- promocja
- W empik go
Ostatnia wizyta - ebook
Ostatnia wizyta - ebook
Zbigniew Pielach, sowiecki agent działający w powojennej Polsce ma głowę na karku i pistolet. Jak trzeba nie zawaha się użyć broni, nie zawaha się użyć siekiery, potrafi posłużyć się też szantażem. Po 13 latach od ostatniej tajnej misji w PRL, dostaje następne zlecenie od KGB. Ma porwać lekarkę Stanisławę Krzemińską. Tak się składa, że ją zna, kiedyś może nawet ją kochał. Wykonuje rozkaz, ale postanawia wszystko zrobić po swojemu, a przy okazji zarobić gruby szmal. Coś jednak poszło nie tak i sytuacja wymyka się spod kontroli. „Ostatnia wizyta” jest oparta na prawdziwych wydarzeniach, które w 1970 roku wstrząsnęły całą Polską. Bezlitosny zabójca, sowiecki agent Zygmunt Bielaj vel Iwan Ślezko porywa płocką lekarkę Stefanię Kamińską, byłą żołnierkę Armii Krajowej, uczestniczkę Powstania Warszawskiego. Motywy tej zbrodni do dziś są niejasne i budzą sporo emocji. Od ponad pół wieku do dziś nie odnaleziono ciała ofiary. Autor wnikliwie zapoznał się z aktami sądowymi, oraz przeprowadził długie rozmowy z prokuratorem, który kierował śledztwem. Jacek Ostrowski próbuje odpowiedzieć na wiele pytań dotyczących tej sprawy, przedstawia własną wersję wydarzeń i twierdzi, że jest bardzo prawdopodobna.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83291-60-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
7 stycznia, środa
Minęła godzina siedemnasta, mrok spowił Konin i gdzieniegdzie stojące latarnie próbowały całą swoją mocą oświetlić zamglone ulice. Stary, wysłużony trabant powoli toczył się przez puste miasto. Drzwi miał obdrapane, lewy reflektor świecił jedynie gabarytem, tylny zderzak nosił wyraźne ślady spotkania z innym samochodem.
Pojazd co chwilę ślizgał się na oblodzonej drodze, ale mężczyzna prowadził auto z dużą wprawą. Zręcznie kontrolował kierownicę, dzięki czemu trabant wciąż uparcie trzymał się jezdni. Samochód minął jedną przecznicę, później następną, aż dojechał do celu, na ulicę Szpitalną.
Kierowca miał problem z zaparkowaniem, bo na chodnikach zalegały zwały śniegu. Nie dość, że krótkotrwałe roztopy nie zdążyły ich rozpuścić, to jeszcze utwardziły je nocne przymrozki. Kierowca zaparkował kilkadziesiąt metrów od szpitala, tuż za starą ciężarówką lublin, w szerokich śladach po jego oponach.
Z auta wygramolił się niewysoki, za to masywny mężczyzna, ubrany w długi barani kożuch, z grubą futrzaną papachą. Śnieg skrzypiał płaczliwie, kiedy szedł w stronę szpitala, sporego kompleksu niewysokich budynków pamiętające go zabory i cesarza Wilhelma. Wejście na izbę przyjęć znajdowało się od strony ulicy, za płotem na terenie starego parku znajdowały się pozostałe pawilony.
Zazgrzytały zawiasy drzwi wejściowych, mężczyzna wszedł do holu. Kilka razy energicznie uderzył butami o posadzkę, zrzucając z nich zmarznięte błoto i śnieg. Na koniec schylił się i strzepnął biały puch z nogawek spodni. Zupełnie nie zważał na to, że mógł to zrobić na zewnątrz, jakby sprzątaczki miały mało pracy z utrzymaniem porządku.
Przybysz przyjrzał się odrapanej tablicy informacyjnej z rzędami wyblakłych napisów. W kilku wyrazach brakowało liter, zapewne odkleiły się i spadły. Nikt się nie pofatygował i tego nie uzupełnił. Przy odrobinie wyobraźni dało się wszystko odczytać.
– Interna, ginekologia, laryngologia, neurologia... – czytał powoli, ale treść dużo mu nie mówiła.
Długi wąski korytarz biegł w głąb budynku, kręciło się w nim kilka osób. Niektórzy nieśli wałówkę dla chorych, a inni łapówki dla konowałów. Mężczyzna wciąż się wahał, co dalej ma robić.
