły się obok mnie na sofie. George – pulchny buldog, którego znalazłam sześć lat temu ryjącego w kubłach na śmieci, oparł mi mokrą brodę na kolanie. Lola i Lionel, rodzeństwo kotów uratowanych przeze mnie z pudła zostawionego pod kościołem przy Carmine Street, gdy były małe, teraz na zmianę zwijały się w kłębek przy moich stopach. Dotyk ich gładkiej sierści działał kojąco.
Starałam się nie analizować kwestii tego, czy chomik cierpiał. To dość delikatne stworzenia, więc pewnie agonia nie trwała długo. Biedny Guillermo nosił w sobie poczucie winy przez pięćdziesiąt lat.
Spojrzałam na telefon, który leżał na wypłowiałym oparciu sofy. Nie licząc automatycznych wiadomości dotyczących ubezpieczenia samochodowego albo lipnych kontroli skarbówki, dzwonił tylko wtedy, kiedy ktoś chciał mnie zatrudnić. Niestety nigdy nie opanowałam sztuki nawiązywania i utrzymywania kontaktów z innymi ludźmi. Jako jedynaczka wychowywana przez introwertycznego dziadka nauczyłam się doceniać własne towarzystwo. Nie żebym była przeciwna przyjaźni, po prostu jeśli człowiek się do nikogo nie zbliża, nie ryzykuje, że kogoś straci. A ja straciłam już wystarczająco dużo osób.
Mimo to czasem nachodziła mnie refleksja, jak znalazłam się w tym miejscu: miałam trzydzieści sześć lat i całe moje życie kręciło się wokół czekania, aż ktoś obcy umrze.
Delektując się zapachem bergamotki unoszącym się znad herbaty, zamknęłam oczy i po raz pierwszy od wielu tygodni pozwoliłam sobie na chwilę relaksu. Trzymanie emocji na wodzy bywa wyczerpujące, ale właśnie dzięki temu jestem dobra w tym, co robię. Muszę zachować spokój i opanowanie, nawet jeśli moi klienci są przerażeni, panikują i nie potrafią odpuścić.
Kiedy uczucia wreszcie zaczęły brać górę, oparłam się o poduchy i pozwoliłam, żeby smutek przygniótł mi pierś, a tęsknota boleśnie ścisnęła mnie za serce.
W tym mieście żyje mnóstwo samotnych ludzi.
Wiem, bo jestem jedną z nich.3
Na ogół kiedy moja rola jako towarzyszki umierania dobiegała końca, przez cały kolejny dzień nadrabiałam zaległości w zwykłych codziennych obowiązkach, które zaniedbałam, poświęcając się innym. Prace domowe i opłaty wydawały się takie błahe w obliczu śmierci. W koszu na pranie, który akurat znosiłam do piwnicy, zalegały brudy z trzech tygodni. Nie dość, że dziadek zostawił mi w spadku rzadki skarb w postaci mieszkania w kamienicy czynszowej, to jeszcze w tym samym budynku mieściła się pralnia. W ten oto prosty sposób, oszczędzając mi uciążliwej wyprawy do pralni samoobsługowej, co dla większości nowojorczyków było przykrą codziennością, po raz kolejny ułatwił mi życie, nawet po śmierci.
W drodze powrotnej zatrzymałam się przy skrzynce pocztowej, żeby wyzwolić potok listów i katalogów, które z niecierpliwością czekały na moje sporadyczne wizyty. Trzeba przyznać, że rzadko kiedy przychodziło do mnie coś, co warto przeczytać.
Nagle ze schodów dobiegł do mnie chropawy głos:
– Znowu hulałaś na wakacjach, mała?
Szuranie stóp, które mu towarzyszyło, też brzmiało znajomo. Kiedy zamieszkałam tu z dziadkiem w wieku sześciu lat, Leo Drake był dziarskim pięćdziesięciosiedmiolatkiem. Niewiele zmienił się z upływem czasu, poza tym, że miał nieco bardziej siwe włosy i wolniejszy chód.
Leo to mój jedyny przyjaciel. Pod tym względem również niewiele się zmieniło.
– Chyba można tak powiedzieć – odparłam, czekając, aż pokona ostatnie stopnie. – Choć zamiast w pralni wolałabym je spędzić na plaży.
Leo był wysokim, szczupłym jegomościem o wydatnych kościach policzkowych, któremu wiek tylko dodawał szyku. Fascynujące, że modowe preferencje starszych ludzi zwykle zastygały w pewnej epoce, najczęściej w czasach, kiedy osoby te miały po trzydzieści czy czterdzieści lat. Nierzadko taka tendencja wynikała ze zwykłej oszczędności – po co kupować nowe ubrania, skoro w szafach jest ich w bród. Większością kierowała jednak nostalgia za tym, co uważali za swoje dni świetności. Za czasami, kiedy jeszcze mieli przed sobą sporą część życia.
Styl Leo mocno wpisywał się w trendy krawieckie z lat sześćdziesiątych: świeżo wyprasowany kołnierzyk, klapy z wcięciem, jedwabna poszetka, a także – stosownie do okazji – powszechnie lubiany kapelusz filcowy. Ani razu nie widziałam, żeby wyglądał niechlujnie, nawet jeśli szedł tylko do sklepu po mleko. Pewnie ubierał się tak od czasu, kiedy pracował przy Madison Avenue. Mimo że początkowo został przydzielony do sortowania listów, swoim przenikliwym wzrokiem dokumentował każdy modowy akcent szych od reklamy, dla których jako czarnoskóry mężczyzna pozostawał niewidzialny. A kiedy wreszcie zaczął dysponować odpowiednimi funduszami, skopiował ten fason – i wyniósł na wyższy poziom – czyniąc z niego własny znak rozpoznawczy.
