Ostatnia róża Szanghaju - ebook
Ostatnia róża Szanghaju - ebook
Szanghaj, muzyka i zakazana miłość.
Druga wojna światowa. Rok 1940. W okupowanym przez Japończyków Szanghaju dwoje ludzi z różnych światów połączył los i miłość do jazzu.
Aiyi Shao jest młodą Chinką, właścicielką nocnego klubu. Ernest Reismann to żydowski uchodźca bez grosza przy duszy. Chłopak ucieka do Szanghaju przed nazistami, ale traci nadzieję na polepszenie losu, dopóki nie spotka pięknej i tajemniczej Aiyi. Dziewczyna wbrew woli bliskich zatrudnia go jako pianistę w swoim klubie. Oboje wkrótce zdają sobie sprawę, że łączy ich coś więcej niż tylko pasja do jazzu, ale dzielące ich różnice wydają się nie do pokonania, do tego Aiyi jest zaręczona z innym mężczyzną.
Gdy wojna się nasila, Aiyi i Ernest zostają rozdzieleni, a ich wybory między miłością a przetrwaniem stają się coraz bardziej desperackie. W obliczu przytłaczających przeciwności uruchamia się łańcuch wydarzeń, które na zawsze zmienią ich życie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6761-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JESIEŃ 1980
HOTEL POKOJU, SZANGHAJ
Mam sześćdziesiąt lat, jestem bizneswoman, filantropką i kobietą dręczoną rozterkami. Na dzisiejsze spotkanie ubrałam się w przemyślany sposób – w czarny kaszmirowy sweter, haftowaną żółtą bluzkę, czarne spodnie i wykonany na zamówienie but. Mam ogromną nadzieję, że wyglądam elegancko i skromnie, jak na stateczną miliarderkę przystało.
Obracam swój wózek inwalidzki i od jednego ośmiokątnego stołu przejeżdżam do następnego. Dawno mnie tu nie było, ale mam wrażenie, że hotel się nie zmienił: ściany obłożone boazerią z drewna kasztanowca, czarno-białe wzory i złoty żyrandol przymocowany do sufitu niczym lśniące ptasie gniazdo witają mnie jak dawną przyjaciółkę. Dookoła, rzecz jasna, nie słychać znajomych melodii jazzowych ani wściekłych krzyków, ani jego opanowanego głosu. Minęło przecież czterdzieści lat. Naszej przeszłości – mojego światła, moich łez – nie ma, zniknęła na zawsze. Jednak liczę na to, że od dziś będzie inaczej; po tym dniu odnajdę spokój.
Hotel – charakterystyczną budowlę wzniesioną przez Brytyjczyka, pozostającą wcześniej we władaniu kilku rządów, a obecnie swoją własność – postanowiłam podarować amerykańskiej twórczyni filmów dokumentalnych, z którą dziś się spotkam. W zamian za jedną rzecz: nakręcenie dokumentu. To niezwykły interes, dla mnie kiepski, ale to mi nie przeszkadza. Ta kobieta przyleciała zza oceanu, żeby się ze mną spotkać, a ja nie mogę się doczekać, żeby ją poznać.
Zatrzymuję wózek przy czarnym stole pod korynckimi kolumnami. Nie mam powodów do zdenerwowania, a jednak serce mi łomocze. Czyżbym nie wzięła rano tabletek? Nie pamiętam. Zdaje mi się, że utknęłam w szczelinie wspomnień i nie mogę się ruszyć.2
STYCZEŃ 1940 ROKU
AIYI
Mniej więcej dwa lata po upadku Szanghaju, cztery miesiące po wybuchu wojny w Europie, miałam dwadzieścia lat i poważny problem. W moim nocnym klubie, interesie wartym milion dolarów, z powodu wojennych niedostatków brakowało alkoholu. Wizyty w gorzelniach i hurtowniach nic nie dały, a klienci zorientowali się, że alkohol jest chrzczony. W desperacji umówiłam się na spotkanie z ostatnią osobą na świecie, którą chciałabym poprosić o pomoc: z moim rywalem, Brytyjczykiem sir Victorem Sassoonem.
Mieszkał w hotelu położonym w samym sercu Osiedla Międzynarodowego w pobliżu rzeki Huangpu. Poprosiłam swojego kierowcę, żeby zaparkował niedaleko budynku, wysiadłam z brązowego sedana marki Nash i resztę drogi pokonałam pieszo. Osłaniając twarz apaszką, szłam z pochyloną głową, mijałam skrzypiące riksze i warczące samochody, modląc się, żeby nikt mnie nie rozpoznał.
Było późne popołudnie; po burzy, która się przetoczyła, niebo wyglądało posępnie, a słońce za chmurami przypominało srebrną monetę. Rześkie powietrze pachniało perfumami, papierosowym dymem i pierożkami smażonymi przy torze wyścigowym kilka przecznic dalej. Kiedy dotarłam do hotelowego wejścia, zobaczyłam, jak dżip potrąca człowieka na rowerze – szanghajczyka, jak mi się zdawało. Mężczyzna z zakrwawioną twarzą chwycił się za nogę i zaczął krzyczeć. Z samochodu terenowego wyskoczył japoński żołnierz w mundurze khaki i ze złośliwym uśmiechem podszedł do biednego rowerzysty, wyciągnął pistolet i strzelił mu w głowę.
Huk rozdarł mi uszy i serce, ale mogłam jedynie odwrócić wzrok. Miasto znalazło się pod japońską okupacją, a my, Chińczycy, żyliśmy w Szanghaju jak ryby uwięzione w pozbawionych słońca bajorach. Chcąc uniknąć śmiercionośnego haczyka i przeżyć, nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy tkwić pod wodą niezauważeni.
Przyspieszając kroku, podeszłam przed wejście do hotelu i wkroczyłam do środka przez obrotowe drzwi. W holu przywitał mnie podmuch ciepłego powietrza. Odetchnęłam, rozwiązałam apaszkę i przebiegłam wzrokiem po luksusowych perskich dywanach, lśniącej marmurowej podłodze, skórzanej kanapie chesterfield w odcieniu soczystego burgunda i bukietach świeżych róż i goździków ułożonych w wysokich wazonach w kolorze indygo. Uwielbiałam ten hotel. Przed wojną często sobie dogadzałam i rezerwowałam jeden z najbardziej ekstrawaganckich apartamentów, pokój jakobiński, urządzony w wyjątkowym francuskim stylu.
Sassoona nie zobaczyłam, za to z kanapy spoglądał na mnie groźnie blondyn w szarym, flanelowym garniturze podobnym do tego, jaki nosił mój narzeczony. Obok niego trzej mężczyźni w mundurach amerykańskiego Czwartego Pułku Piechoty Morskiej, którzy z pewnością usłyszeli strzał, przestali palić papierosy i również się do mnie odwrócili. Wyglądali na poirytowanych, jakby mieli do czynienia z intruzem, który wtargnął do jadalni i przeszkodził im w kolacji.
Zastanawiałam się, czy ich zdaniem miałam coś wspólnego ze strzelaniną na ulicy, ale najprawdopodobniej byli niezadowoleni dlatego, że w hotelowym lobby pojawiła się Chinka. Musiałam uważać. Wszyscy wyznawali zasadę, że Chińczycy i obcokrajowcy są jak sól i cukier, których nie należy mieszać. Cudzoziemcy z Osiedla Międzynarodowego uważali tubylców za zawadę, a my widzieliśmy w nich wrogów. Mężczyźni w lobby mnie nie znali, ale mieszkańcy Szanghaju, włącznie z Sassoonem, darzyli mnie ogromnym szacunkiem.
Przyszłam, jak zwykle, wystrojona: w szytej na miarę czerwonej sukni z rozcięciem sięgającym do połowy uda i w eleganckim czarnym futrze z norek z szalowym kołnierzem, ze złotymi kolczykami w kształcie liścia, złotym naszyjnikiem i drogą torebką. W Szanghaju niewiele było dziewczyn takich jak ja – młodych, modnych, bogatych oraz, ośmielę się powiedzieć, pięknych i obytych. Dzięki temu, że od dwóch lat prowadziłam klub nocny, umiałam postępować z rozmaitymi ludźmi.
Nie zakołysałam kokieteryjnie biodrami, nie spuściłam wzroku jak służąca, nie uśmiechnęłam się jak dziewczyna do wynajęcia. Podniosłam dłoń, skinęłam grzecznie głową, jak na kobietę interesów przystało i odezwałam się perfekcyjnym angielskim z amerykańskim akcentem.
– Dzień dobry. Jak się panowie miewają?
Nie usłyszałam odpowiedzi, ale się nie przejęłam. Przeszłam na drugą stronę holu, odprawiając oferujących pomoc boyów hotelowych w beżowych uniformach. Mieszkający w apartamencie na dziesiątym piętrze Sassoon zaproponował spotkanie w lobby, ale jeszcze się nie pojawił. Poczułam ulgę, bo pamiętałam o jego słynnym zamiłowaniu do fotografii i złożonej mi zuchwałej propozycji. Chciałam wyczuć odpowiedni moment, żeby moja prośba o pomoc zabrzmiała subtelnie i żebym zbytnio się nie poniżyła.
Ruszyłam w stronę krzesła przy windzie, z której wytoczyło się dwóch białych mężczyzn z butelkami pabsta. Byli pijani, mieli spocone twarze i błyszczące oczy. Jeden, z ogoloną głową, spojrzał na mnie. Wymruczał po angielsku słowa, które mną wstrząsnęły.
– Psy i Chińczycy nie mają wstępu do tego hotelu.
Gdyby coś takiego wydarzyło się w moim klubie, kazałabym tego mężczyznę wyprowadzić. Rzuciłam mu gniewne spojrzenie, przełożyłam torebkę do lewej dłoni i skierowałam się do baru z jazzem na końcu holu. Zdążyłam zrobić dwa kroki – butelka poszybowała w powietrze i spadła na moją głowę. Okrutny ryk śmiechu zadźwięczał mi w uszach; byłam zamroczona, ale widziałam, że w oświetlonym lobby panuje spokój i nikt się mną nie przejął. Ani blondyn we flanelowym garniturze, który zasłonił twarz gazetą, ani amerykańscy żołnierze, którzy zniknęli w barze, ani, z całą pewnością, stary mężczyzna z tłustym karkiem, który klasnął, jakby oglądał zabawne przedstawienie.
I tak nie skorzystałabym z ich pomocy. Usiłując zachować zimną krew, jedną dłoń położyłam na talii, a drugą dotknęłam dudniącego czoła. Poczułam coś lepkiego. Ogarnęła mnie panika – wygląd był dla mnie wszystkim.
– Uderzył mnie pan! Wzywam policję.
– Proszę bardzo. Zabiorą panią do więzienia. – Mężczyzna, który rzucił we mnie butelką, prychnął, po czym wraz z drugim zaczął podśpiewywać: – Paka, paka, paka.
Nienawidziłam, gdy mi grożono, ale w Szanghaju wiedział to każdy: sikhijska policja z Osiedla Międzynarodowego była stronnicza, a my, pokonani w wojnie tubylcy, nie mogliśmy oczekiwać sprawiedliwości. Musiałam zapomnieć o Sassoonie. Chciałam jak najszybciej stamtąd wyjść. Odwróciłam się, ale poślizgnęłam się na odłamkach szkła i z łoskotem upadłam. To było upokarzające.
– Pozwoli pani, że pomogę – odezwał się jakiś mężczyzna i wyciągnął do mnie rękę. Jego dłoń była brzydka, z sękatymi palcami, najmniejszym wygiętym niczym znak zapytania, z siecią poszarpanych blizn i wijącymi się na grzbiecie pręgami. Z wdzięcznością pozwoliłam, żeby pomógł mi się podnieść i ucieszyłam się, że ten mężczyzna chyba czyta w moich myślach – wyprowadził mnie spośród potłuczonego szkła, od warczących prostaków, przez obrotowe drzwi.
Przed wejściem poczułam na twarzy podmuch zimnego wiatru. Owinęłam się szczelniej płaszczem, z ulgą, zdumiona. Nigdy wcześniej nikt mnie nie zaatakował, w dodatku niespodziewanie miałam dług wdzięczności wobec mężczyzny z pokrytą bliznami dłonią. Spojrzałam na niego.
Był młody, wysoki i żylasty, miał na sobie rozpięty czarny dwurzędowy płaszcz z pomiętymi klapami, nie nosił złotego zegarka ani łańcuszka – nie przypominał mężczyzn, z jakimi zwykle miałam do czynienia. Jego rysy twarzy były specyficzne: pełne wargi, mocno zarysowana linia żuchwy i wydatny nos, który zdawał się obwieszczać światu, że jego właściciel ma w życiu cel. Podziękowałabym mu mimo wszystko, gdyby nie jego oczy – w niezwykłym odcieniu błękitu.
Oczy białego człowieka.
– To oni! Napadli na nas. Aresztować ich! – Przez obrotowe drzwi wypadło dwóch zbirów w towarzystwie wielkiego sikhijskiego policjanta w turbanie.
Ależ mieli tupet. Odgarnęłam grzywkę, żeby pokazać policjantowi zakrwawione czoło i odezwałam się po angielsku, rzeczowym tonem.
– Proszę zobaczyć, co mi zrobili. Kłamią. Ale zapomnijmy o tym. Nie ma potrzeby nikogo aresztować.
Potężny sikh położył dłoń na webleyu w kaburze.
– Proszę pani, ja tylko próbuję wykonywać swoją pracę.
Potraktował mnie jak typowy policjant z Osiedla, bo każdy bezstronny funkcjonariusz domyśliłby się, że w tej sytuacji kobieta jest najprawdopodobniej ofiarą.
– Ona mówi prawdę, sir – odezwał się stojący obok mnie niebieskooki cudzoziemiec. Trzymał torebkę i apaszkę, które upuściłam w lobby. Chciałam je odzyskać, ale przezorność nakazywała mi pozostać w bezpiecznej odległości.