Holem szła pielęgniarka, właściwie toczyła się, gruba, nie pierwszej już młodości kobieta w białym fartuchu z czepkiem wpiętym we włosy. Sapała przy tym niczym stary parowóz. Mężczyzna zastąpił jej drogę, a ta spojrzała na niego wrogo.
– Dziś przywieźli moją żonę. W której sali leży?
– A skąd mam wiedzieć?! – krzyknęła. – Tu codziennie przywożą czyjeś żony. Proszę iść do rejestracji i tam zapytać.
Siostra energicznym ruchem ręki wskazała małe okienko widoczne w oddali na końcu korytarza, po czym chciała ominąć natarczywego nieznajomego. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wijąca się tam kolejka. Mężczyzna nie zamierzał tracić czasu. Złapał pielęgniarkę za nadgarstek i ścisnął. Przyciągnął do siebie pobladłą kobietę i nachylił się jej do ucha, tak że poczuła od niego obrzydliwy smród przetrawionego czosnku.
– Nazywam się Pielach, dziś przywieziono tu moją żonę, proszę sobie wyobrazić, o tym samym nazwisku. Trochę ładniejsza ode mnie i na pewno dużo głupsza. Kurwa mać, gdzie ona leży, ty stara pokrako?! – wyszeptał.
Chciała mu się wyrwać, ale wciąż trzymał ją w żelaznym uścisku.
– Gadaj wywłoko, bo pożałujesz! – krzyknął. – Ze mną się nie zadziera, bo wylecisz na mordę z roboty! Znam towarzysza dyrektora. I to bardzo dobrze.
Twarz pielęgniarki pokryły gęste kropelki potu.
– Puści mnie pan, to boli! Pacjentka leży na pierwszym piętrze w sali dwadzieścia trzy – powiedziała drżącym głosem.
– No widzisz, od razu pamięć ci wróciła.
Roześmiał się, puścił jej rękę. Kobieta natychmiast odskoczyła od niego jak oparzona i trzymając się za nadgarstek, pobiegła w stronę rejestracji. Popatrzył chwilę za nią, jakby się upewniał, czy nie zaalarmuje lekarzy. Nie zauważył niczego podejrzanego, więc szybkim krokiem wspiął się na piętro po lastrykowych stopniach wyślizganych przez lata intensywnej eksploatacji. Teraz wystarczyło znaleźć odpowiedni numer. Ruszył korytarzem, po kolei przyglądając się numerom. Zdezelowane, brudne jarzeniówki dawały tak słabe światło, że ledwo było coś widać.
– Dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia jeden... – mamrotał pod nosem i wreszcie zatrzymał się przed obdrapanymi drzwiami z niechlujnie namalowanym czarną farbą numerem dwadzieścia trzy.
Sala nie była duża, jedynie dwa metalowe łóżka i dwie pacjentki. Podszedł do kobiety leżącej tuż przy oknie. Powoli się zbliżał, jakby nie chciał jej zbudzić, obserwował ją w napięciu.
Pielachowa była mało atrakcyjną starzejącą się kobietą. Niska i szczupła, można rzec, że filigranowa. Włosy miała zaniedbane, na twarzy nawet śladu makijażu. Rysy wyostrzone, czoło i policzki zaczerwienione, być może od gorączki.
Obok jej pryczy na stalowym stojaku wisiała kroplówka, podłączona długim gumowym wężykiem do jej lewej ręki. Mężczyzna kątem oka zerknął na drugą kobietę. Spała. Stanął tuż przy łóżku, żona wciąż miała zamknięte oczy. Też spała? A może nie odzyskała przytomności? Zawahał się, spojrzał na poduszkę pod jej głową, poczuł charakterystyczne, znajome swędzenie w dłoni.
– To ty? – odezwała się niespodziewanie.
Nie zareagował.
– Zawsze cię rozpoznam po chodzie. – Otworzyła oczy. – Po co przyszedłeś?
Mężczyzna ponownie spojrzał ukradkiem na drugą chorą, upewniał się, czy śpi, po czym nachylił się nad żoną. Ich spojrzenia się spotkały. Próżno było w nich szukać miłości, nawet odrobiny sympatii. Jej oczy pozbawione blasku, przygaszone, zaś jego błyszczące, przepełnione nienawiścią.
– Co im powiedziałaś? – szepnął jej do ucha. – Co powiedziałaś milicji? Pamiętaj, jedziemy na jednym wózku, jeśli tylko coś piśniesz, to cię zniszczę. Wszystko im powiem! To spokojnie wystarczy na dożywocie, a może nawet na czapę. Wszyscy cię opuszczą, nawet dzieci.
Twarz kobiety przybrała śnieżnobiałą barwę, oczy zaszkliły się od łez.
– Jesteś zwykłym bandziorem, wynoś się! – z trudem wyrzuciła z siebie.
– Nigdy mnie tak nie nazywaj, suko, bo cię załatwię i to na amen. Nie uciekniesz przede mną. Jesteś na to za głupia, nawet dziś spieprzyłaś sprawę. Zwykłe samobójstwo cię przerosło, ty niedojdo życiowa.
Z trudem hamował ogarniające go wzburzenie, ale jego twarz wyrażała dużo więcej niż słowa. Hanka patrzyła na niego otępiałym wzrokiem. Nagle przez jej ciało przeszły silne dreszcze, napięło się ono do granic możliwości, a po chwili rozluźniło. Straciła przytomność.
Pielach wyjrzał na korytarz. Akurat nieopodal przechodził wysoki, chudy i wygięty do przodu niczym czapla starszy mężczyzna w białym fartuchu. Zawołał go.
– Panie doktorze, szybko! Moja żona potrzebuje pomocy, pilnie!
Lekarz wbiegł na salę.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Nie wiem, straciła przytomność. To chyba na mój widok, pewnie wzruszyła się, biedaczka.
Tamten podszedł do łóżka, nachylił się, sprawdził kobiecie tętno, słuchawkami wychwycił bicie serca.
– Pielęgniarka do sali dwadzieścia trzy, natychmiast! – krzyknął w kierunku drzwi.
Zjawiła się błyskawicznie. Młoda, szczupła, wątpliwej urody, ale w przykusym fartuszku. Najwyraźniej próbowała za pomocą zręcznych sztuczek, wydobywających kobiece wdzięki omotać jakiegoś lekarza i później wykorzystać go na nocnym dyżurze. Od lat co i raz w służbie zdrowia wybuchał jakiś skandal obyczajowy.
– Przewieźcie chorą na intensywną terapię i to migiem, nie zapomnijcie powiadomić o tym doktora Lesieckiego. Mówiłem mu, że to za wcześnie, ale mnie nie słuchał – lekarz mówił spokojnym, ale stanowczym głosem.
Przerzucił wzrok z pielęgniarki na męża chorej, dosłownie przewiercał go na wylot natrętnym spojrzeniem. Z twarzy Pielacha niczym za uderzeniem czarodziejskiej różdżki zniknęła posępna mina, a pojawił się delikatny cyniczny uśmieszek.
– Kim pan jest dla chorej? Co pan tu robi, to nie jest pora odwiedzin na tym oddziale. Kto pana wpuścił?
– Spokojnie, jestem jej mężem. – Wyciągnął dłoń w geście powitania, ale medyk udał, że jej nie widzi.
– Proszę do mojego gabinetu.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali. Pielach rzucił żonie na pożegnanie ostrzegawcze spojrzenie, tak na wszelki wypadek, gdyby udawała omdlenie.
Był wściekły. Nie cierpiał, kiedy go ktoś lekceważył, nie był byle kim. Każdy w Koninie, kto nie chciał podpaść władzy ludowej, musiał się z nim liczyć. Znał wszystkich najważniejszych prominentów w okolicy – sekretarza partii, komendanta i prezesa sądu rejonowego. Spotykał się z nimi i – co najważniejsze – oni go szanowali, a niektórzy nawet się bali.
Przemierzali korytarz w milczeniu, szli wzdłuż brudnych ścian z pękającą, łuszczącą się jasnoniebieską olejną lamperią. Mijali kolejne sale do granic możliwości zapełnione pacjentami. Za ich plecami słychać było głośny łoskot, zapewne wykonywano polecenie lekarza i przewożono Hannę. Zatrzymali się przed drzwiami w końcu korytarza z umieszczoną na nich wielką białą tabliczką „Pokój lekarski” z krawędziami przeżartymi korozją.
