- promocja
Ostatnia wdowa - ebook
Ostatnia wdowa - ebook
Porywający thriller kryminalny autorki światowych bestsellerów.
Z udziałem Willa Trenta i Sary Linton
Rutynę rodzinnych zakupów przerywa uprowadzenie Michelle Spivey, matki opuszczającej sklep z jedenastoletnią córką. Śledztwo trwa, policja szuka porwanej, a partner błaga o jej uwolnienie. Bez powodzenia. Jakby Michelle rozpłynęła się w powietrzu.
Miesiąc później, w senne niedzielne popołudnie lekarka sądowa Sara Linton jest na lunchu ze swoim chłopakiem, Willem Trentem, agentem Georgia Bureau of Investigation. Spokój letniego dnia przerywa gwałtowne wycie syren.
Oboje Sara i Will to profesjonaliści. Ale tego jednego dnia instynkt zawodzi ich oboje. W ciągu kilku godzin sytuacja wymyka się spod kontroli: Sara staje się zakładniczką, a Will musi pracować pod przykrywką. Wydarzenia tego dnia zaprowadzą ich w odległe tereny Appalachów, ku przerażającej prawdzie o tym, co rzeczywiście stało się z Michelle Spivey
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4454-1 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Michelle Spivey biegała po sklepie jak szalona, zaglądając w każdą alejkę w poszukiwaniu córki, a w głowie kłębiły jej się natrętne myśli: Jak mogłam stracić ją z oczu? Jestem beznadziejną matką! Moje dziecko porwał pedofil albo handlarz ludźmi. Zawiadomić ochronę sklepu czy lepiej od razu dzwonić na policję?
Ashley.
Michelle zatrzymała się tak gwałtownie, że omal nie straciła równowagi. Wciągnęła haust powietrza, usiłując wyrównać oddech i uspokoić serce. Jej córka nie została sprzedana handlarzom żywym towarem. Stała przy stoisku z kosmetykami do makijażu i testowała próbki.
Uczucie ulgi ustąpiło miejsca panice.
Jedenastolatka.
Wśród kosmetyków do makijażu.
I to po tym, jak powiedziały Ashley, że do dwunastych urodzin absolutnie nie może się malować, a gdy już osiągnie ten wiek, wolno jej będzie używać wyłącznie błyszczyku do ust i różu bez względu na to, co robią jej koleżanki. Koniec kropka.
Michelle przycisnęła dłoń do piersi. Ruszyła wolnym krokiem alejką, dając sobie czas na przeistoczenie się w racjonalną i rozsądną osobę.
Ashley stała plecami do Michelle i z uwagą oglądała szminki. Odkręcała je zręcznym ruchem, ponieważ u koleżanek testowała już ich kosmetyki. Nabierały wprawy, malując jedna drugą, bo właśnie tak robią dziewczynki.
Przynajmniej niektóre dziewczynki. Michelle nigdy nie ciągnęło do fiokowania się i makijażu. Wciąż pamiętała reakcję matki, gdy odmówiła golenia nóg:
– Nigdy nie będziesz mogła nosić rajstop!
– I dzięki Bogu – odparła mała Michelle.
To było lata temu. Jej matka już dawno nie żyła, Michelle była dorosłą kobietą, miała dziecko i jak każda kobieta przyrzekła sobie, że nie powieli błędów własnej matki.
Czyżby przesadziła?
Czy obdarzona naturą chłopczycy nie odbierała czegoś córce? Czy Ashley była już wystarczająco duża na makijaż? Czy nie wykazując najmniejszego zainteresowania kredkami do oczu, tuszami do rzęs, samoopalaczami i całą resztą, którą Ashley godzinami oglądała na YouTubie, pozbawiała córkę uczestnictwa w swoistym rytuale przejścia z dziewczęcości w kobiecość?
Sumiennie zgłębiła temat etapów rozwoju. Wiek jedenastu lat to ważny moment w życiu dziecka. Właśnie wtedy osiąga ono mniej więcej połowę siły dorosłego człowieka, a jeśli chodzi o rozwój psychiczny, to właśnie wtedy powinno się zacząć z dzieckiem negocjować, a nie tylko wydawać polecenia. W teorii brzmiało to przekonująco, ale okazało się niezmiernie trudne do zastosowania w praktyce.
– Och! – Na widok matki Ashley nerwowym ruchem odłożyła szminkę na półeczkę. – Ja tylko…
– W porządku. – Pogładziła córkę po długich włosach. Tyle butelek szamponu i odżywek do włosów pod prysznicem, mydeł i balsamów, a dbałość Michelle o urodę ograniczała się do odpornego na pot filtra przeciwsłonecznego.
– Przepraszam. – Ashley zaczęła wycierać błyszczyk z ust.
– Jest ładny.
– Naprawdę? – Obdarzyła matkę promiennym uśmiechem, który zawsze poruszał czułą strunę w sercu Michelle. – Widziałaś? – wskazała półkę z błyszczykami. – Mają taki z kolorem, więc pewnie dłużej się trzyma. Ale ten ma smak wiśni, a Hailey mówi, że chło… Chłopcy to lubią, w duchu dopowiedziała Michelle.
Różne złote myśli na ścianach sypialni Ashley nie uszły jej uwagi.
– Którą wolisz? – zapytała.
– Hm… – Ashley wzruszyła ramionami, ale niewiele było tematów, na które jedenastolatka nie miałaby własnego zdania. – Te kolorowe są trwalsze, prawda?
– To ma sens – odparła Michelle.
– Ten wiśniowy smakuje chemią, prawda? – z coraz większym zapałem mówiła Ashley. – Ja zawsze oblizuję… to znaczy pewnie bym ciągle oblizywała wargi, gdybym smarowała je błyszczykiem, bo on by je podrażniał, prawda?
Michelle skinęła głową, gryząc się w język, by nie powiedzieć córce: „Jesteś piękna, mądra, zabawna i utalentowana. Powinnaś robić tylko to, co cię uszczęśliwia, bo to przyciąga wartościowych chłopców, którym właśnie szczęśliwe i pewne swojej wartości dziewczyny wydają się interesujące”.
Ale zamiast tego powiedziała:
– Wybierz tę, która ci się podoba, a ja dam ci zaliczkę na twoje kieszonkowe.
– Mamo! – krzyknęła Ashley tak głośno, że zwróciła uwagę innych klientów. Taniec, jaki potem nastąpił, bardziej przypominał szaleństwo Tygryska niż pląsy Shakiry. – Serio? Przecież mówiłyście, że…
„Przecież mówiłyście”. Michelle jęknęła w duchu. Jak wyjaśnić tę nagłą zmianę zdania, skoro uznały, że Ashley nie może się malować przed ukończeniem dwunastu lat? Niedawno odbyły taką rozmowę:
– To tylko błyszczyk!
– Skończy dwanaście lat za pięć miesięcy!
– Wiem, że miała czekać do urodzin, ale ty pozwoliłaś jej na iPhone’a!
Tego argumentu użyje. Odwróci kota ogonem i poda przykład iPhone’a, ponieważ w tej kwestii pozostawała niewzruszona.
Dlatego powiedziała do córki:
– Wyjaśnienia biorę na siebie, ale kupujesz tylko błyszczyk. Nic innego. Wybierz ten, który cię uszczęśliwi.
I błyszczyk uszczęśliwił Ashley. Uszczęśliwił tak bardzo, że Michelle uśmiechnęła się do kasjerki, która na pewno się domyśliła, że błyszcząca tubka jaskraworóżowego Sassafras Yo Ass! nie jest przeznaczona dla trzydziestodziewięciolatki w spodenkach do biegania i z przetłuszczonymi włosami ukrytymi pod bejsbolówką.
– To… – Ashley była tak wniebowzięta, że ledwie mogła wykrztusić słowo. – To cudowne, mamo. Bardzo cię kocham. Będę odpowiedzialna. Bardzo odpowiedzialna.
Uśmiech Michelle wykazywał już chyba pierwsze objawy stężenia pośmiertnego, gdy ładowała zakupy do płóciennych toreb.
iPhone. Musi nawiązać do iPhone’a, ponieważ obie w tej sprawie także doszły do porozumienia, ale wtedy wszystkie koleżanki Ashley pojawiły się na obozie letnim z iPhone’ami i kategoryczne „Nie, absolutnie wykluczone” przeszło w: „Nie mogłam pozwolić, żeby była jedynym dzieckiem bez iPhone’a”. Zresztą zdarzyło się to pod nieobecność Michelle, która wyjechała na konferencję.
Ashley radośnie zgarnęła torby, ruszyła do wyjścia, błyskawicznie wyjęła iPhone’a i zaczęła posuwać kciukiem po ekranie, powiadamiając koleżanki o błyszczyku. Co czyniło wielce prawdopodobnym, że za tydzień ma szansę na niebieskie cienie do powiek i zrobienie tych kresek w kącikach oczu, które upodabniały dziewczęta do kotów.
Michelle dopadła katastroficzna wizja.
Od wspólnego używania środków do malowania oczu Ashley mogła nabawić się zapalenia spojówek, jęczmienia lub chronicznego zapalenia powiek. Opryszczki lub zapalenia wątroby typu C od błyszczyka do ust lub kredki, nie mówiąc o podrażnieniu rogówki szczoteczką do tuszu. A czy niektóre szminki nie zawierają metali ciężkich i ołowiu?
Gronkowiec, streptokoki, E.coli. Co ją omamiło? Przecież może otruć własną córkę! Są setki tysięcy udokumentowanych badań nad chorobotwórczym wpływem zanieczyszczeń różnych powierzchni w przeciwieństwie do względnie nielicznych wskazujących na pośredni związek guzów mózgu z telefonami komórkowymi.
Idąca przed nią Ashley zaśmiała się głośno. Koleżanki najwyraźniej zaczęły jej odpisywać. Wymachiwała torbami, zmierzając w stronę auta. Miała jedenaście lat, nie dwanaście. Nawet dwanaście lat to mało, bardzo mało. Makijaż to sygnał, to komunikat, że „jestem zainteresowana tym, by wzbudzać zainteresowanie”. Szalenie niefeministyczna deklaracja, ale w prawdziwym świecie jej córka nadal była dzieckiem, które nie potrafiło jeszcze odrzucać niechcianego zainteresowania.
Michelle pokręciła głową. Cóż za przeskok. Od błyszczyka do ust przez oporne na metycylinę szczepy gronkowca do konserwatywnej Phyllis Schlafly. Musiała uspokoić szalejące myśli w drodze do domu, by tam przedstawić racjonalne argumenty na rzecz kupna Ashley błyszczyka do ust, skoro się umówiły, że nie pozwolą jej na to do dwunastych urodzin.
To samo zrobiły z iPhone’em.
Sięgnęła do torebki po kluczyki. Na zewnątrz było już ciemno. Światła latarni nie wystarczały. A może potrzebowała okularów, ponieważ zaczynała się starzeć. Była wystarczająco stara, by mieć córkę, która już chciała wysyłać chłopcom zmysłowe sygnały. Za kilka lat mogła zostać babcią. Na samą myśl o tym poczuła nerwowe ściskanie w żołądku. Dlaczego nie kupiła wina?
Zerknęła na córkę, by się upewnić, czy w trakcie esemesowania Ashley nie wpadła na jakieś auto albo nie runęła z urwiska.
Otworzyła usta.
Obok jej córki zatrzymał się van. Boczne drzwi vana się otworzyły. Ze środka wyskoczył mężczyzna.
Michelle złapała kluczyki i rzuciła się pędem przed siebie, byle bliżej córki.
Zaczęła krzyczeć, ale było za późno.
Ashley zdążyła uciec, jak została tego nauczona.
Jednak mężczyzna nie nią był zainteresowany.
Chodziło mu o Michelle.ROZDZIAŁ PIERWSZY
NIEDZIELA, 4 SIERPNIA, GODZINA 13:37
Sara Linton odchyliła się na krześle, mamrocząc cicho:
– Tak, mamo. – Natomiast w duchu rozważała kwestię, czy wreszcie kiedyś nadejdzie taka chwila, kiedy będzie już za duża na mamine połajanki.
– Daruj sobie ten pojednawczy ton. I tak mnie nie udobruchasz – odparła Cathy, z irytacją rzucając pęk fasolki na rozłożoną gazetę. Jej gniew wisiał nad kuchennym stołem jak ciężka ołowiana chmura. – Nie jesteś podobna do swojej siostry, nie skaczesz z kwiatka na kwiatek. W liceum był Steve, potem Mason z powodów, których do dzisiaj nie mogę pojąć, no i wreszcie Jeffrey. – Zerknęła znad okularów. – Skoro zdecydowałaś się na Willa, to naprawdę się na niego zdecyduj. Wiesz, o czym mówię.
Sara czekała, aż ciotka Bella doda do listy kilka brakujących męskich imion, ale tylko bawiła się naszyjnikiem z pereł, popijając herbatę z lodem.
– Twój ojciec i ja jesteśmy małżeństwem od prawie czterdziestu lat – ciągnęła Cathy.
– Nigdy nie powiedziałam, że… – zaczęła Sara.
Bella wydała z siebie odgłos przypominający kaszel połączony z kichnięciem kota.
Sara zlekceważyła to ostrzeżenie.
– Mamo, rozwód Willa dopiero co został sfinalizowany. Ciągle próbuję się odnaleźć w nowej pracy. Cieszymy się życiem. Powinnaś być z tego zadowolona.
Cathy zaatakowała fasolkę, jakby chciała ją zamordować.
– Źle, że spotykałaś się z nim, gdy był jeszcze żonaty.
Sara wzięła głęboki wdech i zatrzymała powietrze w płucach.
Spojrzała na zegar w kuchence.
Godzina 13:37.
Miała wrażenie, że już jest północ, a ona nie jadła jeszcze lunchu.
Powoli wypuściła z płuc powietrze, koncentrując się na cudownych zapachach wypełniających kuchnię. Właśnie dla nich poświęciła swoje niedzielne popołudnie. Smażony kurczak na kontuarze. Ciasto z wiśniami w piekarniku. Masło topione na patelni do chleba kukurydzianego. Babeczki, groch, nakrapiana fasolka, suflet z batatów, ciasto czekoladowe, placek z orzechami pekan i lody tak twarde, że można złamać łyżkę.
Sześć godzin na siłowni dziennie przez cały następny tydzień nie naprawi szkód, jakie zamierzała wyrządzić swojemu ciału, mimo to Sara zamartwiała się tylko tym, żeby nie zapomnieć zabrać do domu wszystkich resztek.
Cathy obrała kolejną fasolkę, wyrywając Sarę z zadumy.
W szklance Belli zabrzęczały kostki lodu.
Sara wsłuchiwała się w odgłosy kosiarki dochodzące z ogrodu za domem. Z niezrozumiałych dla niej powodów Will sam zaoferował pomoc jej ciotce w charakterze weekendowego ogrodnika. Na myśl o tym, że mógłby przypadkowo usłyszeć jakiś fragment tej rozmowy, ścierpła jej skóra.
– Saro… – Cathy wciągnęła głośno powietrze, by kontynuować temat. – Praktycznie z nim mieszkasz. Jego rzeczy są w twojej szafie.
Jego przybory toaletowe są w twojej łazience.
– Och, skarbie. – Bella poklepała dłoń Sary. – Nigdy nie dziel łazienki z mężczyzną.
– Twojego ojca to zabije – dramatycznym tonem dodała Cathy.
Eddie oczywiście nie umrze od tego, ale gdy się dowie, nie będzie zadowolony, ponieważ nigdy nie akceptował żadnych chłopaków i mężczyzn kręcących się wokół jego córek.
Z tego powodu Sara zachowywała swoje związki w tajemnicy.
Przynajmniej do pewnego stopnia.
Chciała zyskać przewagę w tej rozmowie.
– Mamo, właśnie przyznałaś się do tego, że myszkujesz po moim domu. Mam prawo do prywatności.
Bella cmoknęła z dezaprobatą.
– Och, kochana, to takie urocze, że naprawdę tak myślisz.
Sara podjęła następną próbę.
– Will i ja wiemy, co robimy. Nie jesteśmy zadurzonymi nastolatkami zostawiającymi sobie liściki na korytarzu. Lubimy spędzać razem czas. To się liczy najbardziej.
Cathy chrząknęła, ale Sara była zbyt inteligentna, by uznać to za matczyną aprobatę.
– To ja jestem tu ekspertką – wtrąciła Bella. – Pięć razy wychodzi-łam za mąż i…
– Sześć – sprostowała Cathy.
– Dobrze wiesz, siostrzyczko, że tamto małżeństwo zostało unieważnione. Pozwól dziewczynie samej decydować o tym, czego chce, i samej dokonywać wyborów.
– Przecież jej nie mówię, co ma robić. Ja tylko radzę. Jeśli nie traktuje Willa poważnie, to powinna iść dalej i znaleźć kogoś, kogo będzie traktować poważnie. Jest zbyt rozsądna na luźne związki.
– Lepszy brak rozsądku niż uczucia.
– Charlotte Brontë jakoś mi nie pasuje mi na ekspertkę od uczuciowego dobrostanu mojej córki.
Sara potarła skronie, usiłując powstrzymać ból głowy. W brzuchu jej burczało, ale lunch miał być najwcześniej o drugiej, co i tak nie miało znaczenia, ponieważ jeśli ta rozmowa potrwa jeszcze chwilę, jedna z nich albo nawet wszystkie trzy zginą w tej kuchni.
– Skarbie, znasz tę historię, prawda? – zapytała Bella, a gdy Sara podnosiła wzrok, mówiła dalej: – Nie sądzisz, że zabiła swoją żonę, bo miała romans? To znaczy jedna z nich miała romans, więc żona ją zabiła. – Puściła oko do Sary. – Właśnie tego bali się konserwatyści.
Małżeństwa homoseksualne odebrały znaczenie zaimkom.
Sara nie nadążała za Bellą, póki nie zorientowała się, że ciotka nawiązuje do artykułu w gazecie. Cztery tygodnie temu z parkingu centrum handlowego została uprowadzona Michelle Spivey. Pracowała naukowo w agencji rządowej CDC, czyli w Centrach Kontroli i Prewencji Chorób^(), dlatego śledztwo przejęło FBI. Zdjęcie w gazecie pochodziło z prawa jazdy Michelle. Pokazywało atrakcyjną kobietę przed czterdziestką z błyskiem w oku, który uchwycił nawet kiepskiej jakości aparat fotograficzny w wydziale komunikacji.
– Śledziłaś tę historię? – zapytała Bella.
Sara pokręciła głową. Niechciane łzy napłynęły jej do oczu. Jej mąż zginął pięć lat temu. Jedyne, co wydawało się jej gorsze od straty ukochanej osoby, to niewiedza co do jej prawdziwego losu.
– Obstawiam morderstwo na zamówienie – ciągnęła Bella. – Zwykle okazuje się, że tak właśnie było. Żonie zachciało się nowszego modelu i musiała pozbyć się starego.
Sara powinna zostawić ten temat, ponieważ Cathy coraz bardziej gotowała się ze złości. Ale właśnie dlatego, że Cathy gotowała się ze złości, Sara zwróciła się do Belli:
– Nie wiem. Była przy tym jej córka. Widziała, jak ciągną jej matkę do vana. To pewnie naiwne, ale nie wierzę, by druga matka zrobiła coś takiego ich dziecku.
– Fred Tokars wynajął płatnego zabójcę, który zastrzelił jego żonę w obecności dzieci.
– Tam chodziło o polisę na życie, prawda? Poza tym prowadził jakieś szemrane interesy i chyba miał związki z mafią.
– I był mężczyzną. A normalna kobieta zawsze woli zabić własnymi rękami, prawda?
– Na miłość boską! – wybuchnęła w końcu Cathy. – Czy naprawdę musimy rozmawiać o morderstwie w świętą niedzielę, w dzień pański? I siostro, akurat ty nie powinnaś dyskutować o niewiernych małżonkach.
Bella zabrzęczała kostkami lodu w pustej szklance.
– Och, myślę, że w tym skwarze mojito byłoby w sam raz, tak dla naszej przyjemności, prawda?
Cathy klasnęła w dłonie, gdyż obrała ostatnią fasolkę szparagową, po czym zwróciła się do Belli:
– Nie pomagasz, siostro.
Jednak Bella odparła rezolutnie:
– Och, siostro, w takich sprawach na siostrę Bellę nie należy liczyć.
Sara czekała z otarciem łez, aż Cathy odwróci się do niej plecami. Jej łzy nie umknęły jednak uwagi Belli, co oznaczało, że zaraz po wyjściu z kuchni Bella i Cathy wdadzą się w rozważania pod tytułem: Dlaczego? Sara nie umiałaby wyjaśnić swojej płaczliwości. Ostatnio wszystko, od smutnej reklamy po piosenkę o miłości zasłyszaną w radiu, przyprawiło ją o łzy.
Sięgnęła po gazetę i udawała, że czyta. Nie było żadnych nowych informacji o zniknięciu Michelle. Miesiąc to zbyt długo. Nawet żona Michelle przestała błagać o jej bezpieczny powrót i zaczęła apelować do sumienia sprawcy lub sprawców uprowadzenia Michelle o ujawnienie miejsca ukrycia ciała.
Sarze zaczęło lecieć z nosa, ale nie sięgnęła po serwetkę, tylko wytarła go wierzchem dłoni.
Nie znała Michelle Spivey, ale w zeszłym roku spotkała jej żonę Theresę Lee na spotkaniu absolwentów Emory Medical School. Lee była ortopedą i wykładowcą w Emory, Michelle epidemiologiem w Centrach Kontroli i Prewencji Chorób. Z artykułu wynikało, że pobrały się w dwa tysiące piętnastym roku, co znaczyło, że sformalizowały swój związek, kiedy tylko pojawiła się taka możliwość. Przed ślubem były ze sobą piętnaście lat. Sara założyła, że po dwóch dekadach znalazły swój sposób na dwie najczęstsze przyczyny rozwodów: akceptowalne dla obu stron ustawienie termostatu i przymykanie oczu na nieopróżnioną zmywarkę.
Ona jednak nie była największą ekspertką w kwestii małżeństwa w tym pokoju.
– Saro? – Cathy odwróciła się plecami do blatu kuchennego. – Powiem to otwarcie.
– Spróbuj – zachichotała Bella.
– Nie ma nic złego w pójściu naprzód – zaczęła Cathy. – Ułóż sobie życie na nowo z Willem. Jeśli naprawdę jesteś szczęśliwa, bądź naprawdę szczęśliwa. W przeciwnym wypadku na co czekasz, do cholery?
Sara starannie złożyła gazetę. Powędrowała wzrokiem w stronę zegara.
Godzina 13:43.
– Lubiłam Jeffreya, niech spoczywa w pokoju. Miał w sobie dumę. Ale Will jest taki miły. I kocha cię, skarbie. – Bella poklepała Sarę po ręce. – Naprawdę cię kocha.
Sara przygryzła wargi. Nie chciała, by niedzielne popołudnie stało się improwizowaną sesją terapeutyczną. Nie musiała analizować swoich uczuć. Miała odwrotny problem niż bohaterowie w pierwszym akcie każdej komedii romantycznej: zdążyła zakochać się w Willu, ale nie miała pewności, jak go kochać.
Ze społecznym nieprzystosowaniem Willa umiała sobie radzić, ale jego koszmarne braki w komunikacji międzyludzkiej omal nie doprowadziły do ich rozstania. Nie raz, nie dwa, lecz wiele razy. Początkowo tłumaczyła sobie, że Will usiłuje pokazać się z jak najlepszej strony. To naturalne. Ona dopiero po pół roku związku zaczęła ubierać się do łóżka w swoją prawdziwą piżamę.
Po upływie roku Will nadal pozostawał skryty. W mało istotnych sprawach, gdy nie uprzedzał jej telefonicznie, że musi zostać dłużej w pracy; że mecz bejsbolowy się przedłuża; że rower mu się zepsuł w połowie drogi; że w ten weekend zaoferował koledze pomoc w przeprowadzce. Za każdym razem wyglądał na zszokowanego, gdy Sara wściekała się na niego, że nie informuje jej o takich rzeczach. Przy tym Sarze wcale nie chodziło o to, by kontrolować Willa. Po prostu chciała zaplanować, co zamówić na kolację.
Te drobiazgi były wprawdzie irytujące, ale o wiele bardziej liczyło się coś innego. Will nie tyle ją okłamywał, ile znajdował sprytne sposoby na niemówienie prawdy, czy miało to coś wspólnego z groźnymi sytuacjami w pracy, drastycznymi szczegółami z jego dzieciństwa czy, co gorsza, z ostatnimi potwornościami popełnionymi przez jego irytującą i narcystyczną byłą żonę.
Sara teoretycznie rozumiała przyczyny takiego zachowania Willa. Dzieciństwo przeżył w rodzinach zastępczych, gdzie albo był zaniedbywany, albo bardzo krzywdzony. Była żona używała jego emocji jako broni przeciwko niemu. Will nigdy nie funkcjonował w normalnym zdrowym związku. W jego przeszłości czaiły się demony. Może zachowywał się tak, bo czuł, że w ten sposób chroni Sarę. A może podskórnie czuł, że tak chroni siebie. Sęk w tym, że Sara nie miała pojęcia, które z jej przypuszczeń jest prawdziwe, ponieważ Will w ogóle nie przyjmował do wiadomości, że to problem.
– Saro, skarbie – zagadnęła Bella – niedawno wspominałam czasy, kiedy chodziłaś do szkoły i mieszkałaś w tym domu. Pamiętasz to, kochanie?
Sara uśmiechnęła się na wspomnienie lat nauki w college’u, ale na widok spojrzenia, jakie wymieniły jej matka i ciotka, uśmiech zgasł.
Coś wisiało w powietrzu.
Zwabiły ją tu obietnicą pieczonego kurczaka na obiad.
– Skarbie, będę z tobą szczera – ciągnęła Bella. – Ten stary dom jest zdecydowanie za duży dla twojej ukochanej cioteczki Belli. Co myślisz o powrocie tutaj?
Sara zaśmiała się, ale śmiech uwiązł jej w gardle, gdy zorientowała się, że ciotka mówi poważnie.
– Mogłabyś wyremontować ten budynek, uczynić go swoim domem.Sara czuła, że porusza ustami, ale nie wydobyła z siebie ani słowa.
– Skarbie – ciągnęła Bella, ujmując jej dłoń. – Zawsze chciałam zapisać ci ten dom w testamencie, ale mój księgowy twierdzi, że ze względów podatkowych lepiej przekazać ci nieruchomość poprzez fundusz powierniczy. Wpłaciłam już zaliczkę na mieszkanie w centrum. Ty i Will możecie wprowadzić się tutaj przed Bożym Narodzeniem. Hol pomieści pięciometrową choinkę, jest tu mnóstwo miejsca na… Słowa ciotki przestały docierać do Sary.
Zawsze uwielbiała ten wielki dom w stylu georgiańskim wzniesiony tuż przed Wielkim Kryzysem. Sześć sypialni, pięć łazienek, powozownia na dwie karety, ogrodowa altana, półtora hektara ziemi w jednej z najbogatszych dzielnic Atlanty. Dziesięć minut jazdy od centrum. Dziesięć minut piechotą od kampusu Emory University. W sąsiedztwie jednej z ostatnich realizacji architekta krajobrazu Fredericka Law Olmseteda, gdzie parki pięknie przechodziły w Fernbank Forest.
To była kusząca propozycja, póki mózg Sary nie skupił się na kalkulacjach.
Bella nie robiła w tym domu niczego od lat osiemdziesiątych. Ogrzewanie i klimatyzacja. Hydraulika. Instalacja elektryczna. Tynki. Nowe okna. Nowy dach. Nowe rynny. Spory z towarzystwem miłośników historii o każdy architektoniczny detal. Nie mówiąc już o straconym czasie, ponieważ Will na pewno chciałby wszystko robić sam, a jej nieczęste wolne wieczory i długie leniwe weekendy wypełniłyby się kłótniami o kolor ścian i pieniądze.
Pieniądze.
To one stanowiły prawdziwą przeszkodę. Sara miała ich o wiele więcej niż Will. W jej małżeństwie było tak samo. Ciągle pamiętała wyraz twarzy Jeffreya, gdy pierwszy raz zobaczył wyciąg z jej rachunku transakcyjnego. Miała wrażenie, że słyszy jęk jego kurczących się jąder.
Musiała bardzo się postarać, żeby odzyskały dawny rozmiar.
– Oczywiście – ciągnęła Bella – pomogę w opłaceniu podatków, ale…
– Dziękuję – Sara weszła jej w słowo. – To bardzo wspaniałomyślne z twojej strony, ale…
– To mógłby być prezent ślubny. – Cathy uśmiechnęła się słodko, siadając przy stole. – Czy to nie cudowne?
Sara pokręciła głową, ale nie w reakcji na słowa matki. Co było z nią nie tak? Dlaczego martwiła się o reakcję Willa? Nie miała pojęcia, ile Will ma pieniędzy. Za wszystko płacił gotówką. Kwestia, czy robił to z powodu niewiary w karty kredytowe, czy zamkniętej linii kredytowej, była kolejnym tematem, którego nigdy nie poruszyli.
– Co to było? – Bella przechyliła głowę w bok. – Słyszałyście ten dźwięk? Przypominał fajerwerki albo coś podobnego.
Cathy zignorowała tę uwagę.
– Mogłabyś stworzyć tu z Willem swój dom. A twoja siostra zająć mieszkanie nad garażem.
Sara wiedziała już z całą pewnością, ku czemu to zmierza. Matka nie zamierzała ograniczyć się do kontrolowania jej życia. Chciała rozszerzyć kontrolę i objąć nią młodszą córkę.
– Nie sądzę, by Tessa chciała znowu mieszkać nad garażem – odparła.
– Czy teraz nie mieszka w glinianej chacie? – zapytała Bella.
– Cii, siostro – odezwała się Cathy, po czym zwróciła się do Sary: – Rozmawiałaś z Tessą o przeprowadzce do domu?
– Niezupełnie – skłamała Sara. Małżeństwo jej młodszej siostry właśnie się rozpadało. Rozmawiały przez Skype’a dwa razy dziennie, chociaż Tessa mieszkała w RPA. – Mamo, daruj sobie, to nie lata pięćdziesiąte i stać mnie na opłacanie rachunków. Mam fundusz emerytalny. Nie muszę być w zalegalizowanym związku z mężczyzną. Sama potrafię o siebie zadbać.
Wyraz twarzy Cathy obniżył temperaturę w pokoju.
– Skoro uważasz, że o to chodzi w małżeństwie, to nie mam już nic do powiedzenia w tym względzie. – Wstała od stołu i podeszła do kuchenki. – Powiedz Willowi, żeby się umył przed obiadem.
Sara zacisnęła powieki, by nie przewrócić oczami.
Wstała i wyszła z kuchni.
Jej kroki rozbrzmiały echem w ogromnym salonie, gdy szła wzdłuż krawędzi dywanu o orientalnym wzorze. Podeszła do pierwszych z brzegu przeszklonych drzwi i przycisnęła czoło do szyby. Will chował kosiarkę do szopy. Ogród wyglądał idealnie, Will przyciął nawet krzewy bukszpanu, nadając im prostokątny kształt. Zrobił to z iście chirurgiczną precyzją.
Co by powiedział na zaniedbany dom o wartości dwóch i pół miliona dolarów?
Nie była pewna, czy chce brać na siebie taką odpowiedzialność. Kilka pierwszych lat małżeństwa spędziła na pomaganiu Jeffreyowi w remoncie małego parterowego domu. Doskonale pamiętała fizyczne zmęczenie przy zdzieraniu starych tapet ze ścian i malowaniu balustrady schodów oraz towarzyszącą temu bolesną świadomość, że wystarczyłoby wypisać czek i zlecić tę pracę fachowcom, ale jej mąż był potwornym uparciuchem.
Jej mąż.
O to chodziło matce. Czy kochała Willa tak samo jak kochała Jeffreya? A jeśli tak, to dlaczego dotąd za niego nie wyszła? A skoro dotąd za niego nie wyszła, to po co marnowała na niego czas?
Dobre pytanie, lecz Sara poszła śladem Scarlett O’Hary, obiecując sobie, że pomyśli o tym jutro.
Ramieniem pchnęła okno tarasowe i uderzyła w nią fala gorąca. Przez dużą wilgotność Sara miała wrażenie, jakby powietrze się pociło. Zdjęła opaskę z włosów. Warstwę tkaniny na szyi odczuła jak dotknięcie rozgrzanej rękawicy kuchennej. Gdyby nie zapach świeżej trawy, pomyślałaby, że weszła do łaźni parowej. Ruszyła wolnym krokiem w górę. Tenisówki omsknęły się kilka razy na luźnych kamieniach. Wokół jej twarzy brzęczały owady, więc zaczęła je odganiać machnięciami rąk. Skierowała się w stronę tego, co Bella nazywała szopą, ale co w rzeczywistości było zaadaptowaną stajnią z miejscem dla koni zaprzęgowych i powozów.
Drzwi były otwarte. Will stał na środku pomieszczenia. Wsparty dłońmi o stół warsztatowy, patrzył przez okno. Był w nim spokój, którego Sara nie chciała zakłócać. Od dwóch miesięcy coś go dręczyło.
Wyczuwała to niemal w każdym aspekcie ich wspólnego życia. Pytała Willa o to, dając mu przy tym przestrzeń na przemyślenia. Próbowała seksem zabić w nim ten niepokój. Will uparcie twierdził, że wszystko w porządku, ale ona przyłapywała go na tym, co robił teraz: na wpatrywaniu się w okno ze zbolałym wyrazem twarzy.
Odchrząknęła głośno.
Will się odwrócił. Zmienił koszulę, ale upał już przylepił materiał do piersi. Na nogawkach opinających umięśnione nogi wisiały źdźbła trawy. Will był wysoki i szczupły, a pod wpływem uśmiechu, jakim ją obdarzył, Sara natychmiast zapomniała o wszystkich komplikacjach wynikających ze wspólnego życia.
– Czas na lunch? – zapytał.
Sara zerknęła na zegarek.
– Jest pierwsza czterdzieści sześć. Mamy dokładnie czternaście minut ciszy przed burzą.
Will uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Widziałaś tę szopę? Obejrzałaś ją dokładnie?
Sara uważała, że szopa jest całkiem niezła, ale Will był nią wyraźnie podekscytowany.
Wskazał przepierzenie w rogu.
– Tam jest pisuar. Prawdziwy działający pisuar. Super, nie?
– Super – mruknęła Sara tonem wyrażającym coś zupełnie odwrotnego.
– Patrz, jakie mocne belki. – Will miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, co wystarczyło, by chwycił się jednej z nich i podciągnął kilka razy. – Popatrz tam. Telewizor jest stary, ale ciągle działa. A w miejscu, gdzie kiedyś chyba żyły konie, jest pełna lodówka i kuchenka mikrofalowa.
Sara czuła, że się uśmiecha. Mieszczuch Will nawet nie wiedział, że to się nazywa boks.
– Kanapa trochę pachnie stęchlizną, ale jest naprawdę wygodna. – Rzucił się na rozdartą skórzaną kanapę i pociągnął Sarę za sobą. – Świetnie tu, prawda?
Sara zakasłała, gdy z kanapy wzbił się tuman kurzu. Usiłowała nie łączyć w myślach stosu starych numerów „Playboya” wujka ze skrzypiącą kanapą.
– Możemy się tu wprowadzić? – zapytał Will. – Żartuję tylko trochę.
Sara zagryzła wargi. Nie chciała, żeby żartował. Chciała usłyszeć od niego jasno i wyraźnie, czego chce.
– Patrz, gitara. – Will podniósł instrument i naciągnął struny. Kilka brzdąknięć później zaczął wydobywać z gitary rozpoznawalne akordy, które przeszły w piosenkę.
Sara poczuła dreszczyk emocji, który zawsze towarzyszył zaskoczeniu, gdy dowiadywała się o Willu czegoś nowego.
Zanucił pierwsze takty piosenki Bruce’a Springsteena „I’m on Fire”.
Po chwili przerwał.
– To raczej prostackie, nie? „Hey little girl is your daddy home?^()”.
– A może: „Girl, You’ll Be a Woman Soon^()”? Albo „Don’t Stand So
Close to Me^()”? Albo pierwsza linijka „Sara Smile^()”
– Cholera. – Will przejechał palcami po strunach. – Hall i Oates też?
– Panic! At the Disco mają lepszą wersję. – Sara obserwowała długie palce Willa trącające struny. Uwielbiała jego dłonie. – Kiedy nauczyłeś się grać?
– W liceum. Sam – odparł wyraźnie zmieszany. – Pomyśl o każdej głupocie, jaką szesnastoletni chłopak zrobi dla zaimponowania szesnastoletniej dziewczynie, a ja będę wiedział, jak to zrobić.
Zaśmiała się, ponieważ nietrudno było to sobie wyobrazić.
– Miałeś fryzurę na Jamesa Deana?
– Się wie! – Will nie odrywał palców od strun. – Umiałem naśladować głos Peewee Hermana. Umiałem robić akrobacje na deskorolce.
Znałem na pamięć słowa „Thrillera”. Szkoda, że nie widziałaś mnie w spłowiałych dżinsach i kurtce z napisem Nember’s Only.
– Nember?
– Taka sieć dyskontów z rzeczami za mniej niż dolara. Nigdy nie twierdziłem, że jestem milionerem. – Podniósł wzrok znad gitary, najwyraźniej uradowany rozbawieniem Sary. Potem gestem wskazał jej głowę i zapytał: – Co się w niej teraz dzieje?
Sara poczuła, jak wraca do niej wcześniejsze rozrzewnienie. Przepełniła ją miłość. Will był zestrojony z jej uczuciami. A ona rozpaczliwie pragnęła, by wreszcie zrozumiał, że dla niej zestrojenie się z jego uczuciami jest czymś naturalnym.
Odłożył gitarę i musnął palcami twarz Sary, kciukiem wygładził ściągnięte czoło.
– Tak lepiej – powiedział.
Pocałowała go. Pocałowała naprawdę. Akurat to zawsze było łatwe. Przejechała palcami po jego wilgotnych od potu włosach. Pocałował ją w szyję, potem niżej. Przysunęła się do niego. Zamknęła oczy i pozwoliła, by jego wargi i ręce rozproszyły po kolei wszystkie wątpliwości.
Przerwali, gdy kanapa nagle zatrzęsła się pod nimi.
– Co to było, do cholery? – zapytała Sara.
Will nie rzucił oczywistego w tej sytuacji żartu o swojej zdolności do poruszenia ziemi. Zajrzał pod kanapę. Wstał, sprawdził belki nad ich głowami, postukał kłykciami w spetryfikowane drewno.
– Pamiętasz tamto trzęsienie ziemi w Alabamie sprzed paru lat? Teraz było tak samo, ale silniej.
Sara wygładziła ubranie.
– Country Club urządza pokazy fajerwerków. Może próbują nowych układów?
– W biały dzień? – rzucił powątpiewająco, sięgnął po telefon leżą-cy na stole warsztatowym i sprawdził wiadomości. – Nie ma żadnych ostrzeżeń. – Wybrał jeden numer. Potem drugi. I trzeci. Sara czekała w napięciu, ale Will kręcąc głową, oderwał telefon od ucha, by i ona mogła usłyszeć nagraną informację, że wszystkie linie są zajęte.
Zerknęła na godzinę w rogu wyświetlacza.
Godzina 13:51.
– W Emory jest syrena alarmowa. Włącza się, kiedy następuje naturalna katas… Buuum!
Ziemia zatrzęsła się ponownie. Sara musiała przytrzymać się kanapy, by nie stracić równowagi, po czym ruszyła za Willem na podwórko za domem.
Will spoglądał w niebo. Nad koronami drzew unosiły się kłęby czarnego dymu. Sara doskonale znała kampus Emory University.
Piętnaście tysięcy studentów.
Sześć tysięcy pracowników.
Dwie silne eksplozje.
– Chodźmy. – Will ruszył w kierunku auta. Był agentem specjalnym GBI (Georgia Bureau of Investigation), stanowym biurem śledczym powiązanym z federalnymi służbami kryminalnymi. Ona była lekarką. Oboje wiedzieli, co należy zrobić.
– Saro! – zawołała Cathy, stając w tylnych drzwiach. – Słyszałaś to?
– To w Emory. – Sara wpadła do domu w poszukiwaniu kluczyków do auta. Czuła narastające przerażenie.
Miejski kampus zajmował dwieście pięćdziesiąt hektarów. Mieściły się tam: szpital uniwersytecki; Szpital Dziecięcy Eglestona; Centra Kontroli i Prewencji Chorób; Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego; Narodowe Centrum Prymatologii imienia Yerkesa; Instytut Leczenia Nowotworów. A także laboratoria rządowe. Patogeny. Wirusy.
Atak terrorystyczny? Szkolna strzelanina? Atak samotnego wilka?
– Może to bank? – podsunęła Cathy. – Byli tacy rabusie, którzy próbowali wysadzić więzienie.
Martin Novak. Sara wiedziała, że w śródmieściu odbywa się ważne spotkanie, ale więzień był ukryty w bezpiecznym miejscu za miastem.
– Cokolwiek to jest, jeszcze nie mówią o tym w wiadomościach – oznajmiła Bella po włączeniu telewizora. – Mam tu gdzieś starą strzelbę Buddy’ego.
Sara w końcu namacała w torebce breloczek z kluczami.
– Zostańcie w domu. – Złapała matkę za rękę i ścisnęła mocno jej dłoń. – Zadzwoń do taty i Tessy i daj im znać, że nic ci nie jest.
Wiążąc włosy, ruszyła ku drzwiom, ale zastygła z bezruchu, zanim do nich dotarła.
Wszyscy zastygli w bezruchu.
Powietrze rozdarło donośne żałosne wycie syreny alarmowej.