– Aresztować ich, aresztować! – Sprzed obrotowych drzwi dobiegały głośne pokrzykiwania i sikh ciężkim krokiem podszedł bliżej.
– Przykro mi, proszę pani. – Chwycił za klapy mężczyznę, który mi pomógł.
Wszystko potoczyło się szybko: cudzoziemiec się wyszarpnął, upuścił moją torebkę i apaszkę i się zatoczył. Nieświadomy tego, że za plecami ma schody, nie wyczuł stopnia, przewrócił się i sturlał z ganku na ulicę. Sikhijski policjant rzucił się za nim, a wstrętni napastnicy zanosili się od śmiechu.
Podbiegłam po torebkę i chustkę i szybko zeszłam na ulicę do swojego nasha. Odwróciłam się dopiero przy samochodzie. W oddali, pośród gąszczu pędzących riksz, przechodniów w długich szatach i toczących się powoli czarnych automobili, niedaleko ciała rowerzysty olbrzymi sikhijski policjant, trzymając niewinnego cudzoziemca za dłonie, które ten musiał założyć na plecy, prowadził go w kierunku komisariatu.3
ERNEST
Ernest Reismann wprost ze statku miał trafić do więzienia. Nie tak sobie wyobrażał nowe życie w Szanghaju. Szarpał się, żeby wyzwolić się z uścisku gigantycznego policjanta, ale bez powodzenia. Ten nadzwyczaj silny mężczyzna zaskakująco łagodnym tonem mruczał, że Ernest był głupi, dając się złapać z chuliganami. Żadnych wstrętnych obelg czy złośliwych gróźb. Ulga. A więc nie czekał go areszt z powodu wyznania, ale w tym nowym mieście, w którym zamierzał zbudować nowe życie, wolałby w ogóle nie trafić do aresztu.
Musiał myśleć szybko. Skręcili w zatłoczoną ulicę z kramami, na których sprzedawano słoje z marynowanymi produktami, torby z pieczonymi kasztanami i suszone grzyby, i poszturchiwani przez mężczyzn w długich szatach, kluczyli wśród rowerów, dorożek i jednokołowych wozów.
– Jak to się nazywa? – Ernest kiwnął głową w kierunku chudego człowieka biegnącego pomiędzy dwiema tyczkami przymocowanymi do pojazdu w kształcie dziecięcego wózka. Zrobił to dla zmyłki. Widział już te pojazdy ze spoconymi pociągowymi i klientami rozpartymi wygodnie, jakby odbywali bardzo przyjemną przejażdżkę. Ów środek transportu był chyba najdziwniejszą rzeczą, jaką zobaczył w Szanghaju. Żałował tych zaprzęgniętych do nich ludzkich wołów.
– Riksze. – Sikh pchnął go na bok. – Nowy w Szanghaju? Tędy.
– Wygląda pan na porządnego człowieka. Przepraszam. – Z całej siły wbił łokieć w pierś sikha, wyswobodził się i uciekł. Pędem minął powóz, rząd riksz i mężczyznę taszczącego drąg z przymocowanymi po obu stronach koszami, w których niósł po jednym dziecku. Za plecami Ernesta rozległ się krzyk: ścigający go sikh wpadł na drąg i dzieci wypadły na ziemię. Ernest, mamrocząc słowa przeprosin, minął czerwony piętrowy autobus i pognał w zaułek za budynkiem w stylu art déco. Przy budowli z czerwonej cegły obejrzał się za siebie. Policjanta nie było w zasięgu wzroku.
Wygładził płaszcz, przeczesał palcami włosy – kapelusz zgubił – i włożył rękawiczkę, którą osłaniał pokrytą bliznami dłoń; zdjął ją w hotelu, żeby przywitać się z kierownikiem. Nie zważał na modę, ale z tą rękawiczką się nie rozstawał. Bez niej często czuł się tak, jakby publicznie pokazywał się nago.
Odwrócił się, żeby jeszcze raz się upewnić, czy nikt go nie śledzi, po czym wtopił się w tłum na ulicy. Kiepsko rozpoczął szukanie pracy. Nie szkodzi. Zamierzał spróbować ponownie.
Uciekł z nazistowskich Niemiec i dosłownie kilka godzin wcześniej przybył do Szanghaju włoskim liniowcem. Z portu przewieziono go do Embankment Building, czasowego schronienia dla żydowskich uchodźców, gdzie pod opieką swojej siostry Miriam zostawił na pryczy walizkę, a sam poszedł szukać pracy, nawet się nie przebierając.
Nie chciał tracić czasu. Dwadzieścia marek niemieckich, bo tylko tyle pozwolono mu wywieźć z Niemiec, zdążył już wydać. Zamierzał jak najszybciej znaleźć pracę, a później mieszkanie, i ulokować w nim Miriam.
Poszedł prosto do hotelu Sassoona przy ruchliwej promenadzie na wybrzeżu, niedaleko miejsca, gdzie zacumował statek. Słyszał, że ten bogaty, bardzo hojny Brytyjczyk całe piętro swojego Embankment Building nieodpłatnie przeznaczył na schronienie dla uciekających z Europy Żydów, żeby pomóc im stanąć na nogi w obcym mieście. Nie udało mu się porozmawiać z właścicielem hotelu; kierownik, mierząc go wzrokiem sponad okularów, poinformował, że nie szukają pracowników. Gdy rozczarowany szedł przez lobby, zobaczył, jak jacyś idioci rzucają butelkami w dziewczynę. Pobiegł jej na pomoc, mając w pamięci żywe obrazy pogromów, przemocy i cierpienia.
W Berlinie nigdy nie widział Chinki. Ta, którą spotkał dzisiaj, wydała mu się istotą fascynującą i piękną. Miała owalną twarz, nieskazitelną bladą cerę, wyraziste czarne oczy, mały nos i czerwone usta. Krótkie włosy sięgały jej do ramion, a twarz okalała równo przycięta, starannie podkręcona grzywka. Ernest podejrzewał, że jest mniej więcej w jego wieku, ale zachowywała się w sposób dystyngowany, wyniosły, z dużą powściągliwością.
Bardzo liczył na to, że jeszcze ją zobaczy.
Rozejrzał się, nagle podekscytowany. Stał przed czteropiętrowym artdecowskim budynkiem o łagodnych liniach, nieopodal klasycznej budowli ozdobionej rzeźbą greckiego boga i neoklasycystycznej kamienicy zwieńczonej kopułą. Kilka kroków dalej znajdował się majestatyczny hotel Sassoona z zieloną piramidą. Wyglądało na to, że uciekając, zatoczył koło i wrócił na tętniące życiem nabrzeże. Ruszył przed siebie, rozglądając się, czytając francuskie, duńskie, włoskie i angielskie szyldy na budynkach. Otaczały go międzynarodowe banki, amerykańskie kompanie handlujące alkoholem, brytyjskie przedsiębiorstwa tytoniowe i duńskie spółki telegraficzne. Na kilku tablicach dostrzegł gwiazdę Dawida. Uśmiechnął się na wspomnienie opowieści pasażerów statku: Żydzi pragnący dorobić się majątku przybyli do Szanghaju już w roku 1843, po tym, jak Wielka Brytania pokonała chińską dynastię Qing podczas pierwszej wojny opiumowej. Gdy w Rosji wybuchła rewolucja bolszewicka, w obawie przed prześladowaniami do Szanghaju uciekło także wielu rosyjskich Żydów.
Świadomość, że jego rodacy odnosili w Szanghaju sukcesy, dodawała mu otuchy. Wierzył, że i on zdoła w tym mieście zarobić na życie. Owszem, przeszkód nie brakowało: nie rozumiał języka, nikogo tu nie znał i nie miał pojęcia o bankowości, inżynierii, pieczeniu ani handlu. Uwielbiał fotografię i pianino, lecz robienie zdjęć traktował jako hobby, a grać przestał przed kilku laty. Mimo wszystko w przyszłość patrzył z optymizmem: miał dziewiętnaście lat i był gotowy podjąć się każdej pracy, by przetrwać.
Postanowił spróbować szczęścia u fryzjera nieopodal budynku z greckim bogiem; na drzwiach widniał rosyjski napis, a w oknie wisiał wyblakły plakat z okazji Święta Trąbek – trafił więc na swoich. Wszedł do środka. Stojący obok pięciu pustych krzeseł wąsaty fryzjer w średnim wieku, dzierżący szczotkę niczym siekierę, obrzucił go gniewnym spojrzeniem. Zanim Ernest zdążył zadać pytanie, mężczyzna krzyknął:
– Wynocha!
Oszołomiony Ernest wycofał się, żegnany wzburzonym szeptem:
– Uchodźcy. Szczury!
Słyszał już różne wyzwiska, ale to było czymś nowym. Wzruszył ramionami i poszedł szukać dalej. Wchodził do kolejnych sklepików i oferował swoje usługi jako sprzedawca właścicielowi rosyjskiego sklepu żelaznego, jako tragarz francuskiemu przedsiębiorcy w sklepie ze skórami i futrami, później jako pomywacz, szlifierz kół zębatych, pomocnik do smażenia ryb, ktokolwiek. Nikt nie chciał go zatrudnić. Wychodził ze spuszczoną głową. Z ojczyzny wypędzono go dlatego, że był Żydem; teraz, gdy pokonał ocean i znalazł się na obcej ziemi, przepędzano go znowu przez to, że był uchodźcą.4
AIYI
Jadąc do swojego klubu, patrzyłam na przesuwające się za oknem budynki z czerwonej cegły i wille z czerwonymi dachówkami i myślałam o niebieskookim cudzoziemcu. Wydawał się inny od mężczyzn, którzy mnie zaatakowali. Domyślałam się, że aresztowano go dlatego, że był ze mną – sikhijski policjant na pewno wiedział, że jestem ofiarą, ale musiał odegrać przedstawienie, aby dogodzić napastnikom. Ten młody człowiek został aresztowany niesprawiedliwie. Takim miastem stał się Szanghaj – nie panowała w nim sprawiedliwość, należało liczyć się z więzieniem.
Kim był ten chłopak? Dlaczego mi pomógł? Nie wiedział, jakie zasady panują w Szanghaju?
Szanghaj, moje miasto, po pladze wojen przestał być moim domem; stał się własnością różnej maści cudzoziemców. Brytyjczyków, którzy pokonali nas przed wiekiem, panujących na terenie bogatego Osiedla Międzynarodowego, oraz Amerykanów i Francuzów budujących wille w swojej koncesji. Świeżo upieczonymi zwycięzcami byli Japończycy uzbrojeni w przerażające myśliwce i karabiny. Od wielu lat dominowali w dzielnicy Hongkou, na północ od rzeki Huangpu, gdzie w parku grali w bejsbol, a szpitalne posady obsadzili swoimi kobietami i żołnierzami. Teraz chodzili po naszych ulicach i spali w domach, które zajęli. My, podbici mieszkańcy Szanghaju, byliśmy bezradni. Wielu z nas straciło posiadłości na Starym Mieście, na południe od Osiedla; jedynie nieliczni szczęśliwcy, do których zaliczała się moja rodzina, zdołali zatrzymać domy swoich przodków, całe rzesze zaś tłoczyły się w cieniu artdecowskich budowli czy też rozpierzchły po polach ryżowych i pełnych komarów łąkach na północy i na zachodzie.
Segregacji nie narzucało prawo, a mimo to uprzedzenia rozprzestrzeniały się niczym zaraza. My, Chińczycy, naszych chorych leczyliśmy w domach, obcokrajowcy zapewniali swoim opiekę w szpitalach. My jadaliśmy na naszych podwórkach, Europejczycy spotykali się w kawiarniach, a Japończycy kolacją raczyli się w restauracjach wyłożonych tatami.
Ze względu na interesy utrzymywałam znajomości z ludźmi takimi jak Sassoon i spotykałam się z nimi; często pijaliśmy brandy zmieszaną z nowymi zainteresowaniami i dawnymi urazami. Zdawałam sobie sprawę z ryzyka, jakie wiązało się z tymi kontaktami. To, że mnie napadnięto, nie było niczym dziwnym, dziwne mogło się wydawać jedynie to, że pomógł mi biały, całkiem nieznajomy człowiek.
Mój nash skręcił w aleję Bulgoczącej Studni i zatrzymał się na ulicy obsadzonej drzewami z nagimi gałęziami. Wysiadłam z auta, owinęłam się szczelniej futrem, żeby ochronić się przed przenikliwym wiatrem, i ruszyłam w kierunku majestatycznego artdecowskiego, zaokrąglonego budynku z elewacją z białego kamienia. W powietrzu wibrował jazz; rozpoczęły się wieczorne występy. W spływającej na miasto ciemności nocny klub Sto Uciech, zwieńczony kryształową kopułą ze stylowym masztem flagowym, lśnił jaskrawymi, czerwonymi neonowymi światłami. Ten pierwszy w Szanghaju luksusowy klub nocny, uosobienie piękna i przepychu, w dniu otwarcia wzbudził zazdrość Sassoona.
Należał do mnie.
***
Weszłam do budynku. W wysokim atrium powitał mnie chór głosów. Skinieniem głowy przywitałam boyów hotelowych i właścicieli restauracji wynajmujących lokale na parterze, przeszłam po mozaikowej podłodze i marmurowymi schodami ruszyłam do sali tanecznej. Na piętrze jeden z ochroniarzy otworzył ciężkie drewniane drzwi i weszłam do klubu. Moje uszy w jednej chwili wypełniły dźwięki muzyki i głosy klientów, a mnie spowiła delikatna mgiełka przesycona zapachem importowanych papierosów, drogich perfum i ostrą wonią alkoholu. Jak zwykle wszystkiemu się przyjrzałam: osiemnastu tysiącom żarówek starannie umieszczonych w sklepionym złotym suficie – ktoś, kto zjawiał się tu po raz pierwszy, na ten widok zawsze wzdychał z zachwytu – okrągłemu tekowemu podwyższonemu parkietowi dyskretnie oświetlonemu punktowym światłem, orkiestrze na scenie z kurtyną, klientom w kątach i krętym schodom z kutego żelaza, prowadzącym na drugie piętro.
Na szczęście nikt nie skarżył się na alkohol.
Oddałam futro szatniarzowi i okrążając parkiet, przeszłam do baru. Orkiestra na scenie zaczęła grać. Najpierw popłynął dźwięk kontrabasu, gęsty niczym ciemna melasa; rytm perkusji pulsował figlarnie jak kuszenie kochanka. Aż w końcu rozległo się czyste, energiczne brzmienie trąbki. Ciemne postacie podniosły się w mroku i szybko ruszyły na parkiet. Wirowały, kołysały się, wymachiwały nogami, a czarne garnitury i lśniące suknie zlewały się w morze jadeitowej zieleni, winnej czerwieni i imbirowej żółci. Na sali było wszystko, czego poszukiwali spragnieni zabawy goście: muzyka, kojące głosy i wszelkie uciechy – swobodne, mroczne, intymne jak gorący oddech.
Moimi klientami byli Chińczycy i wielu z nich znałam: młodzi mężczyźni w odprasowanych garniturach, nowoczesne dziewczyny w skórzanych butach i obcisłych sukienkach, brzuchaci biznesmeni, którzy podejrzanymi metodami niedawno podwoili majątki, wykształceni na zachodnich uniwersytetach architekci w okularach, a nawet pan Zhang, gangster, który miał w zwyczaju obracać w dłoni scyzoryk. Klub odwiedzali też zdrajcy nacjonalizmu, sługusy Japończyków, anonimowi zabójcy i komunistyczni szpiedzy.
Mieli swoje powody, żeby tu bywać, ale ja wolałam myśleć, że uwielbiają jazz, zagraniczną muzykę miłości i tęsknoty, przez purytanów uważaną za erotyczną i nieczystą, oraz walca i tango, które tradycjonaliści uznawali za niemoralne i nieprzyzwoite. Co najważniejsze, wszyscy mieli pieniądze. Bo rozrywka w moim klubie nie należała do tanich: godzina zabawy była droższa niż posiłek dla wielu rodzin, a drink kosztował więcej niż wynosiła przeciętna tygodniówka robotnika. Ale co innego można było robić w pokonanym Szanghaju, gdzie wiele firm zamknięto, szalały choroby, dochodziło do ucinania głów, zabójstw i codziennych ulicznych strzelanin? Tańcząc i śpiewając ukochane piosenki, można było poczuć, że się żyje.
Stukałam obcasami skórzanych szpilek i kołysałam biodrami na tekowym parkiecie, leciutko, żeby nikt nie zauważył. Uwielbiałam jazz i taniec, ale przekonałam się, że jako właścicielka nocnego klubu powinnam okiełznać tę moją pasję, bo inaczej znajdą mnie czyjeś nieproszone dłonie. Nigdy więc nie śpiewałam, nie nuciłam ani nie wyginałam się na swoim własnym parkiecie.
Klienci do mnie krzyczeli:
– Dobry wieczór, panno Shao!
– Cudownie pani wygląda. Gdzie moja obiecana ulubiona whiskey?
– Zdobyła pani moją brandy?
Przybierałam wtedy kuszącą pozę, żeby przyciągnąć wzrok i skłonić gości do wydawania większej ilości pieniędzy. Prowadzenie interesu w świecie mężczyzn nauczyło mnie, jak klientów wabić i jak się od nich opędzać. Umiałam okazywać uprzejmość tak, żeby nie dawać zachęty do poufałości.
– Wątpi pan we mnie? Załatwię alkohol. Niedługo, już niedługo.
Skinieniem głowy pozdrowiłam jedną grupę, kiwnęłam dłonią tańczącym i usiadłam przy barze. W półmroku policzyłam butelki na półkach. Szesnaście. Całe moje zapasy. Wliczając tanie miejscowe wino ryżowe, lemoniadę i resztki ginu. Wystarczy na trzy, najwyżej pięć dni, a później zostanę bez alkoholu, bo lemoniady, wina z sorgo, piwa, ginu i wszelkich rodzajów whiskey nie ma już na rynku od wielu miesięcy.
Mój interes w zeszłym roku zaczął podupadać, ale liczyłam na to, że utrzymam go dzięki sprzedaży alkoholu. Teraz nie wiedziałam, co robić. Nigdy nie przypuszczałam, że przyjdzie mi się mierzyć z takim problemem. Trzy lata temu, przed wojną, dzięki spadkowi po matce stałam się najbogatszą dziedziczką w Szanghaju i nie myślałam o prowadzeniu klubu jazzowego – komuś takiemu jak ja nie była pisana praca. Ale miasto zbombardowali Japończycy, a tchórzliwi żołnierze Armii Narodowo-Rewolucyjnej nie zdołali nas obronić. Chciwi Japończycy zwyciężyli, zajęli miasto i mój rachunek bankowy, i skonfiskowali majątek mojej rodziny. Stałam się biedna i nie wiedziałam, co robić. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś będę pracować, ale żeby przeżyć, musiałam się nauczyć zarabiać pieniądze.
W desperacji porzuciłam swoje plany uniwersyteckie i poprosiłam o pomoc kuzyna, dawnego udziałowca klubu jazzowego, który zbankrutował. Sprzedałam biżuterię, kupiłam lokal po okazyjnej cenie i przywdziałam długą, dopasowaną suknię z rozcięciem do połowy uda. Nauczyłam się mnożyć w myślach dwucyfrowe liczby. W torebce nosiłam notatnik oprawiony w skórę w kolorze piwonii i zapisywałam w nim codzienne wydatki. Gdy miałam do czynienia ze sprośnymi mężczyznami i ich wyciągniętymi łapskami, nie krzyczałam; nauczyłam się za to pić i wymyśliłam zabawę, żeby zachęcić ich do wydawania pieniędzy na alkohol. Ten klub, ten interes, był całym moim światem.
Zespół skończył grać, a tłum zszedł z parkietu i ruszył w stronę baru, przy którym siedziałam. Usłyszałam jęki.
– Co takiego? Nie ma brandy? Chodźmy do Ciro.
Należący do Sassoona Ciro obsługiwał także tubylców. Był jednym z wielu lokali, z którymi musiałam konkurować; kluby taneczne w koncesji francuskiej kusiły klientów egzotycznymi rosyjskimi tancerkami, a dziesiątki mniejszych przybytków – niskimi opłatami wstępu.
Wzięłam z lady kieliszek.
– Kto chce zagrać?
– Przykro nam, panno Shao. Chcemy dobrej whiskey i brandy – odezwał się Zang, gangster, który obracał w dłoni scyzoryk.
– Mam brandy.
– Od miesiąca nie serwuje pani niczego porządnego.
Ruszył do wyjścia ze swoimi ludźmi. W jego ślady, kręcąc głowami, poszło kilku innych klientów. Muzycy ze skrzypcami i trąbkami na kolanach spojrzeli na mnie wyczekująco.
– Posłuchajmy Duke’a Ellingtona. – Zachwiałam się i dotknęłam skaleczonego czoła. Miałam dwa wyjścia. Pozwolić firmie upaść albo ponownie wybrać się do Sassoona.5
ERNEST
Stojąca w rogu lampa słabo oświetlała hol w Embankment Building, rzucając snop żółtawego światła na stalowe łóżka piętrowe ciągnące się od ściany do ściany, oddzielone gdzieniegdzie kraciastą tkaniną, służącą za kotarę. W oddali brzęczał kaloryfer; Ernest zdążył przywyknąć do panującej tu wilgoci i woni stęchlizny. Po cichu przeszedł pomiędzy łóżkami, uważając, żeby nie podeptać leżących na podłodze kapeluszy i płaszczy. W korytarzu ludzie pokładali się na stosach waliz; trudno było dojrzeć kształty. Dwa razy potknął się o czyjś łokieć, aż w końcu dotarł do mrocznej sali tanecznej, w której znajdowało się jego łóżko.
Miriam spała na górnej pryczy, z walizką w nogach. Położył się i słuchał rozmaitych odgłosów: odkrztuszającego kaszlu, niespokojnych westchnień, stłumionych szlochów i zrzędliwego głosu mówiącej po niemiecku kobiety.
– Jak przeżyjemy w tym dziwnym mieście?
Czuł śmiertelny ciężar stresu wszystkich otaczających go ludzi. Na parterze tego budynku tłoczyło się co najmniej tysiąc Żydów z Niemiec i Austrii. Do Szanghaju przypłynęli liniowcami. Kiedy Ernest wyjechał z Berlina, żeby we Włoszech wsiąść na statek, na który czekali z Miriam sześć miesięcy, Niemcy zaatakowały Polskę. Wieść niosła, że Polska znalazła się pod okupacją Niemiec, a Francja i Wielka Brytania wypowiedziały wojnę Hitlerowi. Te informacje były druzgocące, ale nie mógł ich potwierdzić, bo nie miał dostępu do gazet ani radia.
Podróż z Włoch do Szanghaju trwała prawie miesiąc, z przystankiem w Port Saidzie. Przepłynęli przez Kanał Sueski i Zatokę Adeńską i wyruszyli dalej na wschód, aż w końcu dotarli do Szanghaju. Czas spędzony na oceanie był czasem spokoju i nadziei. Tak. Ernest wierzył, że mu się uda; że rozpocznie nowe życie, zaopiekuje się Miriam i będzie czekał na rodziców, którzy zostali w Europie. Po przyjeździe spotkało go jednak zaskoczenie. Wiedział, że Szanghaj jest okupowany przez Japończyków, ale nie przypuszczał, że miasto znajduje się w tak opłakanym stanie. Rzeka Huangpu, na której cumowało wiele statków, czółen, trawlerów i żaglowców, była mętną żółtą śluzą wypełnioną lśniącym olejem i śmieciami. Po drugiej stronie rzeki, obok wieżowców i budynków w stylu art déco, stały wypatroszone przez bomby domy, a w ciemnych jak nora zaułkach – niskie, pozbawione okien baraki. Wszechobecny smród mieszał się z kakofonią samochodowych klaksonów i przeraźliwego skrzypienia drewnianych kół rikszy; rowery, powozy, automobile i dorożki lawirowały na ulicach pomiędzy rikszarzami, kalekimi żebrakami i kaszlącymi chińskimi uchodźcami z chorobliwie ziemistą cerą i martwymi oczami.
Ale jemu się wydawało, że to najpiękniejsze miasto na świecie. Nie było w nim obrzydliwych flag ze swastyką, przeklętych nazistowskich mundurów ani Niemców, którzy w każdej chwili mogli go aresztować. Okupowany Szanghaj był jedynym otwartym dla Żydów portem, jedynym miastem skłonnym przyjąć go bez wizy. Wydawał mu się spełnieniem marzeń, Berlin zaś – koszmarem. Nie zamierzał wracać do Niemiec, dopóki Hitler nie zniknie.
– Ernest! Gdzie byłeś? – Miriam wytknęła głowę z górnej pryczy, żując paski futrzanej czapki. Beżową uszankę jego siostra wybrała sobie jako pamiątkę ze statku. Czapka była chłopięca, ale Miriam ją uwielbiała.
– Myślałem, że śpisz. Poszedłem szukać pracy.
– I znalazłeś? – Wielkie oczy siostry były pełne nadziei. – Jestem głodna. Zjadłabym tuzin naleśników.
– Jeszcze nie. Ale się nie martw, znajdę posadę. – A wtedy zapewni jej wszystko, czego tylko zapragnie. Miriam miała dwanaście lat i była skryta. W dzieciństwie bawił się z nią drejdlem i brnął przez śnieg, żeby kupić _Pfannkuchen_, jej ulubione śniadanie. Po tym, co spotkało Leę, przysiągł, że należycie zaopiekuje się Miriam.
– Ernest, szukał cię komitet Komora – poinformowała Miriam niewinnym głosikiem, pełnym strachu, który zaczął zakradać się do ich serc od chwili wyjazdu z Berlina. – Powiedzieli, że nasze łóżka zostaną przekazane nowym uchodźcom. Musimy się wyprowadzić. Mamy pięć dni.
Komitet, grupa ochotników, w której charytatywnie działali miejscowi Żydzi, zabrał ich z portu i przywiózł do tego budynku. Uprzedzono go, że będą mogli się tu zatrzymać tylko na jakiś czas, ale pięć dni…
Obrócił się na bok i oparł głowę na dłoni. Nagle ogarnęło go wyczerpanie, a cała odwaga i optymizm, które wypracował w sobie na statku, wyparowały. Zamknął oczy. Był po prostu zmęczony. Potrzebował porządnie się wyspać.
***
Następnego ranka czuł się gorzej. Pękała mu głowa, nogi miał obolałe, a z powodu niemilknącej wrzawy i ciągłych narzekań dopadły go pesymizm i obawa, że nigdy nie znajdzie pracy w tym mieście. W końcu wstał i zaczął szukać w walizce szczoteczki do zębów i resztek pasty ze statku, muskając dłońmi cały swój dobytek: cenną leicę, pióro Montblanc, zestaw nut, które uratował spod buciorów Hitlerjugend, ubrania Miriam i jego, i parę rękawiczek, które spakowała matka.
Kolejka do toalety była długa. Wielu ludzi z ponurymi minami trzymało manierki i puszki, żeby nabrać do nich wody. W odbiciu na szybie Ernest zobaczył swoją twarz, zarośniętą, zdesperowaną, jak wszystkie inne twarze. Odwrócił wzrok, marząc, żeby kolejka zaczęła przesuwać się szybciej, bo miał pełny pęcherz. Ale wejście poza kolejnością nie wchodziło w rachubę. Przez długą godzinę stał nieruchomo, wstrzymując oddech, i czuł, jak jego pęcherz się rozszerza, staje się cięższy, a w końcu bolesny. Kto mógł przypuszczać, że po ucieczce z pogrążającej się w wojnie Europy przyjdzie mu się mierzyć z taką niedolą? Dałby wszystko za kabinę, w której mógłby się załatwić! Kiedy już mu się zdawało, że pęcherz eksploduje i czeka go upokarzająca śmierć, w końcu nadeszła jego kolej.