Tego dnia Leo wyszedł tylko po to, żeby sprawdzić pocztę, a i tak miał na sobie wyprasowaną elegancką koszulę i materiałowe spodnie w kancik. Jego strój rażąco kontrastował z moim: spodniami dresowymi i luźnym swetrem w stylu rybackim. Jeśli miałam rację co do powielania stylu z lat młodości, moja spuścizna modowa nie wyglądała zbyt obiecująco.
Leo uśmiechnął się chytrze i wsunął kluczyk do zamka w skrytce.
– A kiedy rewanż?
Dziadek nauczył mnie grać w madżonga, gdy tylko tu zamieszkałam. Dopiero po czterech latach zdołałam go pokonać – celowo nie dawał mi wygrać, tłumacząc, że taka strategia przyniesie dobry skutek. Z czasem zapamiętałam wszystkie możliwe układy madżonga i uważnie śledziłam ruchy dziadka, kiedy pozbywał się kamieni. Miał tylko jeden tik, który go zdradzał: gdy podejrzewał, że może przegrać, delikatnie drapał się po szyi prawym palcem wskazującym. Po moim wyjeździe na studia w szranki regularnie stawał z nim Leo, który później ze mną kontynuował tę tradycję spotkań przy grze. Nasza zażarta rywalizacja trwała już z dziesięć lat.
– Może w przyszłą niedzielę?
W stosie listów znalazłam tylko jeden wart przeczytania – od krewnych mężczyzny chorego na białaczkę, z którym pracowałam kilka miesięcy temu.
Podobnie jak Guillermo on też odszedł przepełniony żalem. A ja wciąż o nim pamiętałam. Kiedy zaczęłam pracować jako doula śmierci, naiwnie próbowałam przekonać swoich klientów do tego, żeby skupili się na pozytywnych aspektach życia – na tych wszystkich rzeczach, za które powinni być wdzięczni. Ale dla kogoś, kto tylko złościł się na świat, śmierć była po prostu ostatecznym bezlitosnym ciosem od losu. W końcu zrozumiałam, że nie powinnam ich zachęcać do upiększania rzeczywistości wbrew ich woli; miałam jedynie przy nich czuwać, wysłuchać ich i dać świadectwo. Nawet jeśli do ostatniego tchu czuli się nieszczęśliwi, to dzięki mnie przynajmniej nie umierali sami.
– Stoi – odparł Leo, uchylając ronda wyimaginowanego kapelusza. – No chyba że wypadnie ci coś ciekawszego.
Dobrze wiedział, że w zasadzie nie prowadzę życia towarzyskiego, ale nie mógł się powstrzymać przed subtelnymi uwagami, sugerującymi coś przeciwnego. Oczywiście, chciał dobrze, niemniej zrobił ze mnie jeszcze większą kalekę życiową. Nie sądziłam, że po trzydziestce wciąż będę mieć tylko jednego przyjaciela. Tak to właśnie jest z tą samotnością: nikt jej nie wybiera.
– Dobrze – powiedziałam z uśmiechem. – Ale to mi raczej nie grozi.
– Cóż, nigdy nie wiadomo. – Wskazał głową piętro wyżej. – À propos, słyszałaś, że wprowadza się ktoś nowy? W przyszłym tygodniu. Mam nadzieję, że ta osoba okaże się bardziej rozmowna niż jej poprzednicy.
Cholera. Po cichu liczyłam na to, że mieszkanie na pierwszym piętrze, które wcześniej zajmowała wycofana para z Finlandii, postoi puste trochę dłużej. W przeciwieństwie do Leo cieszyłam się, że moje relacje z Finami ograniczają się do uprzejmych skinień głową i pobieżnych powitań.
Leo miał ucho do sąsiedzkich ploteczek. Znał je, zanim zdążyły się rozejść. W drodze na górę opowiedział mi o wszystkim, czego się dowiedział od naszego ostatniego spotkania. O dramacie, który rozegrał się w budynku obok, o nieprzyjemnym rozwodzie pary mieszkającej kawałek dalej, o potwornie drogiej restauracji zamkniętej za uchybienia sanitarne po tym, jak z toalety, z której akurat korzystał klient, wyskoczył szczur. Jako miłośnik pogawędek Leo przez większość czasu przechadzał się po okolicy i wciągał do rozmowy każdego, kto się napatoczył. Zawsze zachodziłam w głowę, dlaczego tak dobrze się ze sobą dogadujemy. Niewykluczone, że chodziło o klasyczną harmonię przeciwieństw.
Kiedy wspinaliśmy się po skrzypiących schodach, drzwi pustego mieszkania na pierwszym piętrze stały uchylone. Przez szparę dostrzegłam na podłodze kilka puszek z farbą, a tuż obok na tacy gotowy do użycia wałek malarski. Podczas gdy Leo cały czas trajkotał, w moim żołądku zagnieździł się niepokój.
W Nowym Jorku nowi sąsiedzi pojawiali się nieuchronnie, a ja przeżyłam ich wielu. Ilekroć jednak do kamienicy ktoś się wprowadzał, nadal odbierałam to jako swego rodzaju wtargnięcie, naruszenie mojej osobistej przestrzeni. Mojej rutyny. Mojej samotności. Wiązała się z tym konieczność rozgryzienia nieznanej osobowości, ustanowienia nowych rytuałów powitalnych i przyzwyczajenia się do nowych dziwactw. Nowy sąsiad oznaczał coś nieprzewidywalnego.
A ja nie cierpię niespodzianek.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji