- W empik go
Ostatnia przygoda - ebook
Ostatnia przygoda - ebook
Są rzeczy, dla których warto żyć i są rzeczy, za które warto umrzeć. Masowe samobójstwa i zabójstwa w sektach – z tym będzie się teraz musiał zmierzyć Owen Yeates. Będzie musiał, chociaż tak naprawdę wcale nie będzie chciał. Jeśli sierżant Kaszel go nie przekona, że warto się problemem zainteresować, to chyba nikt go nie przekona. No chyba że ktoś – chcąc detektywa przestraszyć i zniechęcić – zacznie grozić jego rodzinie... Brawurowo napisana powieść, tempo akcji zwala z nóg, a bohaterami są Owen Yeates, jego żona Pyma, ich syn Phil i sierżant Kaszel na dokładkę. Piorunująca mieszanka!
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7949-215-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak zacznie się wojna,
to mnie z wami już nie będzie!
„456 odzywek z armii, o armii i dla armii”
Jak się człowiek budzi w kiepskim humorze, to już nic nie pomoże – samo wspomnienie przebudzenia wystarczy, by cały dzień przypominał spływ rzeką mającą źródło w wielkim szambie.
A mnie mało co dobrego czekało dziś. Praca. Robota. Nowe miejsce zatrudnienia. Splunąłbym na podłogę, gdybym miał choć odrobinę śliny w ustach. Susza.
Upał.
Już się nie cieszę sympatią Stwórcy.
Chyba.
Gdyby tak nie było, gdybym nadal był pupilkiem – wiedziałbym. Niestety, tę zmianę odczuwałem tak mocno i niezawodnie, jakbym szedł w upalny dzień i nagle ktoś wywalił na mnie z siódmego piętra beczkę wody z pokruszonym lodem. Przecież dobrze pamiętam, jak się dowiedziałem, że Stwórca mnie lubi, i Pyma, choć ma inne zdanie w tej kwestii, faktom zaprzeczyć nie może. Kiedy pojechaliśmy do jej mamy z wieścią o zbliżającym się powiciu wnuka, teściowa zdobyła się na gest niezbicie przyjazny, mianowicie oddała nam dwa bilety na musical „Delma w cyrku”. Zaparłem się, że nie pójdę, że nie znoszę tego sortu muzyki, tych bab, co wyglądają, jakby ktoś nanizał na trzpień z nogami cztery opony, a udają osiemnastolatki, tych facetów, co nie mogą długo wciągać bandziochów, bo przecież muszą też podśpiewywać co jakiś czas… Tych dekoracji… Nikt mnie nie słuchał, to znaczy – Pyma. Idziemy, i koniec. Premiera w małym mieście, wszyscy notable, jej koleżanki ze szkoły, jej byłe dwie sympatie, a ona chce im pokazać detektywa, który niedawno uratował Ziemię od najazdu spoza Ziemi. I kropka.
Wypożyczyła mi garnitur! Poszliśmy. I było tak, jakem przewidywał: pięćdziesięciodziewięcioletnia osiemnastolatka, siedemdziesięcioczteroletni dwudziestoletni amoroso, dykta i papa, i fałszująca orkiestra. W pierwszym antrakcie błagałem, żebyśmy wyszli i poszli. Nie. W drugim – płakałem. Nie. Trudno. W połowie trzeciego aktu usłyszałem wyraźnie: „Owen, biedaku. Uważaj. Dostaniesz, czego chcesz, ale nie śpij, bo przegapisz!” Wyostrzyłem zmysły, bo cynk był taki przekonujący… I czekałem do ostatniej minuty trzeciego aktu. Już stały babusie z koszami plastykowych kwiatów, już co poniektórzy obmacywali kieszenie w poszukiwaniu numerków do szatni. Na scenie udającej cyrkową arenę tańczył otoczony wianuszkiem facetów w czarnych rajtkach biały rumak, przewodnik tego baletu. I tak się rozochocił, tak wywijał, podskakiwał, aż się wybił w powietrze, zakręcił… i zahaczył nóżką o czarnego konika. I wylądował na lewej połowie twarzy na deskach sceny, a reszta ciała po chwili ułożyła się na nich też. Nie powiem, że się szybko poderwał, o nie – dyrygent musiał z osiem taktów powtórzyć, zanim biały wałach chwiejnie się wyprostował, ale już nie wirował i nie skakał. Dokończyli koledzy, nieco bezładnie improwizując… A ja ryczałem na całe gardło. Śmiali się wszyscy, nie było wyjątków, albowiem pięknie facet gruchnął, lecz elita miejscowa chichotała kulturalnie! A ja uważałem, że skoro Pan zesłał mi chwilę humoru po czterech godzinach siedzenia w cudzym garniturze, to muszę okazać wdzięczność, no bo jakże to: serwuje mi się taki numer, a ja zdawkowe „chi-chi!”? O nie, Owen Yeates jak jest wdzięczny, to to widać. I słychać.
Było słychać.
Zwłaszcza jak ta serdelka wyszła się kłaniać, główna rola kobieca, a za nią ten koń biały. Z opuchniętą połową twarzy, z której opadł cały puder i starła się szminka!
To był pierwszy raz, kiedy się dowiedziałem, że co jakiś czas mogę liczyć na pomoc z najważniejszego kierunku.
Potem przekonałem się o tym dobitnie kilka razy, może kilkanaście. Przecież w końcu żyłem!
Dziś jednak czułem, że jestem osamotniony. Parasola nad głową nie wyczuwałem, nikt nie głaskał mnie po głowie. Musiałem radzić sobie sam. A dzień nie zapowiadał się wesoło.
Pojechałem do pracy (co za ponury początek zdania!) vantourem.
Mieliśmy rezydować w niewielkim na oko, ale rozległym piwnicznie domku na peryferiach, kawałek za Cicero. Filia wydziału kontroli podatkowej, dział statystyki wielkoformatowej. Żeby nikomu nie przyszło do głowy przyjść tu z formularzem podatkowym. Pracując w takiej jednostce, nie powinienem rzucać się w oczy taką furą jak bastaad. Musiałem więc przebyć drogę wozem z klimatyzacją efektywną niczym jednoręki górnik, nie mogło to się skończyć dobrze. Po drodze jeszcze raz wysłuchałem cyfrowego głosu powtarzającego, co powinienem wiedzieć o swoich nowych pracownikach. Pracownicach. Wyszło mi, że chyba mam lekcje dobrze odrobione.
Zaparkowałem w obszernym garażu, na razie dość chłodnym, zamknąłem drzwi, wewnętrznym korytarzem dotarłem do salonu. Miał udawać – i dobrze się spisywał – poczekalnię. Stały tu pod dwoma ścianami kanapy, między nimi dobrze dopasowany wysokością imponujący stół, operacyjny, można by na nim śledzić inwazję Hitlera na Brytanię. Jakieś fotele, cztery podajniki napojów, ulotki na stelażach i pęczki pisaków. Oglądałem to wcześniej i wiedziałem, że nie ma się czego przyczepić.
Z korytarza, a właściwie ze znajdującego się w połowie jego długości właściwego pokoju operacyjnego dobiegła mnie salwa śmiechu. No, trzeba stawić czoło przeznaczeniu. Przecież świetnie widzą na podglądach, że ich nowy szef już jest.
Idziemy.
Wszedłem do operacyjnego. Udały, że przerywają miłą rozmowę, i stanęły ni to w postawach zasadniczych, ni to kuszących.
Skinąłem głową, powiedziałem „dzień dobry” i przysiadłem na skraju stołu. Nie pozwoliłem sobie na chwilę ciszy wypełnionej wymianą spojrzeń.
– Matrina Hollywater – powiedziałem patrząc w oczy wysokiej, dość ciężko, ale jeszcze kształtnie zbudowanej Afroamerykance. – Wiek opuszczam, zwolniona czy też przeniesiona z żandarmerii w stopniu sierżanta. Słabo strzela, za to niemal ze wszystkiego. Rozwódka.
– Anya Buonaparte Panagiotidis – przeniosłem wzrok na drugą ciemnoskórą podwładną. – Panna. Policjantka, wybitnie strzela z czterech najpopularniejszych pistoletów służb mundurowych.
Skinęła głową. Nie wiem, czy podziękowała za ocenę umiejętności strzeleckich czy tylko zgadzały jej się dane.
– Jane Mary Braden – przedstawiłem pozostałym paniom trzecią koleżankę, białą. – Rozwódka z czteroletnią córeczką. Policjantka. Porucznik. Znam wyniki z siedmiu broni i jestem pod wrażeniem. Ja sam strzelam gorzej, a moją jedyną zaletą jest to, że strzelam z zaskoczenia. Chętnie w plecy.
Wstałem i wymieniłem z koleżankami uściski dłoni. Nie dało się o tych uściskach nic powiedzieć. Wróciłem na stół.
Jane Mary Braden miała wielką masę najcieńszych włosów, jakie widziałem w życiu. Gdyby były normalnej grubości, a nie cieniutkie jak… włoski z futerka myszy, miałaby ich na głowie stertę, szopę, stóg. Cieniutkie i leciutkie przy każdym poruszeniu głową falowały i podlatywały jak podczas zdjęć podwodnych. Musiała je mieć krótko obcięte, inaczej ciągle zakrywałyby twarz.
Anya Buonaparte Panagiotidis, twarz wydłużona, jak z ikony – kto tak malował kobiety? Gauguin? – duże wypukłe oczy, długi nos, nostalgiczny wyraz oblicza… Mulatka, wzruszający – nie wiem dlaczego – pieprzyk na konsze lewego ucha, wyglądał jak mały kolczyk z agatu. I spory biust. Lekko maskowany luźną bluzką, ale pozostawiono mu sporo możliwości prezentacji.
Matrina Hollywater na pierwszy rzut oka wyróżniała się nieco przesadnie pomalowanymi wargami, to znaczy szminka na nich miała też za zadanie maskować malutką bliznę w lewym kąciku ust. Czy ktoś trzymał w tym kąciku ostrze noża? Czy jako dziecko skaleczyła się pijąc z nadtłuczonej szklanki?
– Nie oczekujcie peror i planów. Na razie nic nie wiem. To znaczy, wiem o was sporo, ale to papiery. Na przykład każdego by zdziwiło, że wszystkie trzy znalazłyście się tu z podobnego powodu. Z powodu molestowania.
– Tyle że to nie ja byłam molestowana – wskoczyła mi w słowo Matrina.
Jak na wysoką kobietę przystało, przemawiała niskim, lekko bluesowym głosem.
– Wiem, w twoich aktach stoi, że niemal zgwałciłaś kolegę z oddziału…
– Nie wiem, czy mi pan uwierzy, ale ten palmus wsadził mi łapę pod spódnicę w szatni, a kiedy go znokautowałam drzwiczkami szafki, oświadczył, że go ogłuszyłam, a jak się ocknął, właśnie kończyłam się onanizować za pomocą jego… niego – dokończyła.
– Ja miałam romans – oznajmiła Panagiotidis. Miałem dziwne wrażenie, że nie dam rady myśleć o niej jako o Anyi Buonaparte. – Z przełożonym. Uznał w pewnej chwili, że to mu może zaszkodzić w karierze, a jeśli będzie ofiarą molestowania, przeciwnie, nawet powinno pomóc. Więc zakapował mnie… właściwie nas. I wypunktował moją agresywną rolę. Nawet jakiś strzęp nagrania przedstawił… – Wzruszyła ramionami. Przez kilka sekund pożerała mnie wzrokiem, ruszając żuchwą na boki, potem powiedziała: – Wiem, że mam nazwisko, które brzmi jak nazwa leku na przeczyszczenie i mogę sobie z tego żartować. Ale tylko ja.
Popatrzyłem na trzecią podwładną.
– Ja nie mam na ten temat nic do powiedzenia – odezwała się po raz pierwszy. Mówiła nie tyle cicho, ile w taki sposób, że człowiek odruchowo nastawiał uszu, spodziewając się albo informacji o wysokiej wygranej w lotto, albo pytania, czy już przestał spuszczać łomot swojej żonie.
– Hm… nie oczekuję zwierzeń. Chciałem tylko jakoś zagaić… – powiedziałem, kiedy stało się pewne, że już skończyła i nie ma na co dłużej czekać. Wstałem i przeciągnąłem się. – …bo chcę wam uświadomić, że tworzymy chwiejny zespół, który powstał nie wiadomo po co. Może to taki ściek, gdzie będą upłynniać wszystkich niewygodnych, ale jednak niewinnych i dobrych fachowców. Patrzcie, już na starcie same antagonizmy: szef mężczyzna, podwładne kobiety, z kolei wśród was najwyższą szarżę ma biała. Czyli powinniśmy się pożreć, pociąć i dać sobie popalić. Proponuję odejść od tego scenariusza i zachowywać się normalnie. Ja was nie będę molestował, natomiast z waszej strony nie oczekuję podobnych deklaracji, bo to by mi uwłaczało.
Podszedłem do lodówki, w której zostawiłem trzy dni temu karton z wódką. Nie pytając, nalałem po słusznej dozie i nikt nie zaprotestował. Uniosłem szklankę.
– Nowa sekcja, nowe życie, nowe radości.
– Oby – mruknęła bluesowa Matrina.
Wypiliśmy.
– A tak generalnie, ma pan pojęcie, co to jest? – zapytała Jane Braden, pokazując obiekt kolistym ruchem ręki. – Mnie się kojarzy z archiwum.
– Właśnie, czy to jakieś „Archiwum X”? – sprecyzowała Matrina.
– „Archiwum X”? – powtórzyłem dość bezmyślnie. – To znaczy co: zbiór zdjęć dla dorosłych napalonych i niewyżytych?
– Nie, to taki odstojnik, mogilnik nierozpoznanych spraw, do których doszywa się niezwyczajne okoliczności i podsuwa jakiejś parze nieudaczników – wtrąciła się Panagiotidis. – Taki serial.
– Nie, nie sądzę, by to było to i by mi to odpowiadało. Ale na wszelki wypadek obejrzę – obiecałem.
Nalałem po jeszcze jednym, mniejszym. Na czczo, z rana i w taki upał wchodziła ta stolichnaya jak gwóźdź w kisiel.
– Jutro zaczniemy rozpakowywać pudła z aktami, to się zorientujemy, co jest grane – oświadczyłem.
– A ZNP? – zapytała Panagiotidis.
– ZNP?… – powtórzyłem z mętlikiem w głowie. – Czy masz na myśli…
– Zespół napięcia przedmiesiączkowego. Kilka słów o nim.
Wymieniły między sobą znaczące spojrzenia.
– Hm… Cóż, myślałem, że jesteście już dużymi dziewczynkami i wiecie na ten temat cośkolwiek. Ale skoro nie… No więc zespołem napięcia przedmiesiączkowego nazywamy kompleks objawów…
– Nie! Chodzi o dowcipy! – przerwała mi Jane Mary. – Każdy nasz szef za święty obowiązek uważał poinformowanie nas, że ZNP możemy sobie odreagowywać w domu, że to nie może wpłynąć na jakość pracy, że humorki mamy zachować dla swoich chłoptasiów…
– No to wszystko wiecie. Co więcej mam powiedzieć?
Atmosfera jakby zelżała nieco. Co prawda dopiero jak przestały się śmiać wzbudzone upiornym chrapliwym chichotem Matriny.
– Dobra, może z panem będzie inaczej – powiedziała Panagiotidis.
Pozostałe dwie wzruszyły brwiami i zasufitowały.
Przyłapałem się na myśli, że jakoś nadal nie potrafię myśleć o Panagiotidis jako o Anyi Buonaparte. Chyba wyczuła, że o niej myślę.
– A czego pan od tej pracy oczekuje? – zapytała.
– Na pewno nie siedzenia i gmerania w teczkach.
– Czy dlatego położył pan nacisk na umiejętności strzeleckie czy to tylko… dowcip?
Chyba nie tak chciała skończyć pytanie.
– Jedno i drugie. Informacje o innych waszych umiejętnościach, może i specyficznych, są nieobiektywne, bo podane przez nieobiektywnych szefów. Dlatego wiem o nich, ale niemal nie biorę ich pod uwagę.
Skinęła z aprobatą głową. Dziękuję – pomyślałem – nie było łatwo na to zasłużyć.
– Możemy się spodziewać niemiłych spraw – powiedziałem z namysłem. Tyle sam wydedukowałem. – Te miłe zagarną inne agendy, ale to są rutynowe robótki. Nam powinny przypaść takie, za które wdzięczny nie będzie nikt, a podłoży świnię każdy.
– Lubi pan takie dymanie? – wypaliła milcząca dotąd raczej Braden, porucznik Braden.
– Dymany jest ten, co o tym nie wie. Skoro wiem, to nie dam się. Nie dam was. Nie damy się. Po prostu mogą na nas spłynąć zadania nie bardzo nadające się dla instytucji rządowych. – Westchnąłem. – Zapewne wiecie, że jestem czy też byłem do wczoraj prywatnym człapem…
– Który wspierał swoim intelektem stróżów porządku i ładu w całym kraju – przerwała mi entuzjastycznie Matrina.
Albo się upiła tymi dwoma naparstkami, albo robiła ze mnie wała.
– Słusznie – kiwnąłem głową. – I coś takiego marzy mi się i tu, tyle że w ramach państwowości i praworządności. Jakby zamieniono mi licencję na etat.
– Czy to dla pana stworzono tę komórkę?
Odwracałem się po butelkę, dlatego nie od razu się zorientowałem, kto tak podle dźgnął mnie w plecy. Oczywiście pani porucznik.
– Wiecie co? Prywatnie przyznam, że nie pytałem. Bo żadna odpowiedź by mnie nie satysfakcjonowała.
Zapanowała cisza. Zapadła, zawisła nad nami.
– Wie pan, w mojej sytuacji – powiedziała cicho najwyższa z kobiet, Matrina – mogłam wybrać honorowe odejście albo etat tu. Wybrałam to drugie, a wtedy mi powiedzieli prywatnie, że idę na śmietnik. Ale bardzo bym chciała udowodnić kilku kutasom, że to oni siedzą w dołach z gównem, a nie ja.
– Wszystkie mamy podobne odczucia – poderwała się Panagiotidis.
– Kurtyna, orkiestra gra hymen, dzieci rzucają kwiaty, staruszki płaczą, inwalidzi odrzucają protezy i ogólne alleluja – wzniosłem ręce ku górze jak hinduska tancerka. Czy kaznodzieja. Raczej kaznodzieja.
Braden parsknęła śmiechem.
– Jak żona wytrzymuje z panem?
– Dostaje co pół roku medal.
Panagiotidis podeszła ze szklaneczką.
– Naleje mi pan jeszcze jednego? Jestem strasznie spięta.
Powstrzymałem się od komentarzy i błyskotliwych puent. Nalałem wszystkim.
Panagiotidis popatrzyła na koleżanki pytająco. Obie skinęły głowami. Coś się szykowało. Braden wyszła bez słowa i wróciła, zanim ja zdążyłem wypowiedzieć choćby jedno. Trzymała w ręku dłoni doniczkę z czymś, co przypominało przerażoną wieżę telewizyjną w Ottawie – długi badyl z odwróconym parasolem na górze – potworne uciernione to wszystko, najeżone.
– Cuccubata – powiedziała. – Od nas. Podlewana rozwija ciernie w liście, przesuszona w jeszcze dłuższe, nawet dwucalowe ciernie.
– Normalnie wącha się otrzymane kwiaty – powiedziałem, rozpaczliwie szukając dowcipniejszej odzywki.
– Nie liczymy na to…
– Nawet w najśmielszych marzeniach…
Cóż, dowcipne odzywki wyszły wszystkim. Bez kompleksów zatem… Odstawiłem płaską stabilną donicę, wskazałem ręką kierunek.
Przeszliśmy do salonu, rozsiedli się wygodnie w fotelach i na kanapach i solidnie przepaplaliśmy dwie godziny. Poszła butelka i połowa drugiej.
Byłem zachwycony zespołem.
Dwie miały śliczne nogi. Jedna wspaniały biust. Wszystkie trzy były młodsze ode mnie. Na szczęście nie mogłem być ojcem żadnej z nich.
Chociaż… czy to już jest szczęście?
***
Nazajutrz przywieziono „pudła z aktami”: teczkę z jednorazowym memoreksem. Wcześniej przez budynek przewaliło się kilku tuzinów różnych ludzi, coś instalowali, łączyli, przekładali, sprowadzali tony pizz, zachlapali łazienki… Zwolniłem dziewczyny, ale żadna nie wyszła – pilnowały swoich biurek i speców, co im je konfigurowali. Dwa razy słyszałem, jak obiecywały tym zuchom różne tortury w naszych piwnicach.
Zamknąłem się w swoim gabinecie i oglądałem „Z Archiwum X”. Nie powalił mnie. Po pierwsze, Dana miała łydki jak walijska tkaczka, za grube. Przeprosiłem w duchu walijskie tkaczki. Po drugie, serial dorobił się miana „kultowego”, więc był znakomicie przez fanów zresearchowany, przeszukiwanie według dowolnego klucza – przeleciałem się po sekwencjach „pocałunki” i okazało się, że główne postacie pocałowały się dwukrotnie! Przy tym połowa pocałunków dotyczyła policzka. Czyli –w powietrze. Przesadne znęcanie się na widzach. Nie, stanowczo to nie był mój ulubiony serial.
W otwartych drzwiach stanęła Jane Mary.
– Szefie, czy ma pan pomysł na empe? – Odczekała chwilę. – Moduły postępowania?
– Długo szukałaś, czym mnie zaskoczyć? – Zdjąłem nogi z biurka. Wskazałem jej fotel dla interesantów. „Interesantów”!? Nie daj Boże. – Chodzi ci o?…
– O procedury postępowania. Procedury policyjne czy federalne? AST czy TOP? Wie pan, kto z kim jedzie na miejsce zdarzenia, kto siedzi na łączu, kto ma priorytety w labo, szpitalach…
– Ach, o to ci chodzi. No więc, emempe, czyli mój moduł postępowania, wygląda tak: pani porucznik zostaje tu celem utrzymywania łączności z ewentualnymi służbami. – Poważnie skinęła głową. Jeśli była rozczarowana, nie okazała tego w żaden sposób, jeśli zadowolona, ukryła to. – Jedziemy we troje. Która z dziewczyn najlepiej prowadzi?
– Panagiotidis – odpowiedziała bez wahania.
Sprytna pani porucznik. Zapoznała się ze wszystkim, z czym mogła, wypytała, wysondowała. Najwyraźniej chce być zastępcą. To może być dobry układ, ale czy pozostałe…
– W takim razie ona zostaje w samochodzie. Ubezpiecza i czeka. My z Matriną dokonujemy wube.
– Wizji bezpośredniej? – zapytała z poważną twarzą.
– Tak jest! – plasnąłem dłonią w blat. Na wideotapecie za plecami Jane Mary po raz kolejny agent Mulder zbierał obsztorc od łysego przełożonego. – Widzę, że jest pani świetnie wyszkolona.
– Skoro tak pan uważa, to powiem, że nie jest to najlepsza procedura.
– Może. Może jeszcze nie jest dopracowana. Ale my ją dopracujemy, koleżanko.
Poklepałem ją po ramieniu spojrzeniem.
Uniosła jedną brew. Wychodziło jej to niemal tak dobrze jak mnie. Obiecałem sobie, że sprawdzę to zaraz w łazience.
– Jutro pewnie przyjdą sprawy… – zacząłem, lecz uniosła rękę i pomachała dłonią. – Przyszły? No to podzielcie je na trzy…
– Jest dwadzieścia osiem!
– No to?..
– Dzieli się na cztery, na trzy nie.
– Dzieli się, dzieli. Pani weźmie jedną więcej.
– Wiedziałam!
– Bo czyta pani w moich myślach. Proszę czytać dalej. Jeśli ta banda uwinie się i zniknie przed drugą, zejdziemy do piwnicy i potrenujemy. Chcę wiedzieć, na kim i na ile mogę polegać.
– Raczej bym na to nie liczyła.
– Hm?!
– Na to, że wyjdą. Nie wypuścimy ich, póki nie zrobią wszystkiego jak należy. Inaczej jako peryferyjna placówka będziemy czekali trzy miesiące na ich kolejną niechętną i nieefektywną wizytę. – Otworzyłem usta, ale nie pozwoliłem, by uleciało z nich coś więcej niż powietrze. – Pracowałam jakiś czas na peryferyjnym posterunku, coś wiem o tym.
– W porządku. – Świetnie sobie radziły beze mnie. I dobrze. – Proszę dopilnować, żebyśmy dzisiaj wszyscy mieli przestrojone identy.
– Dobrze.
Wstała i wyszła.
Mogła powiedzieć: „To jasne” albo „Wiadomo”. No bo było jasne i wiadome, że rozmowy domowe mają być przekierowywane na aktualne telefony, że tła rozmów telefonicznych mają być wzięte z domów albo miejsc neutralnych, losowo, że sieć antyskanerowa… i tak dalej. Ale powiedziała „dobrze”, poszła wykonywać polecenie szefa, nie wymądrzając się i nie sufitując.
Zaczynałem kochać swój zespół.
Za cztery godziny wraca Pyma. Może zadzwonię, by przyspieszyła powrót? Nie, jestem mężczyzną. Sam sobie z tym poradzę.
Przepatrzyłem jeszcze ze trzy odcinki, mdło jednak było, kiepściutko. Ani nowe postacie, ani usuwanie starych nie wniosło do serialu śladu powiewu świeżości. Trudno.
Wyłączyłem wid, przeciągnąłem się soczyście. W takiej pozycji – wygiętego w pałąk – zastała mnie Panagiotidis.
– Szefie… – odczekała, aż udało mi się poskładać z powrotem – … przywieźli nam… takiego… Musi pan zobaczyć…
Zaintrygowany poszedłem za nią aż na podjazd. Stał tam wóz Saurona.
– Co to za mordorcar? – zapytałem cicho.
– Przydzielili nam do akcji specjalnych – odpowiedziała szeptem. – Jeep blacksun, wzmocniony i poprawiony, gdzie się da. Alonowe szyby… I tak dalej.
Spodobało mi się to rozwinięcie – i tak dalej. Powiało starym dobrym Vonnegutem.
– Po co nam to? Żeby każdy Negrolatynochinorussoamerykanin marzył o odebraniu nam tego molocha?
Wzruszyła ramionami.
– Dobra, jeśli się nie boisz, bo ja tak, to wstaw go do garażu. Będziemy używali jako taranu albo w razie wojny światowej…
Wróciłem do gabinetu. Pomysł mojej pracy, specagencji, wszystko-wszystko-wszystko to podobało mi się coraz mniej. Tylko te dziewczyny… Wyglądało, że uwierzyły w sens pracy, którą chyba lubiły, a z której wysiudali je koledzy zasługujący na szyszkę w dupie. Nagle przyszło mi do głowy jeszcze co innego – nie ściek, nie śmietnik i zsyp, ale sanatorium! Może to taki bardzo wyrafinowany sposób przywracania do zdolności bojowej okaleczonych jednostek, z których prawo i sprawiedliwość nie chcą rezygnować? Omal nie zawołałem dziewczyn, żeby się podzielić pomysłem, lecz nie uczyniłem tego, nawet nie zajrzałem do ich kart chorobowych, nie zadzwoniłem do Sarkissiana. Nie, skoro mają się leczyć na oddziale ordynatora Yeatesa – niech będzie. Niespodziewanie dla samego siebie uspokoiłem się. Może dlatego, że jeszcze chwilę temu byłem przekonany o kompletnym braku sensu działania takiej komórki jak moja; teraz, określiwszy dla siebie ścieżkę postępowania, poczułem się lepiej. Nie dobrze, nie znakomicie, ale i tak lepiej. Postanowiłem trzymać się tej hipotezy. Alternatywa była przerażająca: ja – obżarty pizzą i opity piwem, piszący w „pracy” swoje kawałki, dziewczyny – z dziećmi w salonie, grube i zaniedbane… Krzyżówki, lotto, scrabble… Ze zręcznościowych – bierki i strzelanie pipsterami do kubła. Po kilku latach, kiedy dzieci personelu podrosną, wujek Owen przymocuje nad garażem tablicę i będzie brzuchem odrzucał na boki młódź w przebojowym parciu na kosz..
Chyba zapadłem w drzemkę. W każdym razie nagle zobaczyłem ogromny parking dla trucków wypełniony ogromnymi ciągnikami: macki, de’voneye, zissa, fergussony, horgery, volva… Stały w szeregu, a przed frontem wolno i bezczelnie sunął nasz blacksun i pobierał jakiś haracz. Samego poboru nie widziałem, nie potrafiłem określić, co im zabiera – paliwo, kasety, powietrze z opon?… W każdym razie kiedy mijał kolejną ciężarówkę, ta jakby osiadała lekko z miną tak sponiewieraną jak właściciel baru, któremu reketier odebrał dwie trzecie tygodniowego utargu. Zaciekawiło mnie, co też ten czarny skurivassen pobiera, naprężyłem mięśnie, żeby zbliżyć się do niego, może nawet wtrącić się i zasłużyć na wdzięczność obrabowanych bezczelnie ciężarówek…
Zadzwonił telefon. Poderwałem głowę, aż mi strzeliło w karku, zerknąłem na infodeck, sięgnąłem do tastera połączenia, lecz rozmówca nagle się rozłączył.
Czego mógł chcieć sierżant Kaszel? Potwierdzał tym telefonem, że nasze spotkanie nie było kaprysem rześkiego staruszka, o nie. Miało swoje poddno. Czekałem na jego ukazanie się, ale dziś RobinowiWilliamowi Vilfraidowi Strugglemanowi albo zabrakło odwagi, albo przypomniał sobie, że jajecznica właśnie przechodzi w inny stan skupienia.
Odgadł chyba, że siedzę w tej chwili i główkuję nad jego zachowaniem, bo nagle na infodeck wypłynął invit: „Wiadomość tekstowa… wiadomość tekst…”
– Odbieram!
„Przepraszam, Owen, chciałem cię o coś prosić, ale muszę to przełożyć na inny termin. Ale prosić będę, chcesz tego czy nie. To ważne. Ale – jak mówię – za kilka dni. Do widzenia. Struggleman.”
Zaczęło się. Przecież on wie, że nic mnie nie może bardziej rozpalić niż taki strzęp informacji! Posiedziałem kilkanaście sekund nieruchomo, główkując zaciekle, lecz nawet ja ze strzępu nie utkam dywanu wiedzy.
Ziewnąłem.
Na szczęście skończyłem, kiedy do drzwi ktoś zastukał. Przecież jestem tu szefem, przypomniałem sobie. Krzyknąłem: „Proszę!”, jednocześnie uruchamiając wizjer na drzwiach. Weszła Jane Mary.
– Przyjechał facet z szefostwa, mówi, że ma dla nas super ważny komunikat i musi wykonać nam jakieś zabiegi na rękach.
Nie mogłem się powstrzymać.
– Manikiur?… – Wyciągnąłem przed siebie rękę i przyjrzałem się paznokciom.
– Jakoś tak – uśmiechnęła się.
Tak jest urządzony ten świat: przełożony dowcipkuje, podwładny się uśmiecha.
Wstałem i wskazałem jej drzwi, pozwoliłem zaprowadzić się do salonu. Po drodze uświadomiłem sobie, że w całym budynku panuje śmiertelna właściwie cisza, tylko te szelesty i szurgoty, które biorą udział w tle akustycznym tanich dreszczowców: szmer klimy, pyknięcie włącznika, syk wtłaczanego gdzieś powietrza, ssanie odkurzacza. Opuściła budynek horda fachowców od wszelakiego sprzętu.
W poczekalni siedziały pozostałe agentki i cieniutki niczym folia do żywności, blady czarno-biały facecik. Czarne włoski, brewki, garniturek i teczka, a cała reszta biała. Na mój widok otworzył teczkę i nie wstając, nie przedstawiając się, nie kiwnąwszy nawet głową, zaczął:
– Za chwilę wykonam zabieg…
– Za chwilę wylecisz stąd, facet, niczym kopnięta w dupę sroka! – warknąłem. – Ktoś ty, po coś przyszedł i dlaczego marnujesz nasz czas?!
– Ostrzegano mnie, panie Yeates, przed pańskim wysilonym sarkazmem i umiłowaniem popisywania się. Ma pan moje dane u siebie w kompie, identyfikacja już się odbyła i wyniki też tam są. Nie musi pan znać ani mojego nazwiska, ani stopnia – wyklepał wyuczony i wyćwiczony tekst. – Do rzeczy. Identyfikacja za pomocą papilarów i tęczówek nie jest już skuteczna, dlatego w tej filii agencji…
– Wolałbym jednak znać pańskie nazwisko – powiedziałem, wisząc nad nim jak Skała Gibraltaru nad tym, nad czym ona wisi.
– …wszystko będzie uruchamiane za pomocą potrójnego systemu oznak, przy czym tylko te dwa standardowe są jawne…
– Nie łudź się, chłopie, że to ja ci urwę jaja. Zrobią to one.
– …a ten trze… – nagle usłyszał, co powiedziałem. Przestał mamrotać, wstawił w wykład dużą kropkę czy może przyparł tekst do papieru palcem. – Co pan sobie wy… obraża?
– Wyobrażam sobie, że jak wchodzisz na moje podwórko, to wycierasz nogi i przedstawiasz się. Chyba że jesteś pułkownikiem?… Wtedy nie musisz, ale do pułkowników strzelam. Taką mam manię agresywno-dysfunkcyjną.
– A… agent C. S. Hudge…
– A-a-a… To co innego! – Uśmiechnąłem się szeroko, pamiętając, by w oczach pozostał lód. Ćwiczyłem to kiedyś w młodości i do dziś umiem. – Prosimy w takim razie o dokończenie prelekcji.
Rozsiadłem się w fotelu.
– Identyfikacja za pomocą papilarów i tęczówek nie jest już skuteczna – powtórzył wolniej – dlatego w tej filii agencji wszystko będzie uruchamiane za pomocą potrójnego systemu oznak, przy czym tylko te dwa standardowe są jawne, a ten trzeci ukryty i decydujący. Za chwilę pokryję końce waszych małych palców prawej dłoni specjalnym niezmywalnym preparatem. Dlatego od tej chwili kładąc trzeci palec na dekonsorze proszę naturalnym gestem, nieafiszowanym, nieakcentowanym i w miarę możliwości ukrytym, kłaść obok piąty palec. Oczywiście dla zachowania pozorów naturalności czwarty też. Pokazuję. – Ustawił wnętrzem do nas pionowo lewą dłoń i przyłożył do niej trzeci palec prawej. Obok naturalnym, nieafiszowanym, nieakcentowanym i ukrytym gestem przyłożył piąty palec. – Chodzi o to – ciągnął niezrażony martwą ciszą – że jeśli ktoś zmusi nas do przystawienia palca identyfikującego, robimy to tak… – teraz dźgnął we wnętrze swojej dłoni wyciągniętym jak do fakowania trzecim palcem, odsuwając rzecz jasna piąty od „płytki dekonsora”. – Wtedy uruchamia się ukryty alarm, powiadamianie i tak dalej. Co więcej, w sytuacji prawdziwego zagrożenia możemy ponowić próbę otwarcia drzwi czy uruchomienia systemu, przykładając właściwie dłoń, ale!… – potoczył po nas triumfalnym spojrzeniem – …ale mamy wtedy pewność, że za drzwiami czeka na nas ekipa wsparcia albo system jest ostrzeżony i będzie podawał dane tak spreparowane, by udawały właściwe, choć właściwe nie będą!
– Wie pan, że to głupie jak cholera? – zapytałem.
– Tak się wydaje – zmienił ton, lecz nie zamierzał ustąpić. – Ale wprowadziliśmy to zabezpieczenie cztery miesiące temu. Sto dwadzieścia dni. A zostało użyte już szesnaście razy, w tym, przyznaję, dwa razy pomyłkowo. Za to czternaście razy uratowało z opresji naszych ludzi, a dwa albo trzy razy uratowało im życie.
Pogrążyłem się na chwilę w rozmyślaniach. Może coś w tym i jest, pomyślałem. Owen, nie ty wymyśliłeś, więc się złościsz. Tacy jajowcy jak Hudge czasem mają pomysły, naprawdę. Przecież ktoś wymyślił elephanta!
– No dobra. Co mamy zrobić?
– Niewiele. Po kolei proszę wysunąć prawą dłoń. Najpierw spryskuję preparatem czyszczącym… – Chwycił za rękę Panagiotidis, choć wcale mu jej nie podawała. Spryskał dłoń preparatem czyszczącym. Przetarł. Osuszył, chyba osuszył powietrzem z innej puszki, po czym wyjął malutki flakonik i z niego trysnął czymś na mały palec agentki. Potrzymał chwilę, ponownie osuszył. – Proszę przez godzinę nie myć ręki. Później już można normalnie.
– Trwałość? – rzuciła Jane Mary.
– Dwa miesiące. Do tego czasu nie zatrze się, bo nie jest na powierzchni naskórka, nie zmyje, nie usunie. Potem odwiedzę państwa celem przedłużenia.
Wykonał pozostałe trzy zabiegi.
– Proszę przetestować – zaprosił mnie płynnym gestem do wyjętej z teczki klawiatury.
Wykonałem dwa „uruchomienia”, z piątym palcem i bez niego. Działało. Dziewczyny powtórzyły moje ruchy, też działało. Panagiotidis powąchała swój palec, udała, że liże. Hudge zareagował natychmiast:
– Można spokojnie ugotować ten palec i zjeść – poinformował nas. – Nic się nie stanie.
– Kamień z serca – mruknąłem, żeby przypadkiem nie jego było na wierzchu.
– Teraz broń – powiedział.