To był mikroskopijnych rozmiarów, zagracony pokój. Dwa stare rozklekotane biurka stały przy podłużnej ścianie, na której umocowano dużą tablicę obciągniętą ciemnozielonym suknem. Na niej za pomocą szpilek z kolorowymi łebkami przytwierdzono mnóstwo kartek. Jedne były zapisane, na innych wymalowano jakieś rysunki, tabele. Przy przeciwległej ścianie stała stalowa szafa i dwa fotele, obydwa mocno wysłużone, a jeden z nich częściowo zarwany.
Lekarz usiadł na krześle przy biurku, ręką wskazał fotele. Pielach rzucił czapkę na stolik i spoczął na tym lepszym z wyglądu, ale zaraz tego pożałował, bo poczuł stalową sprężynę wbijającą mu się w pośladek. Doktor tymczasem jakby zupełnie o nim zapomniał. Nachylił się nad blatem biurka i zabrał się do wypełniania jakichś papierów, było tego sporo.
W Pielachu zaczynała narastać złość, znów ten konował go lekceważył. Trzymał jednak emocje na wodzy, hamował się i tylko głośno chrząknął. To nie podziałało, więc chrząknął drugi raz, tyle że głośniej.
– Nic mi pan nie ma do powiedzenia? – zapytał lekarz, podnosząc wzrok znad papierów.
– Nie rozumiem, to wy mnie tu zaprosiliście.
Doktor odłożył pióro, eleganckiego parkera – jakim mało kto mógł się poszczycić wśród obywateli – wcześniej skrupulatnie zamykając je skuwką. Przerzucił wzrok na ścianę. Nerwowo sięgnął po pióro i zaczął nim rytmicznie uderzać w blat biurka. Nagle przerwał.
– Ile lat jesteście państwo małżeństwem? – zapytał.
Pielach chwilę się zastanowił, to był już szmat czasu.
– Będą dwadzieścia cztery lata i kilka miesięcy.
– Mają państwo dzieci?
– Zaraz! Co to, przesłuchanie czy spowiedź? Przypomnę wam, że jesteście tylko zwykłym lekarzyną w podrzędnym szpitalu. Tak się składa, że wasz dyrektor jest dobrym kolegą mojego przyjaciela. Wysoko postawionego. Wystarczy jeden telefon i obywatela doktora tu nie ma.
Mężczyzna zaczynał się nakręcać, mówił coraz głośniej, jego głos nabierał bardzo nieprzyjemnej chropowatej barwy. Na lekarzu jego groźby nie zrobiły większego wrażenia.
– Pańska żona chciała sobie odebrać życie, a pan zamiast się tym przejąć straszy mnie ustosunkowanymi kolegami? Trzeba zastanowić się, co ją do tego skłoniło. To jest bardzo poważna sprawa, przecież chora może znów targnąć się na swoje życie, tyle że następnym razem może jej się to udać. Wtedy będzie tragedia.
Twarz Pielacha wykrzywiła się w grymasie, ostentacyjnie wzruszył ramionami.
– Jej życie, jej sprawa. Chce ze sobą skończyć, to trudno, nie będę jej zatrzymywał siłą na tym świecie. A ty nie musisz tego rozumieć, moja rodzina, mój problem. Nie wciskaj swojego zasranego nosa w nie swoje sprawy, bo może ci go ktoś uciąć – powiedział przez zaciśnięte zęby.
Medyk nie dał się sprowokować, wciąż mówił spokojnym głosem, jakby bez emocji, choć na pewno w środku był wzburzony.
– Faktycznie to nie moja sprawa, ale milicja wszczęła dochodzenie. Jeśli jest przemoc w tej rodzinie, to będą kłopoty i nawet kolega znający dyrektora szpitala panu nie pomoże.
– Czy stwierdziliście ślady pobicia na jej ciele?
– Nie, ale...
– Ale, ale! To czego się czepiacie? O jakiej przemocy mówisz, człowieku? Puknij się facet w głowę. Pieprzysz jak jakiś potłuczony prostak, a nie wykształcony konował.
Twarz lekarza zrobiła się purpurowa, groźnie zmarszczył czoło, ale pohamował się. Sięgnął do kieszeni fartucha i wyjął z niej carmeny. Wyciągnął paczkę do gościa, ale ten energicznym ruchem dłoni odmówił. Zaiskrzył kamień zapalniczki, zapachniało benzyną. Charakterystyczny aromat perfumowanego tytoniu uniósł się w powietrzu i natychmiast wypełnił gabinet.
– Nie trzeba kogoś bić, żeby się nad nim znęcać, i wy dobrze wiecie, o czym mówię. Pańska żona pobędzie w szpitalu jeszcze kilka dni. W tym czasie proszę sobie wszystko dobrze przemyśleć.
– Szkoda mojego czasu! – Pielach poderwał się z fotela, sięgnął po papachę ze stolika. – Będzie mnie tu jakiś konował umoralniać. Składał przysięgę Hipokratesa, a kieszenie fartucha ma pełne kopert od wdzięcznych pacjentów. W domu pieści żonę, a na nocnych dyżurach skacze po pielęgniarkach. Tfu! Jesteście diabła warci!
Splunął na podłogę, rzucił ostrzegawcze spojrzenie lekarzowi i trzasnął za sobą drzwiami.
Kiedy opuścił szpital, okazało się, że znów się rozpadało. Co chwilę mrużył oczy, żeby ochronić się przed białym puchem. Czuł płatki śniegu na karku, w rękawach kożucha, nawet w małżowinach uszu. Od ziemi czuć było delikatny mróz. Nadchodziło zapowiadane przez prezentera Wicherka oziębienie.
Próbował otworzyć drzwi od samochodu, jednak zamarznięty zamek nie zamierzał się obrócić. Pochuchał na niego i spróbował ponownie. Dopiero po kilku próbach zamek w końcu zaskoczył. Z dużą obawą wcisnął kluczyk do stacyjki, bo akumulator liczył sobie kilka lat, a przez to miewał swoje humory.
Za pierwszym razem rozrusznik dziwnie zacharczał, po czym z trudem szarpnął silnikiem. Przy drugim podejściu motor zaterkotał nierówno, ale jakże typowo dla dwusuwa. Pielachowi kamień spadł z serca. Wizja pozostawienia samochodu i powrotu pieszo na szczęście się oddaliła.
Zapalił światła, skrobaczką zdarł cienki szron pokrywający od środka przednią i boczną szybę. Następnie włączył wycieraczki i ostrożnie zjechał na jezdnię. Trabant pojechał kompletnie pustą ulicą.
Pielach był wściekły na żonę i zdaje się mniej złościłoby go, gdyby umarła. Ale już do pasji doprowadzało go to, że czuł się poniżony przez lekarza. Jeszcze go popamięta, on już tego dopilnuje. Jednak nie wszystko od razu, najpierw niech się sprawa uspokoi, przyschnie. Dopiero wtedy dobierze mu się do dupy. Postanowił, że pogada z Hanną, obieca mu poparcie u sekretarza partii, o które tamten od dawna tak zabiegał. Tak to rozegra, ale nie teraz.
Dotarł wreszcie na Grodzisko. Wysiadł z trabanta i zaczął ze złością kopać w drzwi starej skody. Samochód sąsiada wcale nie przeszkadzał mu wjechać na podjazd do domu, ale jedynie go trochę utrudniał i to już doprowadzało go do furii.
„Stary baran, nie ma gdzie stawiać tego rupiecia?! – pomyślał. – Paskudna swołocz, szkoda, że czasy się zmieniły, w czterdziestym piątym było na nich lekarstwo. Pepeszą zrobiłbym porządek...”.
Podszedł do bramy, odciągnął dolną zasuwę i pchnął jej skrzydła. Trabant wolno wtoczył się na podwórze i zatrzymał się tuż przed wjazdem do garażu. Nie mógł do niego wjechać, bo był zawalony drewnem opałowym i to pod sam sufit. Jutro koniecznie musi tam uprzątnąć. Już ma dość codziennego ładowania baterii i tego koszmarnego skrobania lodu z szyb.
Z trudem wyjął akumulator z auta. Był dość nietypowy: duży i cholernie ciężki, ołowiany. Kupił go za flaszkę najtańszej wódki, tej z czerwoną kartką, od ciecia, który wyrwał akumulator po cichu z traktora, z pobliskiej bazy Spółdzielni Kółek Rolnych. Trafiła się mu prawdziwa okazja.
Na ganku otrzepał kożuch ze śniegu i powiesił go na wieszaku, zdjął buty. Baterię postawił na podłodze i pozbawił rzędu plastikowych korków. Następnie podłączył ją do prostownika, sprawdził, czy dobrze podłączył klemy, inaczej akumulator mógł wybuchnąć. Dopiero wtedy włączył zasilanie. Przyłożył ucho do obudowy baterii, usłyszał cichy charakterystyczny bulgot, to oznaczało jedno – ładował się.
W kuchni zapalił gaz pod czajnikiem, z szafki wyjął szklankę i wsypał do niej herbatę ulung. Większość uznawała ją za najgorszą taniochę, ale on uwielbiał jej cierpki smak po mocnym zaparzeniu. Oprócz wódki uznawał tylko herbatę. Towarzyszyła mu od dzieciństwa – w domu mogło zabraknąć mleka, samogonu, ale samowar zawsze był pełny. Po chwili pokrywka zaczęła jak oszalała skakać na czajniku. Wyłączył palnik i zalał wrzątkiem liście herbaciane.
Ze szklanką poszedł do jadalni. Zapalił górne światło i wielki żyrandol rozświetlił się blaskiem setek małych sopli kryształu. Ta lampa miała wojenną historię. Pielach bezprawnie zarekwirował ją podczas służby w IV Batalionie Eksploatacji Dróg Wojska Polskiego, w 1945 roku na podwarszawskim trakcie. Przez lata wędrowała razem ze swoim nowym właścicielem, żeby na koniec zawisnąć w jadalni przy ulicy Grodzisko 1.
Pociągnął spory łyk herbaty, po czym postawił szklankę na stole. Podszedł do szafy i wyjął z niej maszynę do pisania, starego zniszczonego mercedesa. Służyła mu wiernie od lat. To była bardzo udana inwestycja. Najpierw chciał ją wymienić za karton papierosów, jednak tamten odmówił. Stracił więc nie tylko maszynę, papierosy, ale i zdrowie – złamana szczęka, wybite trzy zęby i pogruchotane żebra. Nie warto było obstawać przy swoim.
Początkowo miał z maszyną spore problemy, bo nie miała polskich czcionek. To komplikowało mu sprawę, a szczególnie pisanie artykułów do „Gazety Poznańskiej”, kiedy został tam redaktorem. Po kilku miesiącach poradził sobie i z tym problemem.
W Poznaniu znalazł rzemieślnika, który za psie pieniądze w miejsce typowo niemieckich liter wstawił mu polskie. Wprawdzie nowe czcionki różniły się krojem od pozostałych, ale przynajmniej maszyna nadawała się do pracy.
Postawił maszynę na stole, usiadł przed nią i wpatrywał się jak urzeczony. Delikatnie, niemal z czułością, przemknął koniuszkami palców po przyciskach, niczym pianista po klawiszach fortepianu. Przez moment jego surowa twarz nabrała łagodnego wyrazu, rozmarzenia, a może nawet żalu. Lewa ręka mężczyzny sięgnęła do szuflady i wyjęła z niej kilka kartek papieru. Jedną z nich wkręcił w maszynę i się zawahał.
Marzyła mu się powieść i to od dawna. Zawsze ciągnęło go w stronę kryminału, zbrodni, mrocznej strony duszy człowieka.
Śmierć ekspedientki – zaczął od tytułu.
Ostatni deszcz spadł na początku czerwca, promienie słoneczne zamieniły zwykle zielony krajobraz łąk w spalony step, zaś dojrzałe zboże jak jeden mąż padało na ziemię, poddając się kosom żniwiarzy. Dzień chylił się zachodowi. W małym wiejskim sklepiku na obrzeżach Żnina nie było już klientów. Ekspedientka, młoda korpulentna dziewczyna, myła posadzkę, przygotowywała lokal na następny dzień.
Właśnie schyliła się nad wiadrem i wyciskała szmatę. Zaskrzypiały drzwi wejściowe. Kobieta nawet nie spojrzała w tamtym kierunku.
– Poczekaj, Janek, zaraz przyjdę! – zawołała. Spodziewała się męża, który codziennie na koniec dnia po nią przyjeżdżał na starej wuefemce.
Nikt nie odpowiedział. Nagle uświadomiła sobie, że nie słyszała odgłosu silnika motocykla. Ze szmatą w dłoni wyprostowała się i spojrzała z kierunku wejścia. Zbliżał się jakiś nieznajomy, kawał chłopa, szeroki w barach, wysoki prawie pod sufit, w długiej jesionce i w wojskowej papasze na głowie. Słabo widziała jego twarz, silny czarny zarost zakrywał mu policzki i brodę. Dojrzała jego oczy, były straszne, coś w jego...
Palce zawisły nieruchomo nad klawiaturą. Pielach spojrzał z niezadowoleniem w lustro wiszące na ścianie.
„Naprawdę mam straszne spojrzenie?” – zastanawiał się.
Nie, to było bez sensu, a tekst nadawał się tylko do kosza.
Energicznym ruchem ręki wyszarpnął kartkę z maszyny. Z dziką pasją podarł ją na drobne kawałki. Z szuflady wyjął nową taśmę barwiącą, bo stara była już mocno zużyta.
Nagle usłyszał głośny rumor. To teść, pewnie znów upadł. Starzec zajmował jedno pomieszczenie na pierwszym piętrze. Kolejny pokój, który można by komuś wynająć, i zarabiać na nim konkretne pieniądze. W Koninie od lat panowało zapotrzebowanie na mieszkania, miasto rozwijało się, powstała huta aluminium, elektrownia, kopalnia węgla brunatnego. Wciąż napływali nowi mieszkańcy, więc na wynajmie można było nieźle zarobić.
Każdy nowy klient to spory grosz w kieszeni, a w domu się nie przelewało. Dwóch synów na studiach, a w bankach kredyty do spłacenia. Wszystko to przez mór drobiu przed laty. Na spłatę zaległych zobowiązań zaciągał nowe. Próbował ratować się pieczarkami, ale trafił na kiepskie grzybnie i to był gwóźdź do trumny jego nowego przedsięwzięcia.
Teść to kula u nogi, ale był nie do ruszenia. Owszem, korciło Pielacha, żeby to jakoś rozwiązać. Nieraz myślał o tym, żeby dyskretnie zdmuchnąć płomień jego życia. Jednak ze względu na swoją zagmatwaną przeszłość wolał nie budzić zainteresowania milicji i prokuratury. Bezpieczniej było trzymać ich wszystkich jak najdalej od swojej rodziny.
Głupia Hanka, niepotrzebnie narobiła zamieszania, teraz mogą paść niewygodne pytania. Trzeba koniecznie jakoś ukręcić łeb tej sprawie.
Zerknął na zegarek na ręku, rosyjskiego poljota. To były porządne czasomierze, jakością dorównywały legendarnym szwajcarskim, a były od nich dużo tańsze. Za oryginał omegi na bazarze Łazarskim w Poznaniu trzeba było dać blisko dziesięć tysięcy, a ruski zegarek kosztował niecały tysiąc. Handlowano tam też niemieckimi enerdowskimi ruhlami z mechanizmem o nazwie kaliber 24. Ale o nich ironicznie mówiono, że w środku zamiast kamieni mają włożone pustaki. Jedyną ich zaletą była niska cena.
Dochodziła dwudziesta, musiał działać, póki nie jest za późno. Wstał od stołu i wyszedł do przedpokoju do wiszącego na ścianie telefonu. Wykręcił tarczą czterocyfrowy numer.
– Tak? – odezwał się męski głos po drugiej stronie słuchawki.
– To ja. Zbigniew. Zbigniew Pielach. Przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze, ale mam pilną sprawę.
– Serwus, co tam u ciebie? Dawno się nie widzieliśmy, wpadnij do mnie, pogadamy. Tydzień temu byliśmy na polowaniu, szkoda, że z nami nie pojechałeś. Oj, działo się, szef sztabu postrzelił kierowcę. Miałbyś o czym pisać, choć nie do „Gazety Poznańskiej”, ale do Biuletynu Wewnętrznego PZPR. Tak ku przestrodze dla innych towarzyszy.
– Nic o tym nie słyszałem. Z chęcią zajrzę do ciebie, żebyś mi wszystko opowiedział, ale teraz mam problem.
– Wal prosto z mostu! Jeśli tylko będę mógł, to ci pomogę. Co się stało?
– Moja baba wylądowała w szpitalu.
– Cholera, zachorowała czy miała wypadek?
– Nic z tych rzeczy.