Bóg mu świadkiem, że to była najszczęśliwsza chwila w jego życiu, ta, kiedy w końcu mógł się wysiusiać i pozbyć każdej kropli, która sprawiła mu tyle bólu. Kiedy skończył, stanął przy umywalce, żeby umyć ręce. Czuł się jak nowo narodzony – był nowym człowiekiem, wolnym, niepokonanym. Zaczął nucić.
– Oho. Chopin w latrynie – wymamrotał obok niego starszy mężczyzna w fedorze.
Ernest uśmiechnął się szeroko.
– Czy my się przypadkiem nie spotkaliśmy na statku, sir? Jestem Ernest Reismann.
– Carl Schmidt. Szykujesz się do przenosin? Bardzo tu tłoczno.
– Najpierw muszę znaleźć pracę. – Ernest wycisnął odrobinę pasty i zaczął myć zęby. Chciał porozmawiać dłużej, ale ludzie czekali na miejsce przy umywalce.
– Czym się zajmujesz? Jesteś pianistą?
– Oj, nie. – Zachował nuty, znał na pamięć nokturn cis-moll Chopina, ale grę porzucił kilka lat temu. Jednak słowa Schmidta skłoniły go do zastanowienia. Ludzie w Szanghaju chyba słuchają muzyki?
– Mogę pożyczyć twoją szczoteczkę, Erneście? Oddam. Moją mi ukradli. Wyobrażasz sobie? Szczoteczkę do zębów! Nikomu tutaj nie ufaj. Ludzie są zdesperowani – ostrzegł go staruszek.
Ernest szybko wyszorował zęby i wręczył mężczyźnie swoją jedyną szczoteczkę.
– Proszę. Niech mi pan życzy szczęścia. Rzeczywiście, jestem pianistą.6
AIYI
Przy obrotowych drzwiach zatrzymałam się dyskretnie i zmierzyłam wzrokiem lobby, z którego kilka dni temu uciekłam. Na wspomnienie napaści i aresztowania niebieskookiego cudzoziemca na mojej twarzy pojawił się grymas. Nagle dostrzegłam Brytyjczyka ściskającego swoją posrebrzaną laskę, który, utykając, ruszył w moją stronę.
Sir Victor Sassoon był wysokim mężczyzną z czarnymi oczami, gęstymi siwiejącymi brwiami, starannie przyciętymi wąsami i pociągłą twarzą. W nieskazitelnym stroju – czarnym fraku z białym goździkiem w klapie i czarnym jedwabnym kapeluszu – wydawał się groźny niczym żelazny pręt, pospolity jak ryż i zdecydowanie zbyt pomarszczony, żeby zostać moim przyjacielem. Ale jakie to miało znaczenie? Był najbogatszym człowiekiem w Azji, najprawdopodobniej miliarderem, właścicielem ponad osiemnastu tysięcy nieruchomości w Szanghaju, między innymi tego hotelu, nocnych klubów, wieżowców mieszkalnych, toru wyścigowego i firm transportowych.
W wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat nadal był kawalerem, żył według własnych zasad, głuchy na ostrzeżenia, że soli i cukru nie należy mieszać. Ignorował niezadowolenie wspólników i choć sam nie mógł tańczyć, zapraszał mnie na wiele pachnących perfumami przyjęć i bali, na których wirował jedwab. Uchodził za kobieciarza, towarzyszki zmieniał częściej niż ja suknie – widywano go z hinduską księżniczką w ozdobionym klejnotami zawoju na głowie, z amerykańską gwiazdą filmową o twarzy lalki i z całymi tabunami skąpo odzianych rosyjskich tancerek o krągłych kształtach. Z dumą pokazywał się w hotelu w ich towarzystwie.
Z ulgą położyłam dłoń na talii. Wiedziałam, że w jego obecności nikt mnie nie napadnie. Wszyscy go szanowali, nawet Japończycy. Kiedy nieco ponad dwa lata temu podczas bombardowania odłamek drasnął róg hotelowej markizy, japoński oficer ukłonił się Sassoonowi w pas i przeprosił za niecelny strzał.
– Dobry wieczór, skarbie. Cóż za doniosłe wydarzenie. Miałem do ciebie dzwonić. Co słychać? – Po angielsku mówił z nienagannym brytyjskim akcentem; jego głos był ciepły, opanowany, lecz jak zwykle arogancki. Przywykłam do tego.
Nie mieliśmy ze sobą do czynienia na gruncie biznesowym, ale znałam go dobrze z czasów, gdy gościłam w tym hotelu ze swoją przyjaciółką Eileen. Jakże tęskniłam za tymi porankami sprzed lat, ze śniadaniami podanymi do łóżka, całymi dniami spędzonymi na przeglądaniu modnych czasopism, popołudniowymi podwieczorkami ze stosami złocistych herbatników i wieczorami pełnymi jazzowej rozrywki. Sassoon bywał szczodry, choć czasem zgryźliwy i niezwykle arogancki, a mimo to lubiłam go. Nie przypominał Chińczyków, których znałam. Choć zawsze uskarżał się na ból nogi, przytrzymywał mi drzwi, gdy wchodziłam, wysuwał krzesło, żebym mogła usiąść, i nalewał kawy. Jego zachowanie mnie intrygowało. Czeng – mój narzeczony – ani żaden z moich krewnych nie napełniałby sam własnej filiżanki, od tego byli służący.
Nie miałam wątpliwości, że Sassoon mi pomoże – ginu i whiskey mu nie brakowało, bo japońskie restrykcje alkoholowe dotyczyły tylko Chińczyków. Zaraz jednak przypomniałam sobie o jego perwersyjnej pasji do robienia nagich zdjęć.
– Wszystko w porządku. Jeśli chodzi o nasze wcześniejsze spotkanie, to przepraszam. Domyślam się, że słyszał pan, co się wydarzyło?
– Wypadek. Coś okropnego. Pozwolisz, że ci to wynagrodzę, skarbie? – Stukając laską w marmurową podłogę, zaprowadził mnie do baru z jazzem. Za nim ruszyła jego świta – blondynka w niebieskiej wieczorowej sukni i ochroniarze.
– W jaki sposób chciałby mi pan to wynagrodzić? – Weszłam do baru. Z gramofonu leciał jazz, nie amerykański, a szanghajski, mieszanka amerykańskiej muzyki jazzowej i popularnych wśród tubylców chińskich melodii ludowych. Widocznie bar dotknęły jakieś problemy. Scena, na której zwykle grał amerykański zespół, była pusta; klapa klawiatury pianina – zamknięta. Bar był zadymiony i gwarny; wielu ludzi tłoczyło się przy ośmiokątnych stołach. Sami cudzoziemcy. Zaświtała mi w głowie myśl. Możliwe, że mężczyzna, który mnie uratował, był gościem hotelowym. Jeśli go jeszcze zobaczę, powinnam mu przynajmniej podziękować.
– Skarbie, z przyjemnością dam ci rabat na dowolny pokój, jaki sobie wybierzesz. Przypomnij, kiedy ostatni raz nas odwiedziłaś? Rok temu? Powinnaś bywać częściej. – Sassoon, który nie lubił chodzić, usiadł przy stoliku najbliżej wejścia, więc zajęłam miejsce naprzeciwko niego i z zazdrością spoglądałam na stojące na półkach lśniące butelki brandy, szkockiej, absyntu i ginu.
Chciał zarobić nawet na przeprosinach. To mnie z nim łączyło: byliśmy ludźmi interesów, z obsesją na punkcie zarabiania.
– Z przyjemnością to rozważę. Wie pan, że uwielbiam apartamenty. I pański alkohol. Cóż za butelki!
– Ach. Możesz się napić, czego tylko chcesz. Czym cię poczęstować? Martini? Czy moim drinkiem?
– Nie jestem w stanie się oprzeć pańskiemu słynnemu koktajlowi. – Robił najlepszy drink o nazwie Pocałunek Kobry.
– Słuszny wybór, skarbie. – Kiwnął na swoją świtę i dwaj mężczyźni podbiegli do półek za ladą. – Jeśli chcesz, zarezerwuję dla ciebie na jutro apartament jakobiński. Pamiętaj, że drzwi mojego hotelu są dla ciebie zawsze otwarte.
– Świat się jednak zmienił, prawda? Nie mogę uwierzyć, że nie jest już bezpiecznie.
– Skarbie, mój hotel to najbezpieczniejsze miejsce w Szanghaju. A ty zostaniesz moim najznamienitszym gościem. Jesteś kobietą wyjątkową, bystrą i piękną. Przyznaję, że gdybyś była Żydówką, ożeniłbym się z tobą.
Zawsze to podkreślał: Żydzi i goje. Nie pojmowałam różnicy; dla mnie oni wszyscy byli po prostu cudzoziemcami. Małżeństwo z najbogatszym mężczyzną w Azji? Z radością przyjęłabym tę propozycję, gdyby była szczera i realna. Bo małżeństwo, wszystko jedno, gorące czy zimne, to coś nieodzownego, jak owsianka.
Jednak związek z Sassoonem nie miał racji bytu. Wiedziałam jedno: małżeństwo Chinki z cudzoziemcem byłoby bolesną lekcją, a nie bajką.
– Panie Sassoon, pan mnie uwodzi?
– Skutecznie?
– Nie wiem, ale coś panu powiem. Gdyby był pan Chińczykiem, wyszłabym za pana.
Zachichotał. Raczej nie spotykał się z odmową, więc moja musiała wydać mu się czymś intrygującym.
– Jestem rozczarowany, skarbie. Mam jednak nadzieję, że zmienisz zdanie. – Wziął butelkę absyntu z dłoni swojego pracownika, wlał zielony płyn do szejkera i wprawnie nim potrząsnął.
Zmierzyłam wzrokiem butelki brandy, curaçao, likierów i zielonego absyntu stojące na stole; silny zapach alkoholu był oszałamiający.
– Tak między nami – odezwałam się – mam problemy z realizacją zamówień klientów. Dla mojego klubu nie ma alkoholu. Zapewne wie pan dlaczego.
Kątem oka dostrzegłam kilku mężczyzn w garniturach. Japończycy, których od razu rozpoznałam, skierowali spojrzenia w moją stronę. Szybko odwróciłam wzrok.
Sassoon się pochylił.
– Wojskowi – wyszeptał. – Usiłują się wkręcić do Rady Miasta. Gardzę nimi.
Choćby za to mogłam przymknąć oko na jego wady.
– A czego szukają w Radzie?
Sassoon, człowiek wpływowy, miał posłuch u przewodniczącego Rady Miejskiej Szanghaju, zarządzającej Osiedlem Międzynarodowym, w której skład wchodzili członkowie narodowości brytyjskiej, amerykańskiej, japońskiej i chińskiej, ale najwięcej do powiedzenia mieli Brytyjczycy i Amerykanie. Kiedy Japończycy zajęli Szanghaj, Radę pozostawili bez zmian, więc nadal rządzili ci sami ludzie. Sassoon nalał zielonej mikstury do dwóch kieliszków i jeden postawił przede mną.
– Nieciekawych interesów. Ale nie odważą się na żadną głupotę.
– Pewnie, że nie. – Podniosłam kieliszek. Przy pierwszym łyku poczułam silne pieczenie na języku. Mocna brandy. Nie piłam takiej od miesięcy. Cieszyłaby się popytem w moim klubie. – Chcę pana poprosić o przysługę. Sprzedałby mi pan nieco swoich zapasów alkoholu? Powiedzmy, ginu i whiskey? Po dziesięć skrzynek? Albo tyle, ile jest pan skłonny wydać.
Pochylił się bliżej, a poduszka w ramieniu jego eleganckiego fraka musnęła mój bark.
– Skarbie, z przyjemnością ci pomogę. Co powiesz na wcześniejszą wizytę w mojej pracowni?
Odsunęłam się. Nie zapomniał.
– Cóż, skarbie. – Dolał sobie Pocałunku Kobry. – Pozwól, że ci przypomnę. Masz idealną figurę, jesteś młoda i piękna. Dlaczego się tym nie pochwalisz? Akt w fotografii to sztuka.
Wydawało mi się to niesmaczne. Nagie zdjęcia, choć Sassoon zapewniał, że są wysublimowane, dla mnie były synonimem pornografii. Nigdy bym się na takie nie zgodziła, nawet za setki dolarów, a już z pewnością nie dla jakiegoś ginu. Wyczuwałam też, że Sassoonowi, słynącemu z tego, że jest kobieciarzem, nie chodziło wyłącznie o zdjęcia. A ja byłam kobietą z zasadami. Z przyjemnością zatańczyłabym z nim tango w klubie, ale nie zamierzałam baraszkować z nim w sypialni.
Wiedziałam jednak, że jeśli odmówię wprost, będzie niezadowolony, a wtedy mogę zapomnieć o alkoholu.
– I? – Jego czarne oczy znalazły się blisko, zbyt blisko.
Uśmiechnęłam się.
– Chwileczkę. Jest pan najbogatszym człowiekiem w Azji i wiadomo, że zawsze dostaje to, czego chce.
– To prawda.
Ja też zawsze dostawałam to, czego chciałam.
– Niestety, zajmuję się prowadzeniem firmy, a nie pozowaniem.
Jęknął, zacisnął dłonie na srebrnej lasce, a wąsy mu opadły. Wiedziałam, że przez chwilę będzie naburmuszony i markotny i zamierzałam okazać wyrozumiałość, dać mu czas do namysłu, udobruchać go, a później zacząć negocjować kupno alkoholu. Rozprostowałam nogi i odwróciłam głowę, i wtedy właśnie, w mglistym powietrzu upstrzonym obłokami bladego dymu i perłami światła, dostrzegłam w wejściu mężczyznę, który podniósł dłoń w rękawiczce i do mnie pomachał.