Tu nie miałem nic do powiedzenia. Sam znałem dwóch gliniarzy zastrzelonych z własnej broni w czasach, kiedy jeszcze nie funkcjonowały identyfikatory blokujące niepowołane użycie. Wtedy były toporne, w bransoletach, sprzączkach paska, spinkach, zegarkach, wystarczyło rozebrać glinę, żeby wypakować cały jego magazynek. Teraz stosowano wszczepy, sam miałem w sobie ze cztery, już nawet nie pamiętałem gdzie.
Jane przyniosła z sejfu cztery nowiutkie, nieostrzelane jeszcze przez nas, pachnące szlachetnym materiałem Bass&Kugel.45 w opisanych kaburach. Została pierwsza w pokoju z mędliwym fachowcem. Wyszliśmy na korytarz, w myślach zapaliłem papierosa, wypaliłem jedną czwartą, otworzyły się drzwi i wyszła Jane, skrzywiona i pocierająca pośladek. Odegrała to świetnie, nagrodziła ją salwa śmiechu i kwaśne: „Następny?” z gabinetu.
Zaraz po wszczepie biało-czarny wyszedł w skwar i zniknął z mojego życia. Zostawił po egzemplarzu instrukcji, w której ktoś obrazowo opisał, jak działać w przypadku zagrożenia zastrzeleniem z własnej broni i jak nie zdradzać miejsca wszczepu, bo i tak to nic nie da.
– Bosz-sz! Co za suchy dupek! – rzuciła Panagiotidis, gdy zniknął nam z widoku. – Przypomina mi tego tłuka, który napisał w raporcie: „Na ciele wykryto plamy opadowe wielkości monet dziesięcio- i dwudziestocentowych na łączną kwotę 3 dolarów i 40 centów…”.
Uśmiechnąłem się serdecznie. Znałem ten dowcip.
Wróciłem do siebie, pocierając palec o spodnie. No, zawsze można dawać sobie odkroić po kawałku podejrzanego ciała… Jakoś mi się ponownie skwasił humor. Dlatego żeby nie narażać otoczenia na moje fochy, wróciłem do smętnych rozmyślań nad „Archiwum X”.
Koniec wersji demonstracyjnej. Ciąg dalszy w pełnej wersji e-bookaFragment najnowszej niepublikowanej powieści z cyklu: „Owen-Detektyw-WszechCzasów-Yeates”. Tytuł (bardzo) roboczy/prowizoryczny: „Sierżant Kaszel – rulez!”
…Powtórzyliśmy trasę Biliany, mimo że na właściwym zjeździe nie było rozkraczonej ciężarówki. Nawet pora była mniej więcej podobna, wtedy był schyłek lata, teraz jego początek. Zatrzymałem bastaada w miejscu, gdzie stał VW Biliany, w milczeniu, rozglądając się tylko na wszystkie strony, dotarliśmy do ławki. Ja usiadłem na niej, Sierżant przeszedł jeszcze kilka kroków i zatrzymał się, a potem wrócił. Zatrzymał się dwa kroki ode mnie.
– Dokładnie tak było – powiedziałem. – Zasłoniła całkowicie alejkę sobą, do tego słońce przez koronę, ale zawsze… To drugie włączyło pierwszy bieg i dało nogę. Wskazówka dla producenta tego cuda – jak parkujesz, to bez klucza nikt nie powinien móc nim odjechać.
– Odjechał, jak widzimy, na to… – Wskazał wyprostowanym kciukiem zdegrengoladowaną uliczkę, której ostatni budynek wystawał jednym rogiem dachu poza szpaler starych drzew. – Przejdziemy się?
– Obowiązkowo.
Do uliczki było pięćdziesiąt metrów, nie potrzebowałem lasera, żeby to stwierdzić. Dziesięć sekund biegu z samojezdnym wózkiem.
– Gdyby Biliana coś zauważyła dziewczyna wczepiłaby się w nią, podrapała, skopała, albo i co gorszego – powiedziałem.
– Niechybnie.
Wyszliśmy z zieleni na… inny rodzaj zieleni. Taką pleśniową?.. Budynki, co widzieliśmy na mapie garbiły się i wyginały, jezdnia przypominała tor testowy terenówek, chodniki zaginęły pod szczelną warstwą śmieci, które namakając i wysychając utworzyły coś jak papier-mâché na całej długości ulicy. Pomyślałem, że jakiś awangardowy rzeźbiarz dałby sobie połamać obie nogi za możliwość twórczego wykorzystania takiej instalacji. No to dlaczego go tu nie widziałem?!
Wyszliśmy na asfalt, a raczej miejsce po asfalcie. Zrozumiałem, dlaczego Biliana nie zajeżdżała tu, a zaraz potem uświadomiłem sobie, że w każdym aspekcie wjazd od parku był lepszy, i bliżej ławek, i czysty równy placyk parkingowy, i bez strachu o zawieszenie.
Jak powiedziała Biliana – na domach wisiały anteny satelitarne, w przytłaczającej większości od kilkudziesięciu lat oderwane od odbiorników, wyprodukowanych w firmach, od dawna już nieistniejących. Może z wyjątkiem Sony?..
Wymieniliśmy z Sierżantem znaczące spojrzenia. A potem powiedział on coś, co miało znaczącą wagę: – Tu samochód pojawia się raz do roku.
– Albo ostatni raz był tu dwa lata temu – mruknąłem cicho, bo nagle jedno z okien na parterze zgrzytnęło, rozdzwoniła się szyba w ramie, w zadziwiająco czystej szybie błysnęło i przemknęło przez nią słońce, i pojawił się… pojawił się Shorty!
Istnieje w kinie amerykańskim, najczęściej niezbyt dobrym amerykańskim kinie, sztampowa drugoplanowa, ale ważna postać: Shorty. Ileż ja razy widziałem go, granego przez różnych aktorów, ale zawsze takiego samego i tak samo granego. Nieogolony, z siwą szczeciną, w dżinsach z szelkami, flanelowej koszuli w kratę, szczerbaty, a jeszcze częściej bezzębny, dobroduszny i wierny, pomagający głównemu bohaterowi i zawsze, ale to zawsze, ginący przed pomyślnym dla głównego finałem. Chyba urodził się w „Rio Bravo”, a potem – poszło!
I taki właśnie Shorty siedział w oknie na parterze. Miał na sobie flanelową koszulę w kratę i szelki z napisem „The Beatles”. Biorąc pod uwagę, że ostatni z Wielkiej Czwórki zmarł cztery dekady temu musiał ich bardzo kochać. I nosić te szelki przez czterdzieści lat, może osiemdziesiąt. Co za guma?! Miłośnik bitelsów kpiąco patrzył na nas, szukających tropu sprzed dwu lat, mrużył oczy, poruszał żuchwą jakby żuł… prymkę?
– Wiesz co to jest prymka? – zapytałem Sierżanta, bo właśnie sobie uświadomiłem, że ja nie wiem.
– Tytoń do żucia.
– Hm? Ładujesz mnie? Można wziąć peta i żuć?
– Dureń. To inny tytoń. Już nikt tego nie robi i nie żuje.
– Ja, kurna, żuję – odezwał się Shorty z okna. Zajechał na moment dolną wargą pod nos, potem zrobił coś innego z wargami i nagle… Nagle zrozumiałem, że można strzyknąć nie tylko lekarstwem ze strzykawki. Ciemnobrunatna… wydzielina legła kroplistym szlakiem w poprzek pokrytego warstwą czegoś chodnika. W tym miejscu owo papier-mâché miało kolor brązowy. – Ale muszę sam hodować tytoń, bo już nikt tego nie robi.
– Ja cię pieprzę! – powiedział z podziwem Sierżant. – Od kiedy tu siedzisz, chłopie?
– Ty, młody… Jak ja tu zamieszkałem, to ty jeszcze myślałeś, że najlepsza zabawa z dziewczynkami, to szarpanie ich za warkocze! – zarechotał Shorty. – A tu, w parku, tętniło inne życie. Płciowe, kurna jego gajowego!
Powstrzymałem się od skomentowania „młodego” w stosunku do Sierżanta.
On nie miał skrupułów, roześmiał się głośno i serdecznie.
– Nie rżyj, bo wyjdę i wpieprz ci spuszczę! – rozeźlił się Shorty. – Czego tu szukacie? Pędzla z nosa?
– Nie, szukamy dużego… – wyjąłem z kieszeni, ach, co za wspaniały i przemyślany zwyczaj trzymania w kieszeni złożonej w kostkę dwudziestodolarówki! – … samochodu. Obcego, który nigdy potem już się tu nie pojawił, a pojawił się raz… – Podszedłem do muru i wyciągnąłem w górę rękę z banknotem. Shorty miał jeden z krótszych czasów wahania jakie znałem. – Raz – powtórzyłem. – Dwa lata temu. Niecałe dwa lata, w sierpniu czterdziestego dziewiątego.
Shorty zmrużył oczy i przyglądał mi się badawczo. Albo zagłębiał w pamięci.
– Wysiadła z niego paskudna dziewucha – pomógł mi Sierżant. – Gęba w drutach, plamiaste dżinsy, brudne kudły. Był z nią ktoś jeszcze, może chłopak, ten przybiegł po chwili z wózkiem. Z dziwnym wózkiem – dodał z naciskiem. – Podwójnym, dla bliźniaków.
– Nie ucz, kurna, młody, żeglarza szczać pod wiatr! – warknął Shorty. – Wiem, co to podwójny wózek, nie ma takiego jednego szczyla, co by się musiał w dwóch wózkach mieścić. – Zamilkł i przeżuł kolejną obelgę dla Sierżanta. – Powiem tak. Kremowa fura, wielka jak pullman, opony, kurna, jak młyńskie kamienie. Ale, nie widziałem kierowcy – pokręcił głową, jakby chciał potwierdzić tym ruchem słowa. – Tylko mignęła mi siksa jakaś, wskoczyła do wozu i odjechali. Czy miała druty w paszczy nie wiem, dżinsy potargane – tak. Buciory, kurna jego, o cztery rozmiary za duże, ale jej nie spadały. Nie widziałem jak przyjechała, co robiła, kto z nią był. Tylko to, kurna: ona szybko przebiera girami, wpada do fury, fura startuje, majta się na wszystkie strony, ale nie wywraca tylko wypierdala stąd. I już.
Znowu założył dolną wargę na nos, powstrzymałem się od ucieczki. Poprzednio strzyknął brązową śliną dwa metry od naszych butów, teraz, po dwudziestodolarówce, mógł się sprężyć.
Ale nie. Strzyknął tuż pod mur. Nawet nie próbował nas sięgnąć.
– Już więcej ich nie było? – Chciałem być pewien tropu. Tropu, wielkie słowo!? Trop – od razu przy pierwszym podejściu. Shorty chyba chciał strzyknąć we mnie, ale nie miał zapasu amunicji w wygarbowanym nikotyną otworze gębowym. – A policja? Była tu?
Zarechotał.
– A niechby spróbowała! Mamy jeszcze parę kubłów z gównem na nich, czekają od dwudziestu lat, czasami.
– Zaraz! – Sierżant aż podskoczył z radości. Może niedowierzania. – Chcesz powiedzieć, że nikt was nie pytał o taki wóz?
– Co chcę powiedzieć to powiedziałem. To o mnie piszą w Konstytucji: – Zaczerpnął ile się dało powietrza, ale i tak nie zdołał na jednym oddechu wygłosić jedynego zdania, które zna na pamięć każdy Amerykanin: – „My, naród Stanów Zjednoczonych, pragnąc udoskonalić Unię, ustanowić sprawiedliwość, zabezpieczyć spokój w kraju, zapewnić wspólną obronę, podnieść ogólny dobrobyt oraz utrzymać dla nas samych i naszego potomstwa dobrodziejstwa wolności…” – Tu skończył mu się dech i chęć zaimponowania nam znajomością Konstytucji. Odetchnął, odkaszlnął. – Chodzi o te bliźniaczki, które, kurna, ukradli, nie? No. Tyle wiem, co w telewizorze było. A mnie nikt nie pytał, i nikogo tu w okolicy. To pewne, jak gówno w dupie.
– Jakbym ci pokazał parę modeli rozpoznałbyś tę furę?
Zastanawiał się chwilę, potem długą chwilę. Potem westchnął.
– Chciałbym, kurna, bo pewnie byście jeszcze dołożyli coś do tej dwudziestki – powiedział z żalem. – Ale kija tam, nie poznam. Prawdę sprzedaję, nie kit. Stała dupą do mnie. A ja też, patrzyłem przez firankę – sięgnął za siebie i pociągnął coś, co zarumieniło się z nieśmiałej radości, słysząc dumne w tym przypadku określenie „firanka”. – Biała była, nie biała, ale jasna…
Teraz dostrzegłem, że chcąc widzieć nas obu mruży jedno oko, lewe, i przekręca głowę, jakby tym okiem skanował całą przestrzeń przed sobą. Musiał mieć prawe słabsze albo generalnie nieczynne. Mało pożytku z takiego świadka… Chociaż, nie. Co wiedział powiedział. I już wiedzieliśmy coś, czego nie wiedziała pewnie miejscowa policja.
Zapaliłem papierosa, dym popłynął w stronę okna, pomachałem ręką, chociaż gość, żujący tytoń nie powinien chyba mieć pretensji o obłoczek dymu. Chyba, że mu szkoda tak palić fajny surowiec?
– No to życzę zdrowia, kolego – odezwał się Sierżant i odwróciwszy od Shorty’ego popatrzył na mnie.
Otworzyłem usta, chcąc dodać coś do życzliwego pożegnania, ale zza pleców naszego informatora dopadł nas chrapliwy jazgot, sugerujący mocne niezadowolenie jakiejś istoty, może nawet płci odmiennej. Skoro już poruszyłem wargami to poszedłem za ciosem – rozciągnąłem je w uśmiechu, potem zasalutowałem i – porzuciwszy na sekundę Sierżanta – ruszyłem szybko w kierunku, z którego przyszliśmy. Po dwóch krokach podniosłem lewą rękę i zrobiłem fixa do Maelstromu. Już się kręcił, ale miał za mało danych do wyrzucania skojarzeń, ładowałem więc do niego co się dało.
William dogonił mnie czteroma długimi krokami.
– Robiłeś mu fotę? – zapytał.
– No.
– Po coś?
– Znasz Maelstrom?
Zastanawiał się przez cztery długie kroki.
– Ten wir z „Dwudziestu tysięcy mil podwodnej żeglugi”?
– Mnie więcej. Mało znany, trudno dostępny, zaskakująco efektywny i wkurzająco nieefektywny QuasiIntel do wyszukiwania skojarzeń.
– Hm?
Nie wyczułem – żarty sobie ze mnie robi, czy naprawdę nie wie. Postanowiłem być fair wobec starego wiarusa. Dość, że mój syn dawał mu popalić.
– Ładujesz do programu, jak do programu, dane, jakie ci przychodzą do głowy i czekasz, czy Maelstrom coś wydłubie z tego. W naszym przypadku to są takie dane: oboje rodzice, ich życiorysy, ich rodziny wstecz po drzewie genealogicznym, ile się da. Potem takie detale jak wykształcenie, studia – gdzie, z kim, co, jak długo. Praca. Znowu – gdzie, z kim, ile, co. Potem – znajomi. Stan umysłowy, zdrowotny i finansowy, słowem – wszystko, co się wie. W naszym przypadku jeszcze: kto prowadzi dochodzenie, jakiego typu sama zbrodnia, podtypy, profile… – Sapnąłem. – I może się okazać, że nasz Shorty był w wojsku z kuzynem gościa, który grał w golfa z drużbą Gregory’ego. Albo wychodzą ciekawsze rzeczy. A czasem wychodzi taki szajs, że gały wypadają.