– Kurwa mać, mów jaśniej.
– Chciała popełnić samobójstwo.
Cisza zaległa w słuchawce.
– Jesteś tam? – zapytał Pielach.
– Jestem, jestem, ale mnie zaskoczyłeś. Czemu to zrobiła? Masz coś na sumieniu? Pewnie niejedno by się znalazło, he, he, w końcu nie na jednej imprezie się poszalało.
– Przecież mnie znasz, jestem ostrożny, to nie to. Nie wiem, co jej odbiło, pewnie przekwit ją bierze, starzeje się...
– No tak, podobno to trudny okres dla kobiet. Moja jest trochę młodsza, pewnie i ją to niebawem dopadnie. Muszę mieć na nią czujne oko. Nie daj Boże i jej coś głupiego przyjdzie do głowy. Wtedy natychmiast dostanę kopa w dupę. Znasz zasady: zero tolerancji dla afer obyczajowych. Przeniosą mnie do jakiejś dziury na stanowisko dyrektora szkoły i będę tam gnił do emerytury. Wtedy to tylko sobie w łeb strzelić. No dobra, czego ode mnie oczekujesz?
– Ukręć łeb sprawie. Nie chcę dochodzenia. Ludzie wezmą mnie na języki, na co mi to? Odwdzięczę się.
– Odwdzięczysz się? – głos po drugiej stronie wyraźnie się ożywił. – No tak, mógłbyś napisać jakiś artykuł o mnie i załatwić, żeby ukazał się w poznańskiej prasie. Wiesz, to mogłoby mi pomóc. Słyszałem co nieco o planowanych przetasowaniach w Komendzie Wojewódzkiej. Ponoć pułkownik Turski odchodzi do Warszawy i w Poznaniu będą potrzebowali nowych ludzi. Rzygam już tym Koninem. Baba też mi żyć nie daje, bo dzieciaki na studiach w Poznaniu i raczej tam zostaną. Wiesz, tam mają perspektywy, duże miasto, Międzynarodowe Targi, zakłady Cegielskiego, a u nas? Duża wiocha. W Poznaniu jest gdzie się zahaczyć na dłużej...
– Zgoda, będziesz miał piękny artykuł, tylko to załatw.
– Umowa stoi, muszę kończyć, bo ktoś dzwoni do drzwi.
– Dobra, jutro wpadnę do ciebie na kielicha.
Pielach odwiesił słuchawkę i odetchnął głośno z ulgą. Osiągnął wszystko, co chciał, a cena za to nie była wygórowana. Sięgnął po „Trybunę Ludu”. Codziennie czytał ją od deski do deski, od najważniejszych informacji z polityki po dział sportowy na ostatniej stronie.
W tym numerze było podsumowanie ubiegłego roku, same sukcesy, nowe zakłady wyrastały niczym grzyby po deszczu. Robotnicy bili wszelkie rekordy w wydajności pracy, opublikowano treść depeszy, jaką wysłał towarzysz Gomułka do towarzysza Breżniewa i bratniego narodu radzieckiego z okazji ukończenia pięciolatki i rozpoczęcia nowej. Towarzysze z Niemieckiej Republiki Demokratycznej przysłali depeszę do towarzysza Cyrankiewicza, którą w całości przytoczono. Na Śląsku aresztowano siatkę złodziei kolejowych. To oni ukradli paczki świąteczne przeznaczone dla dzieci przodowników pracy z Warszawy. Władza ludowa na pewno z całą surowością osądzi rabusiów. W dużych miastach na balach sylwestrowych bawiły się tysiące robotników i chłopów. Jackie Stewart, mistrz świata Formuły 1, być może przyjedzie do Polski. Piłkarze Cracovii jak co roku jako pierwsi rozpoczęli sezon piłkarski, a hokeiści Szarotek objęli prowadzenie w tabeli, do Polski przyjechał na tournée zespół ludowy z Hawany. Opuszczając lotnisko, Kubańczycy pierwszy raz w życiu zobaczyli śnieg.
Odłożył gazetę i spojrzał na zegar. Zbliżała się dwudziesta druga, pora iść spać. Znów coś gruchnęło na górze, ale Pielach zupełnie to zignorował. Nie znosił starych ludzi, według niego powinni jak najszybciej umrzeć i ustąpić miejsca młodym.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------