Przemaszerowaliśmy parę metrów w pełnej dezaprobaty i pogardliwej ironii ciszy.
– A poza tym, jest też dobrym pamiętnikiem. Już nie muszę pamiętać Shorty’ego, bo go mam w swojej bazie.
– Co ty z tym Shortym? – Sierżant zrobił dwa kroki i wyprzedziwszy mnie odwrócił się, żeby mnie widzieć.
– Taka postać z filmów, z westernów, kryminałów… Nie kojarzysz? Sepleniący poczciwy staruszek zawsze dający gardło w słusznej sprawie? Nie jarzysz?
Zastanawiał się chwilę.
– Nie-e… – Nagle poderwał głowę. – A tak! Przypominam sobie!
– No widzisz.
– No widzę. Ale jakoś nie widzę pomocy od trzeciego… jak mu tam? Quasi… model?
– Ta. Quasimodel, Dzwonnik z Notre Dawn. – Omal się nie roześmiałem na całe gardło, tak mi się spodobał ten Dzwonnik z Notre Dawn, ale powstrzymałem się, w obawie, że Kaszel zapamięta tę scenę i jeszcze ją powtórzy przy Pymie, a wtedy rugi mnie nie miną. – Nie, to jest namiastka sztucznej inteligencji, która kojarzy różne fakty, wiąże je w trafne lub nie diagnozy i tak dalej.
– Na razie ja zadam pytanie, póki twój komp się grzebie: jak wytłumaczyć fakt, że policja nie dotarła do Shorty’ego czy innego świadka? Nie wszyscy widzieli tylko tył wozu, prawda?
Zgasiłem papierosa, którym nawet się nie zaciągnąłem.
Podniosłem chron do ust i powiedziałem: – Detektyw Lergen ze Sternfield. Szerokie pasmo.
Sierżant kwaknął i uśmiechnął się z politowaniem. Zacisnąłem w duchu kciuki za Maelstrom.
– Pozbiera wszystko, co o nim wie, co wiedzą inni i zinterpretu…
Chron drgnął na przegubie, odrzuciłem opcję z propozycją głosowego przedstawienia wyniku.
„Detektyw Moses Lergen. Posterunek policji w Sternfield. Awans cztery miesiące temu. Najprawdopodobniej wymuszony sytuacją kadrową na posterunku (pewność przypuszczenia – sześć na dziesięć w skali Ysigo), wcześniejsze dokonania detektywa nie wskazywały na jego aktywność w pracy i profesjonalną wiedzę, niezbędne do awansu. Świadectwa szkolne i wyniku kursów potwierdzają opinię, że jest osobą labilną, niesłowną, mało aktywną, nawet przy zewnętrznych motywatorach. Dwie skargi mieszkańców na powolność działania w sprawie niszczonego ogrodzenia zagrody dla owiec i pojawiającego się pod szkołą potencjalnego pedofila. To są dane poziomu drugiego, trzeci poziom możliwy, czwarty – prawdopodobny o niskim stopniu wiarygodności”.
Streściłem Sierżantowi opis detektywa.
– Zwyczajny leniwy gnój – skwitował przemielone w sekundy terabajty informacji. – I taka menda dostaje największą sprawę w historii miasta?! – splunął, znaczy – udał, że spluwa. – Cuch o wysokim stopniu stężenia smrodu – sparodiował Maelstrom.
– Trzeci poziom? – rzuciłem do chroma.
„Koligacje rodzinne: sędzia pokoju Emily Lergen, matka Mosesa Lergena, rozwiedziona z Eugenem Lergenem, adwokatem w stanie spoczynku. Zachodzi podejrzenie (siedem na dziesięć w skali Ysigo) wywierania nacisku rodziców Mosesa na władze w celu awansowania syna”.
– Co to jest skala Ysigo?
– Nic szczególnego, kiedyś mówiło się, że oceniam film na siedem w skali do dziesięciu. Ysigo nadał tej decymalnej skali uzasadnienie psychologiczne, socjologiczne i historyczne, a programiści chętnie się podczepili pod to, żeby szacunki Maelstromu były wiarygodne. A to po prostu: pięć na dziesięć? Mało prawdopodobne. Siedem na dziesięć – niemal pewne. Osiem – pewne. I tak dalej.
– Ale skąd ten wir wie, że były naciski?
– Och, on czerpie z ogromnego zasobu legalnej wiedzy: ktoś napisał artykuł do gazetki szkolnej, ktoś zrobił zdjęcie napisu na murze: „Eugene wciska nam syna do policji!”, a zdjęcie było w gazecie lokalnej. On to wszystko zasysa i kojarzy.
– Czy mi się wydawało czy słowo „legalny” miało dwa „r” w środku? – zapytał Sierżant.
Trwało dwie sekundy, zanim połapałem się, że tym sposobem sygnalizował, że ze słowem „legalny” coś było nie w porządku.
Bo i było.
– Tak. Moja wersja Maelstromu jest „lergeralna”?
Sierżant prychnął i trącił klamkę, bastaad grzecznie otworzył drzwi. Zawsze mi się wydawało, że nie łapie ironii.
Jeszcze nie odpalałem silnika.
– Ja bym poszedł do tego durnia mojżeszowego – oświadczył Sierżant drapiąc się po grdyce.
Ostentacyjnie zdjąłem ręce z kierownicy i odwróciłem się do Sierżanta całym ciałem, na ile się dało, nogi zostały w okolicy pedałów.
– Sam? Prowadzisz jakieś dochodzenie?
– E-e… Myślałem, że tworzymy parę śledczą?.. A nie jest tak?
– Parę? Śledczą? – Wytrzeszczyłem na niego gały. – William, czy ty wiesz, o czym mówisz? Pary, jak tu mówisz, to, wiesz, „Terence i Hilary”, „Buddy i Sonia”, „Jenifer i Cosmo”. On i ona albo ona i on.
– „Dempsey i Makepeace”?
Zastanawiałem się chwilę, potem dyskretnie trąciłem chron. W uchu rozbrzmiała podpowiedź.
– Williamie? – zapytałem z oburzeniem. – To z ubiegłego wieku? Kto to ogląda?
– Ja – strzelił mocnym głosem. Z którym w opozycji stały następne słowa: – A co mam lepszego do roboty? – Westchnął, i w tym momencie uświadomiłem sobie, że rżnie głupa. Rżnie ze mnie. Udałem, że nie pokapowałem się. A Sierżant zapytał grzecznie: – A Sherlock i Watson?
– To kto kim będzie? – zaatakowałem w odwecie za Dempsey’a.
Bezczelnie wzruszył ramionami. Bez. Czel. Nie. Że niby sam sobie wybierz? Ja mam wybierać? Jakby w ogóle wchodziła w grę taka opcja?
– „Butch Cassidy i Sundance Kid” – rzucił Sierżant w stronę szyby, korzystając z mojego milczenia.
W duchu chichotałem na całego. Sierżant Kaszel zasromany!? Tylko Phil potrafił go wprawić w taki niespokojny dla niego stan. Teraz i mi się udało.
– Jasssne, Butch… – westchnąłem. – Okej. – Czy Kid? Jak mam się do cie…
– No, dość już tego kabaretu. Idę czy nie?
– Idziesz. – Odwróciłem się do kierownicy. – Nie zapomnij włączyć transmitera.
Odruchowo dotknął wpiętego w kurtkę orła z bombą w szponach. Oko ptaka było kamerą, cudem techniki, jeśli to jeszcze była technika a nie magia.
Kto to powiedział, że odpowiednio wysoka technika staje się magią?
…